Trzej muszkieterowie (1913)/Tom II/Rozdział XVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Trzej muszkieterowie
Podtytuł Powieść historyczna z XVII wieku
Wydawca Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Udziałowa
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Tłumacz Stanisław Sierosławski
Tytuł orygin. Les Trois Mousquetaires
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.
MARZENIE O ZEMŚCIE.

Wieczorem milady w oczekiwaniu d’Artagnano poleciła wprowadzić go do swych pokoi natychmiast, skoro tylko przyjdzie. Ale nie przyszedł...
Nazajutrz Ketty, odwiedziwszy znowu młodego człowieka, opowiedziała mu o całem zachowaniu się swej pani z powodu otrzymanego listu. D’Artagnan wysłuchał sprawozdania z uśmiechem; zazdrosny gniew milady był najlepszą dla niego pomstą.
Tego wieczora milady oczekiwała na Gaskończyka z większą jeszcze niecierpliwością, niźli wczoraj, — lecz tak samo, jak wczoraj, czekała nadaremnie.
I znowu nazajutrz Ketty przyszła do d’Artagnana, ale tym razem, zamiast wesołości, na twarzy jej młody człowiek wyczytał gnębiący smutek. Zapytał biedną dziewczynę, co jej jest, — ona zaś, zamiast odpowiedzi, wyjęła z kieszeni list i podała mu w milczeniu.
List pochodził od milady, — tym razem wszakże zaadresowany był nie do hrabiego de Wardes, lecz do d’Artagnana.
Otworzył go i przeczytał, co następuje:

„Drogi panie d’Artagnan! Nieładnie jest z Pańskiej strony zaniedbywać przyjaciół, zwłaszcza, gdy niebawem ma się ich na tak długi przeciąg czasu opuścić. Szwagier mój i ja oczekiwaliśmy na pana nadaremnie wczoraj i przedwczoraj. Czy i dzisiaj będzie tak samo?
Życzliwa panu
Lady Clarick.“
— To zupełnie jasne — rzekł d’Artagnan; — można było napewno oczekiwać podobnego listu. Szanse moje rosną w miarę, jak traci je hrabia de Wardes.

— Czy pójdzie pan do niej? — spytała Ketty.
— Posłuchaj, drogie dziecko — mówił Gaskończyk, usiłując usprawiedliwić się we własnem sumieniu z zamiaru niedotrzymania obietnicy, danej Atosowi. — Pojmujesz chyba, że byłoby nader niepolitycznie nie przyjąć tak wyraźnego zaproszenia. Milady, nie widując mię u siebie i nie pojmując, z jakiego powodu przestałem u niej bywać, mogłaby domyślić się tego lub owego. A któż jest w stanie wiedzieć, do jakiej granicy może się w pragnieniu zemsty posunąć taka kobieta?...
— Och! mój Boże! — rzekła Ketty, — umiesz pan zawsze tak wszystko przedstawić, że trzeba ci przyznać słuszność. Ale zaczniesz się znowu do niej zalecać, a jeżeli tym razem pozyskasz jej względy pod własnem nazwiskiem, będzie jeszcze gorzej, aniżeli było poprzednio.
Biedna dziewczyna odgadywała instynktowo część tego, co miało nastąpić.
D’Artagnan pocieszał ją, jak mógł, i zapewniał, że oprze się wszystkim pokusom milady. Ma zaproszenie zaś polecił odpowiedzieć, że odczuwa dla milady ogromną wdzięczność za jej dobroć i oddaje się jej na rozkazy. Mie odważył się wszakże oświadczyć tego listownie, gdyż obawiał się, że wprawne oko milady mogłoby łatwo rozpoznać charakter jego pisma.
Z uderzeniem godziny dziewiątej d’Artagnan był już na Placu Królewskim. Służba hrabiny de Clarick widocznie była uprzedzona o jego odwiedzinach, gdyż skoro tylko zjawił się w przedpokojach pałacu, zanim jeszcze zapytał, czy milady przyjmuje, jeden z lokai pobiegł donieść jej o przybyciu gościa.
— Prosić! — rzekła milady krótko, ale tak przenikliwym głosem, że d’Artagnan posłyszał go w przedpokoju.
Wnet wprowadzono d’Artagnana do salonu.
— Mie przyjmuję nikogo więcej — oświadczyła milady służącemu, — zrozumieliście?... nikogo.
Służący wyszedł.

