Tryumf śmierci (D’Annunzio, 1897)/Część piąta/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Tryumf śmierci
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Trionfo della morte
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Pod namiotem rozbitym na nadmorskim piasku, po kąpieli, wpół nagi jeszcze, przypatrywał się Hipolicie, niemogącej oderwać się dotąd od słonecznych promieni nad brzegiem wód, owiniętej białym peniuarem. W oczach miał jeszcze migotanie, bolesne niemal, a wielki blask południa sprawiał mu wrażenie przykrości fizycznej, połączonej z nieokreślonym jakimś przestrachem. Była to straszliwa godzina, punkt kulminacyjny światła i ciszy, unoszących się nad próżnią życia. Rozumiał teraz przesąd pogański, obawę świętą przed południami kanikularnemi na wybrzeżu, zamieszkiwanem przez boga tajemniczego a okrutnego. W głębi nieokreślonej jego obawy było coś, jakby oczekiwanie człowieka, który spodziewa się zobaczyć jakieś zjawisko nagłe a potworne. Wydawał się sam sobie dziecinnie słaby i trwożliwy, czuł, że mniej teraz miał odwagi i sił, jakby po jakiejś próbie, która się nie udała. Zanurzając ciało swe w morzu, wystawiając czoło na działanie słońca, przepływając krótką przestrzeń, próbując się w ulubionem swem ćwiczeniu mierzenia swego oddechu oddechem bezgranicznej przestrzeni, przekonał się po niewątpliwych oznakach o zmniejszeniu się swej siły żywotnej, o schyłku swej młodości, co było destrukcyjnem dziełem Nieprzyjaciółki; odczuł raz jeszcze, jak ta obręcz żelazna zaciskała się dokoła jego działalności życiowej, jak nową jej sferę skazuje na bezwładność i nieudolność. Wrażenie tej słabości muskułów tem głębszem stawało się dla niego, im uważniej przypatrywał się postaci tej kobiety, stojącej w przepychu dnia słonecznego.
By osuszyć włosy, rozplotła je, a pukle, które woda uczyniła ciężkiemi, spadały jej na ramiona tak ciemne, że nieomal zdały się fioletowemi. Smukłe jej i proste ciało, owinięte jakby w fałdy starożytnego peplum, rysowało się w połowie na tle błękitnem nieba, w połowie na promiennem morza przezroczu. Z poza włosów zaledwie widać było profil pachylonej bacznie twarzy. Cała zatopiona była w przyjemności zanurzenia kolejnego stóp bosych w piasku skwarnym i trzy mania ich tam, dopóki mogła wytrzymać, to znowu kładzenia ich rozpalonych jeszcze w falę pieszczącą, co lizała wybrzeże. A podwójne to wrażenie zdawało się sprawiać jej nieskończoną przyjemność, w której zapominała o ubiegających chwilach. Zanurzała się, wzmacniała tem zetknięciem ze zdrowemi i swobodnemi rzeczami, pochłanianiem wód słonych i słonecznych promieni. Jakim sposobem równocześnie mogła być tak chorą i tak silną? Jak mogła w swej istocie łączyć tyle przeciwieństw, przybierać tyle różnorodnych na siebie postaci w ciągu jednego, jedynego dnia, jednej jedynej godziny? Kobieta milcząca i smutna, w której tkwiła straszna epileptyczna choroba, chciwa kochanka, wijąca się w konwulsyach rozkoszy, której zapał częstokroć był przerażającym, której rozwiązłość miewała czasami pozory agonii, ta sama kobieta, stojąca na morskim brzegu, miała zmysły zdolne do napawania się wszystkiem i przyrodzonemi rozkoszami, rozproszonemi w całem otoczeniu, ukazywania się na podobieństwo starożytnego ideału piękna, pochylona nad nurtami wdzięcznego Helespontu.
Miała ona widocznie odporność wyższą. Jerzy przypatrywał się jej z pewną urazą, która skupiając się w sobie coraz to więcej, wytwarzała w nim poważny żal do niej. Poczucie własnej słabości zamącało się jeszcze nienawiścią, w miarę jak przenikliwość jego stawała się jaśniejszą i niemal mściwą.
Nie były bynajmniej piękne te jej nogi bose, które kolejno grzała w piasku nadbrzeżnym i chłodziła w wodzie; miały nawet palce bezkształtne, plebejskie, bez wszelkiej delikatności rysunku; miały widoczne znamiona nizkiego pochodzenia. Jerzy przyglądał się im uważnie, nie spuszczał z nich wzroku, ze szczególnem jasnowidzeniem pojęć, jak gdyby kształt ich miał mu odsłonić jakąś ważną tajemnicę. I myślał:
„Ileż to rzeczy nieczystych fermentuje w tej krwi! Wszystkie instynkty dziedziczne jej rasy pozostały w niej, niewytępione, gotowe rozwinąć się i zbuntować przeciwko jakiemukolwiek przymusowi. Nigdy nie uda mi się uczynić ją czystą. Co najwyżej będę mógł tylko podkładać pod rzeczywistą jej istotę zmienne obrazy własnych marzeń, i nigdy ona nie będzie mogła dla moich upojeń samotnych być czem innem, nad nieodzowne dla organizmu narzędzie“.
