Trzej muszkieterowie (1913)/Tom II/Rozdział XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trzej muszkieterowie |
Podtytuł | Powieść historyczna z XVII wieku |
Wydawca | Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Drukarnia Udziałowa |
Miejsce wyd. | Warszawa, Lwów |
Tłumacz | Stanisław Sierosławski |
Tytuł orygin. | Les Trois Mousquetaires |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Zamiast zajść do pokoiku Ketty, która oczekiwała na młodego człowieka z upragnieniem, d’Artagnan wyszedł z pałacu i zwrócił się ku domowi. Skłoniły go do tego dwie przyczyny: przedewszystkiem unikał dzięki temu wymówek, oskarżeń i żalów biednej dziewczyny, — a następnie pragnął zastanowić się nieco, o ile można, i nad sobą samym, i nad uczuciami kobiety, która go tak silnie opętała.
Najzupełniej jasnem było w tej sprawie to tylko, że d’Artagnan kochał milady miłością szaleńca, ona zaś nie kochała go wcale. Przez chwilę myślał, że najlepiej byłoby natychmiast po powrocie do domu napisać do niej długi list z wyjaśnieniem, że w stosunku do niej w ciągu dni ostatnich on i de Wardes byli jedną i tą samą osobą i że z tego powodu nie może się podjąć zabicia hrabiego, gdyż dla zadośćuczynienia sprawiedliwości musiałby chyba popełnić samobójstwo. Ale i jego także ogarnęła dzika żądza zemsty; pragnął posiąść tę kobietę bez użycia pomocy cudzego nazwiska, a ponieważ zemsta tego rodzaju była słodka, nie chciał się jej wyrzekać.
Pięć czy sześć razy obszedł dokoła Plac Królewski, zwracając co dziesięć kroków wzrok ku oknom apartamentu milady, które wciąż jeszcze poprzez zasłony przebłyskiwały światłem; widocznie tym razem piękna pani nie spieszyła się tak do sypialni, jak w poprzednim tygodniu.
Nareszcie światła pogasły.
Równocześnie jednak zgasła ostatnia wątpliwość w duszy d’Artagnana; przypomniał sobie szczegóły pierwszej nocy i z bijącem sercem, z rozpłomienioną głową wszedł do pałacu i pospieszył do pokoiku Ketty.
Młoda dziewczyna, blada i drżąca, usiłowała powstrzymać kochanka. Lecz milady czuwała bacznie; posłyszawszy szmer, sprawiony przez d’Artagnana, otworzyła drzwi.
— Chodź! — rzekła.
Był to już tak niesłychany bezwstyd, tak potworna czelność, że d’Artagnan ledwie mógł uwierzyć swym oczom i uszom; wydawało mu się to wszystko złudą, marzeniem sennem, nie zaś rzeczywistością.
Mimoto wszedł do sypialni milady, jakby ulegając magnetycznej jej sile, która działała na niego, i drzwi zamknęły się za nim.
Teraz Ketty pobiegła ku drzwiom. Zazdrość, gniew, obrażona duma, wszystkie namiętności, targające sercem kochającej kobiety, popychały ją do odkrycia przed swą panią całej prawdy, — ale i sama wówczas byłaby zgubiona, wyznając, że przyłożyła rękę do podobnej intrygi, i d’Artagnan byłby dla niej stracony. Ta ostatnia myśl skłoniła ją do jednego jeszcze poświęcenia się — w imię miłości.
D’Artagnan zaś stanął u szczytu swych pragnień: nie potrzebował już podawać się wobec milady za znienawidzonego rywala, — sam dla siebie odbierał dowody miłości. Wprawdzie z głębi duszy szeptał mu jakiś głos tajemny, że jest jedynie narzędziem zemsty, które o tyle ma wartość dla mściciela, o ile zada śmierć wrogowi; ale duma, miłość własna i szał namiętności zmuszały ten głos wewnętrzny do zamilknięcia, — głuszyły w młodzieńcu wszystkie podszepty rozumu. Nadomiar złego Gaskończyk nasz, jak wiemy, pełen zarozumiałości, porównywał się teraz z hrabią de Wardes i zapytywał, dlaczego ostatecznie nie miałby być kochany we własnej osobie. Oddawał się zresztą całkowicie wrażeniom chwili. Milady nie była już teraz dla niego tą kobietą o niegodnych zamiarach, jakimi przerażała go niedawno; stała się ona kochanką upragnioną, namiętną, pochłoniętą również, jak przypuszczał, uczuciem miłości.