D’Artagnan spojrzał z zaciekawieniem na milady. Była
„Czego chcesz ode mnie?“
bardzo blada, oczy miała zmęczone, bądź skutkiem płaczu, bądź z powodu nieprzespanej nocy. Rozmyślnie zmniejszono zwykłą liczbę świateł w jej apartamentach, a jednak, pomimo to, młoda kobieta nie mogła ukryć śladów gorączki, trawiącej ją od dwóch dni.

D’Artagnan zbliżył się ku niej ze zwykłą wytwornością, ona zaś zadała sobie nadludzki wysiłek, aby go mile powitać. I nigdy może jeszcze nie gościł tak wdzięczny uśmiech na twarzy tak zmienionej.
Gdy d’Artagnan zapytał ją o zdrowie, odpowiedziała:
— Źle... bardzo źle...
— W takim razie nie chcę być natrętny — rzekł d’Artagnan. — Potrzebujesz pani niewątpliwie wypocząć, więc natychmiast odchodzę.
— Przeciwnie — odpowiedziała milady, — bardzo pana proszę, byś został, panie d’Artagnanie; towarzystwo pańskie będzie dla mnie przyjemną rozrywką.
— No, no! — pomyślał d’Artagnan, — nigdy jeszcze nie była tak zachwycająca... Miejmy się na baczności...
Milady istotnie roztoczyła przed młodym człowiekiem cały swój powab. Rozmawiała z niedającym się opisać wdziękiem, a równocześnie gorączkowe podniecenie, które ją opuściło na chwilę, powróciło znowu, rozpłomieniając jej oczy, rumieniąc policzki i zabarwiając ponsem usta. D’Artagnan miał znowu przed sobą zdradziecką Cyrce, która sidłała go swym czarem. Miłość, która, jak sądził, wygasła w nim już zupełnie, a która w rzeczywistości była jeno uśpiona, znowu zbudziła się w jego sercu. Milady uśmiechała się do niego, on zaś czuł, że poszedłby za tym uśmiechem bodaj w piekło.
Przez chwilę począł doznawać jakby wyrzutów sumienia, — zgłuszyło je wszakże natychmiast zachowanie się milady, która z każdą chwilą stawała się słodszą. Wreszcie wśród rozmowy o rzeczach na razie obojętnych zapytała d’Artagnana, czy ma kochankę.
— Na Boga! — zawołał młodzieniec najczulszym możliwie głosem, — jak możesz pani być tak okrutną i zadawać mi podobne pytanie! Wszakże od chwili, gdy cię ujrzałem, oddycham i wzdycham jedynie dla ciebie i przez ciebie.
Na ustach milady pojawił się dziwny uśmiech.
— Więc kochasz pan mnie? — zapytała.
— Zaliż potrzeba to mówić? czyż pani sama tego nie widzi?
— Tak jest. Ale wiadomo panu, że im bardziej harde jest jakieś serce, tem trudniej się je zdobywa...
— Och! nie przerażają mię żadne zgoła trudności — odparł d’Artagnan; — lękam się jedynie niepodobieństw.
— Prawdziwa miłość nie zna niepodobieństw — oświadczyła milady.
— Nie zna?
— Tak! — odpowiedziała.
— Do licha! — pomyślał d’Artagnan, — śpiewka zmieniła się. Czyżby kapryśna pani zakochała się we mnie naprawdę i była skłonną obdarzyć mię szafirem, podobnym temu, jaki był przeznaczony dla hrabiego de Wardes, a dostał się mnie dzięki ciemnościom nocy?...
D’Artagnan przysunął szybko swe krzesło ku milady.
— Czemże mi pan dowiedziesz tej miłości, o jakiej mówisz? — pytała.
— Wszystkiem, czego pani zażądasz odemnie. Czekam rozkazu i jestem gotów na jego spełnienie!
— Na wszystko?
— Tak jest, na wszystko! — rzekł z mocą d’Artagnan, wiedząc z góry, że przez to przyrzeczenie ryzykuje niezbyt wiele.
— Zatem pomówmy nieco — rzekła milady, sama przysuwając się teraz ku niemu.
— Słucham panią.
Milady milczała przez chwilę, jakgdyby namyślając się, poczem rzekła wprost:
— Mam wroga...
— Pani? — zawołał d’Artagnan z udanem zdziwieniem. — Czyż to możliwe, na Boga? Pani? tak piękna i dobra?...
— Mam śmiertelnego wroga.
— Doprawdy?
— Wroga, który znieważył mię tak okrutnie, że między nami może być tylko walka na śmierć i życie. Czy mogą się spodziewać, że będziesz pan mi w tej walce sojusznikiem?
D’Artagnan pojął natychmiast, do czego zmierza mściwa kobieta.
