Tryumf śmierci (D’Annunzio, 1897)/Część piąta/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Tryumf śmierci
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Trionfo della morte
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Od świta do zmroku rozbrzmiewały kolejno śpiewy żniwiarzy i kobiet, wiążących snopy na stokach urodzajnego wzgórza.
Chóry męzkie z bachicznym zapałem sławiły uciechę uczt obfitych i dobroć starego wina. Dla mężczyzn, żeńców, pora żniw była czasem obfitości. Co godzina niemal, od rana do zmierzchu, wedle starego obyczaju przerywali pracę, by jeść i pić na ściernisku między nowemi snopami, na cześć pana hojnego a każdy wyjmował z swej miseczki część pożywienia wystarczającą do nasycenia jednej z kobiet wiążących zboże. Tak niezawodnie, w porze uczty, Booz rzekł do Ruty, moabitki, „Zbliż się tu, jedz chleb mój i maczaj twój kęs w occie“; a Ruta przyszła usiąść między żeńcami i nasyciła się.
Chór kobiet natomiast przeciągał się w kadencyę religijną niemal, z słodyczą powolną a uroczystą, odsłaniając świętość pierwotną pracy około chleba, szlachetność pierwiastkową tego zadania, gdzie na ziemi przodków, pot ludzki poświęcał narodziny chleba.
Jerzy słuchał ich i śledził uchem i duszą; i po trochu, zwolna wpływ dobroczynny a nieoczekiwany, wnikał w niego. Duch jego zdawał się rozprzestrzeniać zwolna coraz to szerszym, coraz to swobodniejszym oddechem, w miarę jak czystszą stawała się fala tonów, w południowe godziny, skwarne jeszcze, ale którym nadzieja chłodniejszej nocy, odejmowała poprzednią grozę. Był to nowy poryw ku źródłom życia, ku pierwiastkom bytu. Było to ostatnie może drgnienie jego młodości, dotkniętej do samych głębin w sile swej rdzennej, ostatnie pragnienie odzyskania dobra, utraconego już odtąd na zawsze.
Pora żniw miała się już ku końcowi. Przechodząc wzdłuż pól zżętych, obserwował tam piękne zwyczaje, które, jak się zdawało, były pozostałością rytuałów jakiejś liturgii ziemiańskiej. Pewnego dnia zatrzymał się w pobliżu pola, sprzątniętego już, gdzie żeńcy dokończyli składać właśnie ostatnią stertę i był świadkiem całej ceremonii.
Nad przedmiotami zmęczonemi upałem dziennym, unosiło się przezrocze i łagodne powietrze, które za chwilę ujmie w swe krystaliczne sfery niepochwytne popioły dnia, co już spłonął. Pole odcinało się równoległobokiem na płaszczyźnie, opasanej olbrzymiemi oliwnemi drzewami, przez których gałęzie przebłyskał błękitny pas Adryatyku, tajemniczy jak zasłona dojrzana w świątyni, po za srebrzystemi palmami.
Wysokie sterty wznosiły się w równych odstępach, w kształcie ostrokręgów, ciężkie i obfite bogactwem, nagromadzonem rękami mężczyzn, opiewanemi pieśnią kobiet. W pośrodku pola, gromada żeńców kołem otoczyła swego przywódzcę, po dokonanej pracy. Byli to mężczyźni, silnie zbudowani, opaleni, przyodziani w płócienne ubiory. Na rękach i nogach obnażonych, mieli krzywizny i bezkształtności, które długa a wytrwała praca ciężka pozostawia. W dłoni każdego mężczyzny połyskiwał sierp wygięty i cienki jak księżyc w pierwszej kwadrze. Od czasu do czasu ruchem prostym wolnej ręki ocierali pot z czoła i skrupiali nim grunt, na którym świeciła słoma w skośnych promieniach zachodu.
Z kolei i przywódzca zrobił ten sam ruch; potem podnosząc rękę jak do błogosławieństwa, zawołał w swym dyalekcie dźwięcznym, bogatym w rytmy i asonanse:
— Opuśćmy pole w imię Ojca i Syna i Ducha świętego!
Chórem mężczyźni z sierpami odpowiedzieli wielkim krzykiem:
— Amen!
A przywódzca podjął:
— Błogosławiony niechaj będzie pan nasz i błogosławioną nasza pani!
Mężczyźni odpowiedzieli:
— Amen!
A przywódzca głosem, który stopniowo nabierał mocy i zapalał się:
— Błogosławionym niech będzie ten, co nam przynosił dobrą strawę!
— Amen!
— Błogosławionym niech będzie ten, co powiedział: „Nie dolewaj wody do wina żniwiarza!“
— Amen!
— Błogosławiony niech będzie pan, który rzekł do pani: „Daj, nie odmierzając, i włóż stężałego rodzenkowego soku do wina żniwiarza!“
— Amen!
Błogosławieństwa następowały po sobie kolejno: dla tego, co zabił owcę, dla tego, co płukał jarzyny, dla tego, co szorował naczynia miedziane, dla tego, co przyprawiał korzeniami mięsa. I błogosławiący w swym zapale, uniesiony nagle jakimś szałem poetyckim, znajdował na swą posługę rymy i wyrażał się w dwuwierszowym rytmie. Gromada cała odpowiadała mu okrzykami, których echo powtarzały wszystkie przystanie, kiedy równocześnie na żelezcach wszystkich sierpów zapalały się blaski czerwone zachodu a snop ustawiony na wierzchołku każdej sterty, wydawał się istnym płomieniem.