Około dwóch godzin upłynęło młodym ludziom na słodkiem „sam na sam“, aż uspokoili się w swych uczuciach. Ponieważ zaś milady nie miała przyczyny, jak d’Artagnan, zapominać ani na chwilą o swych nikczemnych planach, więc po niejakimś czasie zapytała młodego człowieka, czy pomyślał już o wynalezieniu jakiegoś pozoru, któryby mógł nazajutrz doprowadzić do pojedynku między nim a hrabią de Wardes.
D’Artagnan jednak, przejęty jeszcze całkiem innemi myślami, zapomniał się i odpowiedział, jak głupiec, że zapóźno już było zająć się wyzwaniem.
Obojętność, okazana przez młodzieńca wobec jedynego pragnienia, jakie przejmowało całą istotę milady, przeraziła ją, — zaczęła tedy dopytywać się gwałtownie i namiętnie, jak zamierza postąpić. Wówczas d’Artagnan, który nie myślał poważnie o możliwości tego pojedynku, usiłował skierować rozmowę na inny temat. Było to wszakże bezskuteczne: milady z żelaznym uporem umysłu i woli wracała do postawionego z góry żądania.
Sądząc, że będzie dowcipny, d’Artagnan począł doradzać jej, by zaniechała zemsty i przebaczyła hrabiemu de Wardes. Młoda kobieta jednak na tę propozycyę zawrzała gniewem i odsunęła się od niego.
— Czyżbyś się bał hrabiego, drogi d’Artagnanie? — zapytała głosem zgryźliwym i drwiącym, który dziwnie rozbrzmiał w ciemnościach.
— Nie możesz chyba mieć co do tego żadnych wątpliwości, moje dziecko! — odparł d’Artagnan. — Ale jeżeli hrabia de Wardes zawinił mniej, aniżeli sądzisz?
— Bądź co bądź — rzekła poważnie milady — oszukał mię, a tem samem już zasłużył na śmierć.
— Umrze zatem, skoro wyrzekłaś wyrok na niego! — oświadczył d’Artagnan tak stanowczym tonem, że milady uspokoiła się zupełnie i znowu czule przytuliła się do niego.
Nie możemy zaręczyć, jak długą wydała się ta noc pięknej pani. Ale d’Artagnanowi zdawało się, że bawi u niej zaledwie niespełna dwie godziny, gdy już dzień zaświtał przez zasłony okien i niebawem rozjaśnił komnatę swem bladem światłem.
Zauważywszy, że d’Artagnan myśli o wyjściu, milady przypomniała mu jeszcze raz obietnicą pomszczenia wyrządzonej jej przez hrabiego de Wardes obelgi.
— Jestem gotów — odparł d’Artagnan. — Pragnąłbym jednak przedtem upewnić się jeszcze co do pewnej rzeczy.
— Mianowicie? — spytała milady.
— Czy ty mię kochasz?
— Dałam ci przecież, jak sądzą, dowody.
— Tak jest. I ja również należą do ciebie ciałem i duszą.
— Dzięki ci! Ale tak samo, jak ja dowiodłam ci mej miłości, dowiedziesz i ty mnie, że mię kochasz... nieprawdaż?
— Oczywiście. Jeżeli jednak — podchwycił d’Artagnan — kochasz mię istotnie, czy nie obawiasz się o moje życie?
— Czemuż miałabym się obawiać?
— Mogą zostać niebezpiecznie raniony, a nawet zabity.
— To niepodobna! — rzekła milady. — Jesteś tak waleczny i tak świetnie władasz szpadą...
— Czy nie wolałabyś jednak — ciągnął dalej d’Artagnan — użyć innego sposobu zemsty, by pojedynek stał się niepotrzebnym?
Milady spojrzała w milczeniu na kochanka pytającemi oczyma, którym blade światło pierwszych promieni poranku nadawało jakiś dziwnie ponury wyraz.
— Zdaje mi się — rzekła, — że poczynasz się znowu wahać.
— Nie, nie waham sią... ale... żałują szczerze tego biednego hrabiego de Wardes, odkąd dowiedziałem sią, że go już nie kochasz. Zdaje mi sią, że sama utrata twej miłości jest dla niego dość srogą karą... pocóż więc obmyślać jeszcze inną zemstą?...