— O, pani! — zawołał z przesadnym zapałem, — moje ramią i moje życie należy do ciebie tak samo, jak moja miłość.
— A zatem — mówiła dalej milady, — ponieważ jesteś pan równie szlachetny, jak zakochany...
Tu zawahała się przez chwilą.
— A zatem?
— A zatem — dokończyła milady po chwili milczenia — przestań pan mówić od dnia dzisiejszego o niepodobieństwach.
— Trudno mi uwierzyć w to szczęście! — zawołał d’Artagnan, klękając przed nią i okrywając pocałunkami ręce, których mu nie usuwała.
W tej wszakże pełnej namiętnych słów chwili przez mózg obojga przemknęły inne myśli:
— Pomścij mnie i zabij tego niegodnego de Wardes — pragnęła w duszy milady, — a wówczas potrafię się pozbyć i ciebie, podwójny głupcze, bierne narzędzie rąk moich...
— Padnij mi teraz dobrowolnie w ramiona — myślał natomiast d’Artagnan, — ty, która tak bezczelnie naigrawałaś się dotychczas ze mnie... Padnij w moje ramiona, obłudna i niebezpieczna kobieto, a wtedy zadrwię i z ciebie, i z tego, którego pragniesz zabić przy mojej pomocy.
D’Artagnan podniósł głowę.
— Jestem gotów — rzekł.
— Zrozumiałeś mię zatem, kochany panie d’Artagnanie? — odezwała się milady.
— Odgadłem jedno z twych spojrzeń.
— Więc użyjesz dla mnie siły twego ramienia, tak już znanego z dzielności?
— Choćby w tej chwili.
— Ale jakże ja cię nagrodzę za podobną usługę? Znam dobrze zakochanych i wiem, że nie czynią nic zadarmo.
— Pragną jednej tylko nagrody, wiesz pani o tem dobrze... nagrody, która byłaby godna i ciebie i mnie.
I mówiąc to, przytulił ją tkliwie do siebie.
Nie opierała się prawie.
— Chcesz pan wziąć nagrodę z góry? — rzekła ze śmiechem.
— Ach! — zawołał d’Artagnan, opanowany w tej chwili namiętnością, jakiej kobieta ta nie przestała w nim budzić. — Ach! nieprawdopodobnem wydaje mi się moje szczęście i lękam się, aby nie znikło nagle, niby marzenie senne, więc staram się jak najszybciej zamienić je w rzeczywistość.
— Trzeba najpierw na to szczęście zasłużyć.
— Jestem na rozkazy pani — oświadczył d’Artagnan.
— Czy naprawdę? — spytała, pragnąc uspokoić resztę swych wątpliwości.
— Wymień nazwisko niegodziwca, z powodu którego te cudne oczy zalały się łzami.
— Któż panu powiedział, że płakałam? — zapytała.
— Zdawało mi się...
— Kobiety takie, jak ja, nie płaczą — oświadczyła.
— Tem lepiej! Jakże się więc ten człowiek nazywa?
— Nie zapominaj pan, że to nazwisko jest moją tajemnicą.
— A jednak muszę je poznać.
— Tak jest... I zwierzenie to jest właśnie dowodem, jak bardzo ci ufam.
— Uszczęśliwiasz mię, pani. Któż to jest tedy?
— Znasz go pan.
— Istotnie?
— Tak jest.
— Może to któryś z moich przyjaciół? — pytał d’Artagnan, aby tem silniejszą obudzić wiarę w swą nieświadomość.
— A gdyby to był istotnie pański przyjaciel, czy zawahałbyś się pan? — zawołała milady, a błysk złowrogi uderzył z jej oczu.
— Nie! nawet, gdyby to był mój brat rodzony! — odpowiedział d’Artagnan z udanym zapałem.
Gaskończyk nasz szedł w swej sprawie naprzód bez wahania, wiedział bowiem dobrze, dokąd dąży.
— Podoba mi się to pańskie oddanie — rzekła milady.
— Niestety! więc tylko to jedno zdobywa mi twoje serce? — spytał d’Artagnan.
— Nie; wszak kocham ciebie bezwzględnie — rzekła, ujmując go za rękę.
Płomienny dreszcz wstrząsnął d’Artagnanem, jakgdyby przez to dotknięcie udzieliła mu się gorączka, paląca ciało milady.
— Kochasz mię? — wołał. — Och! gdyby tak było istotnie, oszalałbym ze szczęścia.