Ale kiedy umysł jego strącał tę kobietę do roli prostej tylko osnowy dla wyobraźni, odzierając pochwytną formę z wszelkiej wartości realnej, sama przemożność wrażeń dawała mu od czuć, że najwięcej właśnie przywiązywała go do niej nie rzeczywista jakość tego ciała, nie to nawet, co w niej było najpiękniejszego, ale to przedewszystkiem, co w niej było najmniej pięknem. Odkrycie jakiejś brzydoty nie rozluźniało bynajmniej więzów, nie zmniejszało uroku. Rysy najpospolitsze nawet wywierały na niego atrakcyę drażniącą. Znał on dobrze to zjawisko, które się powtarzało często. Nieraz z doskonałą jasnością oczy jego dopatrywały w Hipolicie najdrobniejszych błędów, i długo pociągały je te błędy właśnie ku sobie, długo nie mogły się od nich oderwać, zmuszone były przypatrywać się im bezustannie, badać je i przesadzać. I doznawał zmysłami zarówno jak i w umyśle nieokreślonego niepokoju, po którym następował zawsze niemal nagły poryw żądzy. W tem właśnie leżał objaw najstraszliwszy tej wielkiej władzy fizycznej, jaką jedna ludzka istota posiada nad drugą. Takiemu to przekleństwu ulegał ów niewymieniony młodzieniec, którego w jego kochance pociągały najwięcej ślady, jakie wiek wyrył na bladej jej szyi, rozdział włosów z każdym dniem szerszy, uwiędłe usta, na których łzy słone utrwalały jeszcze słodycz pocałunków.
Zastanawiał się nad tem, że lata biegną, nad łańcuchem spojonym na zawsze przez siłę przyzwyczajenia, nad niesłychanym smutkiem miłości, co przeszła w fazę znużonego występku. Widział sam siebie w przyszłości, związanego z tem ciałem, jak niewolnik przykuty do swej obręczy żelaznej, pozbawionego woli i myśli, zezwierzęconego i z pustką w duszy; widział nałożnicę przekwitającą, starzejącą się, poddającą z rezygnacyą, bez walki, powolnemu dziełu czasu, wypuszczającą ze swych dłoni osłonę rozdartą złudzeń, ale niemniej przeto zachowującą fatalną swą nad nimi władzę; widział dom opustoszały, pełen rozpaczy, milczący, w oczekiwaniu ostatniego gościa — śmierci!...
Przypomniał sobie krzyki małych bękartów, zasłyszane w ojcowskim domu w owo odległe już popołudnie. I pomyślał:
„Ona jest bezpłodną; jej wnętrzności dotknięte są klątwą. Wszelkie zarodki giną w nich, jak w płonącem ognisku. Zawodzi ona bezustannie we mnie najgłębszy z instynktów życia“.
Bezużyteczność jego miłości ukazała mu się jako pogwałcenie potworne najwyższego prawa. Dla czegóż zatem miała ona ten charakter nierozerwanej fatalności? Nie byłże instynkt uwiecznienia rasy jedynym i prawdziwym motywem wszelkiej płciowej miłości? Ten instynkt prosty, ślepy a wieczysty nie byłże źródłem żądzy, a żądza czyż nie powinna była mieć za cel, tajemny czy jawny, rozradzania się, przepisanego przez przyrodę? Zkądże więc pochodziło, że węzeł tak silny wiązał go z kobietą bezpłodną? Dla czego w nim okropna „wola“ rodzaju z uporem, z zaciekłością domagała się haraczu życiowego od tego organizmu spustoszonego, wyczerpanego chrobą i niezdolnego do poczęcia? Czego brak było przedewszystkiem jego miłości, to podstawowej, pierwszej przyczyny miłości: utwierdzenia i rozwoju życia poza granicami indywidualnego istnienia. Czego brak było kobiecie kochanej, to najwyższej tajemnicy płci: „cierpienia tej, która wydaje na świat dziecko“. A co było przyczyną nędzy obojga, to właśnie ta potworność trwała.
— Nie wyjdziesz ogrzać się na słońcu? — spytała nagle Hipolita, zwracając się ku niemu. — Patrz, jak ja wytrzymuję żar słoneczny! Chcę rzeczywiście zostać tem, co ty zawsze mówisz: podobną do oliwki. Będąc taką, spodobam ci się, nieprawdaż?