— Kto ci powiedział, że go kochałam? — zapytała milady.
— Bez wielkiej zarozumiałości mogą wierzyć, że obecnie kochasz kogo innego — rzekł młodzieniec, pieszczotliwie się uśmiechając. — A powtarzam, że los hrabiego bardzo mię obchodzi...
— Ciebie? — pytała milady.
— Tak jest, mnie.
— I dlaczegóż to?
— Ponieważ ja jeden wiem...
— Co?
— Że nie jest on winien względem ciebie w tym stopniu, jak ci się to wydaje.
— Doprawdy!? — zawołała milady z pewnem zaniepokojeniem. — Wytłómacz swoje słowa dokładniej, gdyż istotnie nie pojmuję, co znaczą.
I spojrzała na d’Artagnana, trzymającego ją w objęciach, rozszerzonemi źrenicami, w których zapaliły się jakieś błyski.
— Jestem człowiekiem prawym — oświadczył d’Artagnan, postanowiwszy nareszcie odkryć karty, — i odkąd zdobyłem twoją miłość... a tego mogę być pewnym, nieprawdaż?...
— Tak jest. Ale mów dalej.
— Otóż jestem w tej chwili jakby odrodzony duchowo i... cięży mi pewne wyznanie.
— Wyznanie?!
— Gdybym wątpił w twoją miłość, nie powiedziałbym ci tego. Ale ty mię kochasz, piękna moja kochanko! kochasz?...
— Nie powinieneś w to wątpić.
— Gdybym więc, powodowany miłością, zawinił czemś względem ciebie, przebaczyłabyś mi?
— Być może.
Z możliwie najsłodszym uśmiechem chciał d’Artagnan zbliżyć swe wargi do ust milady, — lecz ona odepchnęła go.
— Chcę usłyszeć to wyznanie — rzekła blednąc. — Czemże względem mnie zawiniłeś?
— W ubiegły czwartek naznaczyłaś hrabiemu de Wardes schadzkę w tym samym pokoju, nieprawdaż?
— Ja?... Bynajmniej.
Milady wypowiedziała te słowa tak stanowczym głosem i z tak pewnym siebie wyrazem twarzy, że, gdyby d’Artagnan nie miał bezwzględnej pewności, musiałby się zachwiać w swem przekonaniu.
— Nie kłam, mój śliczny aniele — rzekł, śmiejąc się, — bo na nic się to nie przyda.
— Ale cóż to wszystko ma znaczyć? Mów, jeżeli nie chcesz, bym umarła, oczekując na twoje wyjaśnienia!
— Och! uspokój się! Nie zawiniłaś względem mnie wcale; już ci przebaczyłem!
— Cóż dalej?
— Hrabia de Wardes nie może się niczem chełpić...
— Jakto? Sam przecie mówiłeś mi o tym pierścieniu.
— Pierścień ten znajduje się w mojem ręku, najdroższa. Hrabia de Wardes, który tu był we czwartek, i d’Artagnan, który tu jest dzisiaj, są jedną i tą samą osobą.
Niebaczny młodzian oczekiwał, że wyznanie to wywoła co najwyżej zdziwienie, pomieszane z objawami wstydu, wreszcie małą burzę, która zakończy się łzami, Ale pomylił się i rychło się o tem przekonał.
Milady, blada, ze strasznie zmienioną twarzą, odwróciła się nagle od d’Artagnana i, gwałtownem uderzeniem w piersi odepchnąwszy go od siebie, podeszła do łóżka.
Dzień już był prawie zupełny.
D’Artagnan, chwyciwszy za nocny strój z cienkiego indyjskiego muślinu, usiłował zatrzymać ją, chciał błagać o przebaczenie. Ona jednak wyrwała mu się z siłą i stanowczością, a wówczas muślin rozdarł się, obnażając jedno ramię, krągłe i białe, na którem d’Artagnan z niedającem się opisać zdumieniem ujrzał wytatuowany kwiat lilii, to niezatarte piętno, wyryte hańbiącą ręką kata.
— Wielki Boże! — zawołał, opuszczając rękę.
I stał niemy, jakby skamieniały, przy łóżku milady.
Ale ten jeden okrzyk młodzieńca wystarczył, by milady pojęła, co go wywołało. Domyśliła się, że posiadł tę jej tajemnicę, straszną tajemnicę, o której nie wiedział nikt na świecie.