Chwycił ją w ramiona. Nie broniła mu pocałunków, ale nie oddawała ich wzajem. Usta jej były zimne, i d’Artagnanowi wydawało się, że obejmuje posąg. Tem nie mniej pijany był rozkoszą, oszołomiony szczęściem. Uwierzył niemal w prawdziwość uczucia milady, — uwierzył prawie w zbrodnię hrabiego de Wardes i, gdyby go w tej chwili spotkał na swej drodze, zabiłby niewątpliwie.
Milady uznała, że nadeszła właściwa chwila.
— Człowiek ten nazywa się... — zaczęła.
— De Wardes, wiem — przerwał d’Artagnan.
— Skąd wiesz o tem? — pytała milady, trzymając go silnie za ręce i, patrząc w oczy tak badawczo, jakgdyby chciała przeniknąć go do głębi duszy.
D’Artagnan pojął, że popełnił błąd.
— Mów! mów natychmiast, skąd wiesz o tem! — powtórzyła milady.
— Skąd wiem? — rzekł d’Artagnan.
— Tak.
— Wiem, gdyż wczoraj wieczorem hrabia de Wardes, znajdując się w pewnym domu, gdzie byłem również i ja, pokazywał pierścień, który, jak twierdził, otrzymał od ciebie.
— Nędznik! — zawołała milady.
Nazwa ta, jak łatwo pojąć, odbiła się głośnem echem na dnie duszy d’Artagnana.
— A więc? — pytała dalej milady.
— Więc zabiję go, tego nędznika, aby cię pomścić — rzekł d’Artagnan z miną armeńskiego Jafeta.
— Dzięki ci, mój przyjacielu — zawołała milady. — Kiedyż więc będę pomszczona?
— Jutro, dzisiaj, zaraz... kiedy zechcesz.
Milady miała już zawołać: „w tej chwili“, — ale przyszło jej na myśl, że tego rodzaju pośpiech złe wrażenie wywarłby na d’Artagnanie. Zresztą należało w tym wypadku przedsięwziąć tysiące środków ostrożności, — należało dać obrońcy tysiąc rad, aby go uchronić od nieprzyjemnych wyjaśnień ze świadkami hrabiego.
Wszystko to uprzedził d’Artagnan jednem słowem.
— Jutro — rzekł — będziesz pomszczona, albo żyć przestanę.
— Nie! — zawołała, — pomścisz mnie, ale nie umrzesz. Hrabia jest tchórzem.
— Może jest nim w stosunku do kobiet, lecz nie względem mężczyzn. Wiadomo mi o tem coś-niecoś.
— Zdaje mi się jednak, że nie potrzebowałeś się uskarżać na brak szczęścia w niedawnem z nim starciu...
— Szczęście jest niby kochanka: dziś sprzyja, jutro odwraca się do ciebie plecami.
— Czy to ma znaczyć, że się wahasz jeszcze?
— Nie, nie waham się bynajmniej. Ale czy sprawiedliwem jest wysyłać mię na możliwą śmierć, nie dając mi nic więcej, prócz odrobiny nadziei?
Milady odpowiedziała spojrzeniem, które mówiło:
— A więc o to ci chodzi?
I uzupełniła spojrzenie kilkoma jeszcze słowami:
— To prawda — rzekła z uczuciem.
— Och! jesteś aniołem! — zawołał młody człowiek.
— Zatem wszystko ułożone? — przypomniała.
— Prócz tego, o co cię błagam, aniele.
— Zaręczam ci przecież, że możesz zaufać mej miłości.
— Nie mam przed sobą pewnego jutra, aby módz czekać...
— Cicho! Słyszę kroki mojego brata. Nie trzeba, aby zastał cię tutaj.
Zadzwoniła. W drzwiach stanęła Ketty.
— Wyjdź tędy — rzekła do d’Artagnana, wskazując mu małe drzwiczki, ukryte w ścianie. — Powrócisz tu o godzinie jedenastej, i wówczas dokończymy naszej rozmowy. Ketty wprowadzi cię do mnie.
Biedna dziewczyna omal nie padła na ziemię, usłyszawszy te słowa.
— Cóż to ma znaczyć, moja panno, że stoisz nieruchoma, jak posąg? Prędzej, wyprowadź pana. Wieczorem o jedenastej oczekuję.
— Jak się zdaje — pomyślał d’Artagnan, — ma stały zwyczaj naznaczania schadzek na godzinę jedenastą.
Milady wyciągnęła do niego rękę, którą ucałował gorąco.
— NoQ no! — myślał, wychodząc z pokoju i nie odpowiadając na wyrzuty Ketty, — trzeba się mieć na baczności! Ta kobieta jest skończoną zbrodniarką!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Stanisław Sierosławski.