— błogosławione niechaj będą kobiety, co śpiewały pieśń tak piękną, niosąc dzbany starego wina!
— Amen!
Był to grom radości. Potem wszyscy umilkli i patrzyli na zbliżający się orszak kobiet, niosących ostatni hojny poczęstunek właściciela za zżęte pole.
Kobiety dwoma szeregami, podtrzymując na ramionach wielkie dzbany malowane, śpiewały. A widz obcy, widząc je występujące z pomiędzy pni drzew oliwnych jak z pomiędzy jakiej kolumnady na tle morskiem, doznawał złudzenia, że patrzy na jedno z tych poselstw, wysyłanych corocznie do świątyni delfickiej, które się rozwijają tak harmonijnie na płaskorzeźbach fryzów świątnic lub dokoła sarkofagów.
Kiedy powracał do domu, ten obraz wielkiej piękności towarzyszył mu wzdłuż całej ścieżki, którą szedł zwolna w wieczornym chłodzie, w którem unosiły się jeszcze fale chóralnego śpiewu. Na skręcie zatrzymał się, by posłuchać melodyjnego głosu, który się przybliżał a który, zdało mu się, że rozpoznaje. Skoro tylko go poznał, dziwna radość go przejęła; był to głos Favetty, młodej śpiewaczki o oczach sokolich, głos dźwięczny, drgający, który w nim budził zawsze wspomnienie owego rozkosznego majowego poranka, co mu błysnął wśród labiryntu jałowców kwitnących, ponad samotnością złocistego ogrodu, gdzie zdumionemu zdawało się, że odkrył tajemnicę szczęścia.
Nie podejrzewając obecności obcego człowieka, osłonionego żywopłotem, Favetta, szła, prowadząc krowę na postronka. I śpiewała z głową wzniesioną w górę, z otwartemi usty, zwróconemi ku niebu, z twarzą oblaną światłem zachodu; z gardła jej płynął śpiew czysty, rozgłośny, krystaliczny jak źródło. Po za nią, ładne zwierzę śnieżnej białości, postępowało spokojnie; a za każdym krokiem chwiało się podgardle i masa wymion, wezbranych mlekiem po obfitej paszy, poruszała się zwolna.
Kiedy spostrzegła obcego, śpiewaczka przerwała pieśń i zatrzymała się. Ale on, idąc naprzeciw niej z radosnym wyrazem twarzy, jak gdyby odnajdował przyjaciółkę z szczęśliwych swych czasów:
— Gdzie tak idziesz, Favetto? — zawołał.
Posłyszawszy, że ją woła po imieniu, zarumieniła się i uśmiechnęła, zakłopotana.
— Odprowadzam krowę do obory — odpowiedziała.
Ponieważ nagle zwolniła kroku, pysk zwierzęcia dotknął jej krzyża; a śmiały biust jej wznosił się między wielkiemi rogami, jak między obręczą liry.
— Zawsze śpiewasz? — pytał Jerzy, podziwiając ją w tej pozie. — Zawsze?
— Eh, panie — odparła z uśmiechem — gdyby nam zabrano śpiew, cóżby nam pozostało?...
— Pamiętasz ten ranek, kiedy zrywałeś kwiaty jałowcu?
— Kwiaty jałowcu dla twojej żony, signore?
— Tak; czy pamiętasz ten ranek?
— Pamiętam.
— Zaśpiewaj mi raz jeszcze tę pieśń, którą mi śpiewałaś wówczas!
— Sama jedna nie mogę jej zaśpiewać.
— To zaśpiewaj mi jaką inną.
— Tak zaraz, w twojej obecności. Wstydzę się. Zaśpiewam w drodze. Adieu, signore.
— Żegnaj, Favetto.
I poszła dalej, wiodąc za sobą spokojne zwierzę. Uszedłszy kilka kroków, zaintonowała piosenkę całą siłą swego głosu, który ogarnął pola, skąpane w blasku.
Słońce zaszło przed chwilą i nadzwyczaj żywe światło zalało wybrzeża i morze, fala niezmierna nieujętego złota wznosiła się od zachodu nieba ku zenitowi i schodziła na skraj przeciwległy, którego błękit przezroczy przenikała z niesłychaną powolnością. Stopniami Adryatyk stawał się coraz jaśniejszym i łagodniejszym, barwą zbliżał do zieleni pierwszych wiosennych listków wierzby. Tylko czerwone opony, tak wspaniałe jak gdyby były z purpury, przerywały tę rozlaną jasność.
„To prawdziwe święto — myślał Jerzy, olśniony wspaniałością zachodu, czując jak dookoła drga radość życia. Gdzież żyje istota ludzka, dla której dzień, od brzasku aż do zmroku jest jednem świętem, uświęconem jakąś nową zdobyczą?“
Na wzgórzu śpiewy na cześć narodzin chleba wciąż rozlegały się jeszcze. Długie orszaki niewieście ukazywały się na stokach i znikały. Tu i owdzie w powietrzu, niezamąconem wietrzykiem, kolumny dymu biegły w górę powoli z ognisk niewidzialnych. Widok stawał się uroczystym i zdawał się oddalać gdzieś, w tajemniczość wieków pierwotnych, w świętość uroczystych obchodów rolniczych.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.