Trzej muszkieterowie (1913)/Tom III/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Trzej muszkieterowie
Podtytuł Powieść historyczna z XVII wieku
Wydawca Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Udziałowa
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Tłumacz Stanisław Sierosławski
Tytuł orygin. Les Trois Mousquetaires
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
TRZECI DZIEŃ NIEWOLI.

A więc udało się nareszcie milady przywabić do siebie Feltona. Nie było to jednak wszystko; należało teraz zatrzymać go przy sobie, a raczej doprowadzić do tego, by został z nią sam-na-sam. Milady zdawała sobie dotąd tylko bardzo niejasno sprawę, jakiego użyć środka, by ten cel osiągnąć.
Nie koniec na tem: trzeba było skłonić go do mówienia, aby rozmowa ta przyniosła pożądane owoce. Milady wiedziała, że głos jej ma nieprzezwyciężony urok, że obejmuje całą niezmierzoną skalę tonów — od ludzkiego słowa aż do anielskich wprost dźwięków.
A jednak, pomimo tych wszystkich ponęt, mogła się jeszcze zawieść; Felton był uprzedzony i przygotowany na wszelkie z jej strony pokusy.
Odtąd poczęła zwracać baczną uwagę na każde poruszenie młodego oficera, na każdy jego gest, na każde spojrzenie, nawet na szybkość oddechu, w którymby się można dopatrzyć głębszego westchnienia, a słowa jego ważyła z taką ścisłością, że nawet najdrobniejsza zmiana w tonie nie mogła ujść jej uwagi.
Wreszcie wystudyowała wszystko, niby utalentowany artysta, który otrzymał nową rolę w nieznanej mu sztuce.
Znacznie łatwiej było dla milady dać sobie radę z lordem Winterem. Wobec niego postanowiła zachowywać się nadal tak, jak dni poprzednich: milczeć z godnością w jego obecności, od czasu do czasu doprowadzać go do oburzenia przesadną pogardą lub obelżywem słowem, zmuszać go kiedy-niekiedy do pogróżek i gwałtów, coby tem bardziej uwydatniało jej rezygnacyę. Taki był jej plan. A młody jej nadzorca miał być tego świadkiem; chociażby nawet nie odzywał się, musiał to widzieć i słyszeć.
Rano. jak zazwyczaj, przyszedł Felton — i milady pozwoliła mu się zająć śniadaniem, nie zwracając się do niego ani słówkiem. W chwili, gdy już miał wychodzić, wydało się jej, że chce coś powiedzieć. Ale zawahał się jakby, i nie uszło uwagi milady, że z pewnym wysiłkiem zamknął w sercu słowa, chcące mu się wydrzeć na wargi, poczem wyszedł.
Około południa przybył lord Winter.
Był pogodny dzień zimowy; promienie bladego angielskiego słońca, które świeci, lecz nie grzeje, przedzierały się poprzez kraty celi więziennej.
Milady wyglądała przez okno, udając, że nie słyszy skrzypnięcia otwieranych drzwi.
— Aha! — odezwał się lord Winter. — Odegrawszy komedyę, odegrawszy następnie tragedyę, udajemy teraz, że nas dręczy melancholia.
Uwięziona nie odpowiedziała.
— Tak, tak! — mówił dalej, — pojmuję to dobrze. Chciałabyś pani znajdować się teraz, jako wolny człowiek, na tem wybrzeżu; pragnęłabyś wsiąść na jaki dobry statek i pruć fale tego morza o szmaragdowej zieleni; pragnęłabyś przytem, bądź na lądzie, bądź na morzu, zgotować mi jedną z tych zasadzek, jakie tak świetnie umiesz obmyślać. Cierpliwości! cierpliwości! Za cztery dni znajdziesz się na tem wybrzeżu, za cztery dni znajdziesz się na tak szerokiem morzu, że szerszego trudno już żądać... bo za cztery dni uwolnię Anglię od twojej obecności.
Milady złożyła ręce i podniosła piękne swe oczy ku niebu.
— Boże! Boże! — rzekła z anielskim wdziękiem w ruchu i w słowie, — przebacz temu człowiekowi, jak ja mu przebaczam!
— Módl się, módl, niegodna! — zakrzyknął baron. — Twoja prośba jest o tyle szlachetniejsza, że znajdujesz się w ręku człowieka, który nie przebaczy ci nigdy.
I wyszedł.
W chwili, gdy otwierał i zamykał drzwi, milady dostrzegła Feltona, który jednak usunął się spiesznie na stronę, nie chcąc się jej pokazać.
Wtedy padła na kolana i poczęła się modlić.
— Boże mój! Boże! — wołała, — tobie, Panie, wiadomo, dla jak świętej sprawy znoszę te cierpienia! Dodaj mi sił, bym mogła je wytrzymać!
W tej sekundzie drzwi rozwarły się cicho, lecz piękna pokutnica, udając, że nie słyszy tego, modliła się dalej głosem łkającym:
— Mścicielu krzywd, Boże litościwy! czy dopuścisz, aby wypełniły się straszne zamiary tego człowieka?!