Przybliżyła się do namiotu, unosząc oburącz brzegi długiej tuniki, z ruchami pełnemi wdzięku, lubieżnego niemal, jakby ogarniona nagle osłabieniem.
— Będę ci się podobać?
Pochyliła się cokolwiek, by wejść do namiotu. Pod obfitością śnieżnych fałdów, ciało jej szczupłe a giętkie, przybierało ruchy niedbale wdzięczne, siało gorąco i zapach, które zawsze były szczególniejszym bodźcem dla wrażliwości młodzieńca. A rozciągając się na macie obok niego, osypała mu twarz rozpłomienioną ulewą włosów, mokrych jeszcze od słonej wody morskiej, po przez które świeciły białka oczu i purpurą wykwitały usta, na podobieństwo owocu ukrytego pośród liści.
W głosie jej tak samo jak na twarzy, jak w uśmiechu, przebijał cień jakiś, cień nieskończenie tajemniczy i uroku pełen. Zdało się, że odgaduje w swym kochanku niechęć utajoną i zamierza odnieść nad nią tryumf.
— Co tak patrzysz? — spytała z nagłem drgnieniem. — Nie, nie, nie patrz na nie! Wiem, że są brzydkie.
I cofnęła nogi, ukrywając je pod fałdami peniuaru.
— Nie, nie, zabraniam ci patrzeć!
Przez chwilę gniew i wstyd wziął nad nią górę; zmarszczyła brwi; zdawało się, że dostrzegła w oczach Jerzego iskierkę okrutnej prawdy.
— Nieznośny! — rzekła jeszcze zagadkowym tonem wpół żartu, wpół urazy.
Odparł nieco zdenerwowany:
— Wiesz dobrze, że dla mnie jesteś cała piękną, w każdym szczególe.
I zrobił taki ruch, jakby ją chciał przyciągnąć ku sobie, podając usta do pocałunku.
— Nie. Czekaj. Nie patrz.
I odsunęła się od niego, wcisnęła w róg namiotu Nagle, szybkiemi ruchy włożyła długie pończochy czarne, jedwabne; potem odwróciła się, bez wstydu już; na ustach krążył uśmiech jakiś nieokreślony. I wyciągając przed oczyma Jerzego kolejno jednę po drugiej swe nogi bez zarzutu, w lśniącej powłoce, przypinała po nad kolanem podwiązki. Było w jej ruchu coś umyślnie lubieżnego i wyzywającego, w uśmiechu pewna domieszka ironii. A ta niema a straszna wymowa nabierała dla mężczyzny tego określonego znaczenia: „Ja jestem zawsze niepokonaną. Zaznałeś ze mną wszystkich rozkoszy, jakich spragnione są twe żądze nigdy nieskończone i zawsze przyoblekać się będę w kłamstwa, które bez końca wyzywać je będą. Co mnie obchodzi twoja przenikliwość? Obsłonę, którą ty zdzierasz, ja mogę naprawić natychmiast, zawiązkę, którą zrywasz z twych oczu, ja ci ją mogę zawiązać w jednej chwili napowrót. Jestem silniejszą, niż myśl twoja. Znam tajemnicę moich przeobrażeń w twej duszy. Znam słowa i gesty, które mają moc przetwarzania mnie w twych oczach. Zapach mojej skóry ma władzę zatapiania w tobie całego świata“.
W nim, dla niego tonął też świat cały, kiedy się zbliżała, jak wąż gibka i podstępna, by się u jego boku wyciągnąć na macie z sitowia. Raz jeszcze rzeczywistość zamieniała się w nieokreśloną złudę, pełną halucynacyjnych obrazów. Odblaski morza napełniały namiot migotaniem złota, rzucały tysiące płomyczków złotych na włókna tkaniny. Przez otwór u wejścia, widać było obszar niezmierny spokojnego morza, przestrzeń nieruchomą bez końca wód, pod płomiennem, ponurem niemal sklepieniem niebios. Zwolna i te nawet kształty zewnętrzne, zatarły się, znikły.
W ciszy nie słyszał już nic, prócz rytmu krwi własnej; w cieniu nie widział nic, prócz tych dwojga oczu wielkich, utkwionych w niego z rodzajem wściekłości. Owijała go całego tym podwójnym kontaktem, jak gdyby zapożyczyła dla siebie własności u chmury. I przez wszystkie pory płomienne tej skóry wciągał on wyziew upajający morza, jak parującą sól przez płomienie. I w gęstwie tych włosów, wilgotnych jeszcze, odnajdował tajemnicę najgłębszych lasów morskich porostów. I w ostatecznym obłędzie swej świadomości, zdało mu się, że sięga dna przepaści, gdzie głowa jego uderza o skałę.
Potem posłyszał, jakby gdzieś zdaleka szelest spódnic i głos Hipolity, mówiący:
— Chcesz poleżeć jeszcze trochę? Śpisz może?