Odwróciła się ku niemu, podobna już nie do rozjuszonej kobiety, ale do zranionej pantery.
— A! nędzniku! — zawołała. — Podszedłeś mię zdradziecko, aby mię posiąść, a teraz ukradłeś mi jeszcze moją tajemnicę!... Umrzesz, nędzniku, z mojej ręki!...
I podbiegłszy do ozdobnej szkatułki, stojącej na gotowalni, wyjęła z niej sztylet ze złotą rękojeścią, o ostrzu cienkiem, jak igła, i jednym skokiem rzuciła się na d’Artagnana, napół zaledwie ubranego.
Aczkolwiek, jak wiemy, młodzieniec nasz posiadał dzielne serce, to jednak na widok tej tak strasznie zmienionej kobiety, tych źrenic, okropnie rozszerzonych, tych pobladłych jej lic i warg krwawiących cofnął się przerażony do samej ściany, jak gdyby ujrzał węża, skradającego się ku sobie, i ręką, oblaną zimnym potem, wydobył szpadę z pochwy.
Ale milady, nie zważając na szpadę, usiłowała przedostać się ku niemu przez łóżko, aby go dosięgnąć sztyletem, i zatrzymało ją dopiero na chwilę zimne, ostre żelazo szpady, które poczuła na swem gardle.
Próbowała wytrącić mu szpadę z ręki, ale d’Artagnan błyskawicznymi obrotami żelaza nie dopuszczał do tego i począł się cofać w kierunku drzwi, wiodących do pokoiku Ketty. Z tem większą furyą i krzykiem zaatakowała go wściekła kobieta, — d’Artagnan zaś, wszedłszy w rolę pojedynkującego się, gdyż istotnie walka przypominała pojedynek, począł odzyskiwać zimną krew.
— Dobrze, moja piękna pani! doskonale! — mówił, ograniczając się jedynie do obrony. — Lecz, na Boga, uspokój się, bo w przeciwnym razie na twej pięknej twarzy wyrysuję jeszcze jeden kwiat lilii.
— Nędznik! nikczemnik! — syczała milady, nacierając wciąż na niego i przewracając po drodze krzesła, któremi się napastowany zastawiał.
Gdy się zaś znalazł koło drzwi pokoiku służebnej, Ketty, przestraszona hałasem, otworzyła je nagle. Skorzystał z tego w jednej chwili d’Artagnan. Wpadłszy z sypialni do pokoiku, szybkim jak błyskawica ruchem zamknął drzwi i podparł je sobą, a jednocześnie drżąca ze strachu Ketty zasunęła rygle.
Wówczas rozwścieczona milady usiłowała drzwi wyważyć, uderzając w nie z niesłychaną, jak na kobietę, siłą. Gdy zaś doszła do przekonania, że wysiłki jej są nadaremne, poczęła uderzać w nie ostrzem sztyletu, aż koniec jego przechodził na drugą stronę. A każdemu, uderzeniu towarzyszyły okrzyki wściekłości.
— Prędko! prędko, Ketty! — rzekł półgłosem d’Artagnan, — dopomóż mi wyjść z pałacu, bo, gdy pozostawimy jej jeszcze trochę czasu na opamiętanie, każe mię zamordować służbie.
— Nie możesz pan przecie wyjść w takim stroju na ulicę — zauważyła Ketty; — jesteś prawie nagi...
— To prawda — potwierdził d’Artagnan, spostrzegając dopiero teraz, że jest bez ubrania, — to prawda... Daj mi cokolwiek do okrycia się... Ale spieszmy, bo widzisz sama, że idzie tu o śmierć lub życie!
Ketty pojmowała to aż nazbyt dobrze.
Zakrzątnąwszy się żywo, ubrała go w jakąś suknię z kwiecistej materyi, na głowę wsadziła mu kapelusz, raczej do czepka podobny, narzuciła na wszystko jakiś płaszczyk, dała pantofle, które włożył na gołe nogi, poczem sprowadziła go po schodach.
Czas był już ostatni, gdyż milady zaczęła dzwonić i rozbudziła wnet cały pałac.
Odźwierny wypuszczał właśnie d’Artagnana w chwili, gdy milady, napół rozebrana, krzyczała przez okno:
— Nie otwierać nikomu!