Nastała chwila ciszy, wśród której milady uważała za stosowne posłyszeć nareszcie odgłos kroków Feitona. Zerwała się szybko i zarumieniła się, jakgdyby zawstydzona, że zaskoczono ją na klęczkach.
— Nie lubię przeszkadzać tym, którzy się modlą — odezwał się Felton z powagą, — i proszę panią, niech się pani nie krępuje moją obecnością.
— Skąd pan wiesz o tem, że się modliłam? — zapytała milady zduszonym łzami głosem. — Mylisz się pan; nie modliłam się wcale.
— Czy sądzisz pani — rzekł Felton ze swą zwykłą powagą, lecz łagodniejszym tonem, — czy sądzisz pani, że czułbym się uprawnionym przeszkadzać ludzkiej istocie, gdy korzy się przed Stwórcą? Niech Bóg uchowa! Zresztą winowajca powinien żałować za grzechy, i bez względu na to, jaką zbrodnię popełnił z chwilą, gdy klęka u stóp Pana nad Pany, jest dla mnie święty.
— Więc uważasz mię pan za winowajczynię? — rzekła milady z uśmiechem, który mógłby rozbroić aniołów na sądzie ostatecznym. — Ja winowajczynią! Boże mój! ty wiesz, czy nią jestem! Powiedz pan, że jestem skazaną, zgoda; ale wiesz pan przecie o tem, że Bóg, miłujący męczenników, zezwala niekiedy, by skazywano i niewinnych.
— Jeżeli jesteś pani niewinnie skazaną, czy też męczennicą, to tylko jeden powód więcej, abyś się modliła... Ja sam także modlić się będę za panią.
— Och! jesteś pan, jak widzę, sprawiedliwym człowiekiem — zawołała milady, rzucając mu się do nóg. — Jednak, pomimo modlitwy, wątpię, abym wytrzymała tu już dłużej; lękam się, że zabraknie mi sił w chwili ostatecznej walki, gdy będę musiała stwierdzić dowodnie moją wiarę. Wysłuchaj pan zatem błagania zrozpaczonej kobiety! Oszukują tu pana... Ale nie o to mi chodzi; proszę pana o jedną tylko łaskę, a jeżeli mię wysłuchasz, będę cię błogosławiła na tym i na tamtym świecie.
— Pomów pani z milordem — odparł Felton. — Na szczęście, nie dano mi prawa ani uniewinniać, ani też karać; Bóg innym, wyższym odemnie, powierzył ten obowiązek.
— Z panem, z panem tylko pragnę mówić! Wysłuchaj mię, zamiast przykładać rękę do mojej zguby, do mojej hańby!
— Jeżeli zasłużyłaś pani na ten wstyd i hańbę, należy ją znosić, ofiarowując swą pokutę Bogu.
— Co pan mówisz? Nie zrozumiałeś pan słów moich! Mówiłam o hańbie, a pan sądzisz, że myślę o jakiejś karze, o więzieniu lub śmierci. Och, mój Boże! cóż znaczy śmierć lub więzienie?
— Teraz ja nie rozumiem słów pani.
— Albo też udajesz pan, że nie rozumiesz — odpowiedziała milady z uśmiechem powątpiewania.
— Nie, pani! przysięgam na honor żołnierski, na moją wiarę chrześcijańską, że nic nie wiem!
— Jakto? nie znasz pan zamiarów lorda Wintera względem mnie?
— Nie znam wcale.
— To niemożliwe! jesteś pan przecie jego powiernikiem!
— Nie kłamię nigdy, pani.
— Och! lord nie ukrywa tak swoich zamysłów, aby nie można było ich odgadnąć.
— Nie staram się nic odgadywać; czekam, aż mi sam powie. A lord Winter nie zwierzał mi się dotychczas z niczem, oprócz tego, co powiedział w obecności pani.
— A więc nie jesteś pap jego wspólnikiem? — zawołała milady z akcentem najzupełniejszej szczerości. — A zatem nie wiesz, że lord skazuje mię na hańbę, przewyższające wszystkie najstraszniejsze kary na świecie?
— Mylisz się pani — odparł Felton, rumieniąc się. — Lord Winter nie byłby zdolny popełnić żadnej zbrodni.
— Doskonale! — pomyślała milady. — Nie wiedząc nawet, o co chodzi, nazywa to zbrodnią. — A głośno rzekła: — Przyjaciel człowieka, pozbawionego czci, jest zdolny do wszystkiego.
— Kogo nazywasz pani pozbawionym czci? — spytał zdziwiony Felton.
— Czyż istnieje w Anglii dwóch ludzi, którym możnaby nadać podobne miano? — odpowiedziała pytaniem.
— Mówisz pani może o Jerzym de Villiers? — zapytał Felton, a oczy zapłonęły mu ogniem.
— Mówię o tym, którego poganie i heretycka szlachta nazywają księciem Buckinghamskim — odpowiedziała milady. — Nie sądziłam, że znajdzie się w Anglii choćby jeden człowiek, któremu tak długo trzebaby tłómaczyć, aby odgadł, o kim mówię.