Otworzył oczy; mruknął, wpół nieprzytomny jeszcze:
— Nie, nie śpię.
— Co ci jest?
— Umieram.
Spróbował uśmiechnąć się. Zobaczył biały, błysk zębów Hipolity, która się uśmiechała.
— Czy chcesz, żebym ci dopomogła w ubierania?
— Nie. Ubiorę się natychmiast. Idź, idź, ja cię dogonię — szepnął sennym głosem.
— Więc idę na górę. Zanadto jestem głodna. Ubieraj się prędko i przychodź.
— Dobrze, natychmiast.
Zerwał się nagle, poczuwszy niespodziewanie na ustach, usta Hipolity. Otworzył oczy; próbował się uśmiechnąć:
— Litości!
Posłyszał zgrzyt piasku pod oddalającemi się krokami. Wielka cisza objęła w posiadanie napowrót nadbrzeże. W przerwach dochodził od brzegu i skał tylko lekki plusk, szmer słaby, podobny do tego, jaki sprawiają zwierzęta pijące z sadzawki.
Przeszło kilka minut, podczas których walczył z obezwładnieniem, które groziło niemal zamienienem się w letarg. Nakoniec, nie bez trudu, usiadł na swem posłaniu; wstrząsnął głową, by rozproszyć mgły myśli, co go obsiadły; rozejrzał się dokoła wpół nieprzytomny. Doznawał w całej swej istocie szczególniejszego rodzaju próżni, wyczerpania; nie umiał już podporządkować swych myśli; niezdolny był myśleć wogóle a do wykonania jakiejbądź czynności, potrzebował niezmiernego wysiłku. Wyjrzał po za namiot ku morzu i na nowo ogarnęła go obawa przed światłem.
„O! gdybym tak, położywszy się napowrót, mógł już nie podnieść się więcej! Umrzeć, nie zobaczyć jej już nigdy!“
Czuł, że przygniatającą dlań jest ta pewność, iż za chwil kilka będzie musiał zobaczyć znów tę kobietę, że trzeba mu będzie przebywać, że będzie zmuszony znosić znów jej pocałunki, zmuszony słuchać jej słów...
Zanim rozpoczął ubierać się, zawahał się na na chwilę. Kilka szalonych myśli przeszło mu przez głowę. Potem ubrał się machinalnie. Wyszedł z namiotu i, olśniony blaskiem, zamknął aż oczy. Przez tkankę powiek, widział wciąż wielką jasność czerwoną. Doznał lekkiego zawrotu.
Kiedy napowrót otworzył oczy, widok zewnętrznych przedmiotów przejął go niewymownem jakiemś wrażeniem. Zdało mu się, że to wszystko widzi po upływie nieokreślonego jakiegoś czasu, w odmiennych warunkach istnienia.
Wybrzeże, smagane promieniami słońca, miało białość wapna. Nad niezmiernem a posępnem zwierciadłem morza, niebo rozpalone zdało się osuwać z każdą chwilą, pod ciężarem tej ciszy ponurej, co poprzedza oczekiwanie nieznanych katastrof. Przedgórza piasczyste, z swemi wielkiemi przystaniami opustoszałemi, sterczały na kształt wież po nad rafami, czarniawemi grzbietami lesistemi, zkąd drzewa oliwne wznosiły ku słońcu płonącemu swe gałęzie, oszalałe niemal, gniewne. Wyciągnięty na skałach i podobny do czyhającego potworu, trabocco ze swemi licznemi narzędziami, wyglądał potwornie. Wśród gmatwaniny belek i lin, widać było rybaków pochylonych ku toni, nieporuszonych jak bronzowe posągi; a nad ich życiem tragicznem ciążyły straszliwe czary.
Nagle w płonącem powietrzu i ciszy, głos jakiś obił się o uszy młodzieńca; to kobieta przywoływała go z górnych okien pustelni.
Drgnął; obrócił się z dławiącem biciem serca. Głos powtórzył wezwanie czyste a silne, jak gdyby chciała stwierdzić niem swą władzę.
— Chodź!
Kiedy wchodził po pochyłości, paszcza dymiąca jednego z tunelów rzuciła w powietrze grzmot, którego echem rozbrzmiała cała zatoka. Zatrzymał się na brzegu drogi; ponownie ogarnął go lekki zawrót głowy; i błysk szalonej myśli przeszedł mu przez mózg, opustoszały wyczerpaniem. „Położyć się na szynach. Wszystkiemu byłby koniec w jednej sekundzie!“. Ogłuszający, szybki i złowróżbny pociąg, co przebiegał, rzucił mu w twarz wichrem swego przelotu; potem gwiżdżąc i hucząc, zniknął w paszczy przeciwległego tunelu, który buchnął dymem czarniawym w blasku słońca.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.