— Ręka Stwórcy cięży nad nim — oświadczył Felton z powagą. — Nie uniknie on kary, na jaką zasłużył...
Mówiąc te słowa, Felton wyraził właściwie nie osobistą jedynie, lecz ogólną opinię, jaką książę miał u swoich rodaków; nawet katolicy mianowali Buckinghama łupieżcą, zdziercą, wszetecznikiem, a purytanie nazywali go poprostu szatanem.
— Och, mój Boże! mój Boże! — wołała milady, — błagam, ześlij na tego człowieka karę, na jaką zasługuje! Ty wiesz, Panie, że nie pragnę pomsty za własne krzywdy; pragnę tylko wyzwolenia narodu i o to błagam!
— Więc pani go zna? — zapytał Felton.
— Nareszcie poczyna zadawać pytania — pomyślała milady, uradowana, że tak szybko udało jej się wciągnąć Feltona w swe sieci, i odparła: — Czy go znam? Tak! na moje nieszczęście, na moje wieczyste nieszczęście znam go.
I załamała ręce, jakgdyby opanował ją paroksyzm boleści.
Felton odczuwał niewątpliwie, że traci moc panowania nad sobą, i chcąc wyjść, postąpił parę kroków ku drzwiom. Ale uwięziona, spostrzegłszy to, poskoczyła za nim.
— O, panie! — zawołała, — bądź dobrym, bądź łaskawym i wysłuchaj mojej prośby: daj mi nóż, którego pozbawiło mię okrucieństwo barona, pragnącego, bym się męczyła jak najdłużej bez możności skrócenia sobie tej męczarni! Och! wysłuchaj mię, panie! przez litość daj mi ten nóż na jedną chwilę i zamknij mię samą w tym pokoju! Nie zamierzam bynajmniej godzić na pańskie życie. Boże mój! jakżebym miała żywić złe zamiary przeciwko panu, przeciwko jedynej dobrej, sprawiedliwej i litosnej istocie, jaką tu napotkałam... przeciwko panu, być może, zbawcy mojemu?! Daj mi pan ten nóż na chwilę, na jednę krótką chwilę, poczem zabierzesz go pan sobie! daj mi go na chwilę tylko, panie Feltonie, a ocalisz cześć moją!
— Jakto? chce’sz pani odebrać sobie życie? — zawołał Felton z przerażeniem, zapominając wyrwać ręce z uścisku uwięzionej, — chcesz się pani zabić?!
— Tak, panie! — odparła milady niemal szeptem, padając bez sił na podłogę, poczem dodała, jakby do siebie: — Wyjawiłam moją tajemnicę!... wie teraz wszystko!... O, Boże! jestem zgubiona!
Felton stał nieruchomo w miejscu, nie wiedząc, co czynić.
— Jeszcze wątpi — pomyślała milady; — niedość prawdziwie odegrałam moją rolę...
W tejże chwili na korytarzu rozległo się czyjeś stąpanie. Milady rozpoznała kroki lorda Wintera; Felton poznał je również i skierował się ku drzwiom.
Milady pobiegła za nim.
— Och! ani słowa przed tym człowiekiem! — rzekła stłumionym głosem, — ani słowa o tem, co mówiłam! inaczej będę zgubiona... zgubiona przez pana...
I w obawie, by jej lord nie usłyszał, zamilkła, — natomiast ruchem niesłychanego przerażenia położyła delikatną swą dłoń na ustach Feltona, — gdy zaś oficer odsunął ją łagodnie od siebie, upadła na kanapę.
Lord Winter przeszedł koło drzwi, nie zatrzymując się, i słychać było oddalające się w głębi korytarza jego kroki.
Felton, blady śmiertelnie, stał przez chwilą, nasłuchując, poczem, gdy już miarowe stąpanie barona ucichło zupełnie, odetchnął głęboko, jak człowiek, zbudzony ze snu, i wybiegł z pokoju.
— Ach! — rzekła milady, gdy i kroki Feltona przebrzmiały u wyjścia z kurytarza, — nareszcie go zdobyłam dla siebie!
Po chwili jednak czoło jej zachmurzyło się znowu.
— Jeżeli opowie to wszystko baronowi — pomyślała, — będę zgubiona. Baron wie doskonale, że nie odbiorę sobie życia... da mi nóż w jego obecności i przekona go, że straszna moja rozpacz była jedynie komedyą.
Usiadła przed lustrem i napawała się swoim widokiem; nigdy jeszcze nie była tak piękną.
— Mogę być jednak spokojna — pomyślała, uśmiechając się; — nic mu nie powie.
Wieczorem lord Winter przyszedł towarzyszyć jej przy wieczerzy.
— Milordzie — rzekła, zaledwie przestąpił próg, — czy obecność pańska jest nieodzownym dodatkiem do mojej niewoli i czy nie mógłbyś mi oszczędzić tych tortur, jakiemi są dla mnie pańskie odwiedziny?
— Jakto, najdroższa bratowo? — odpowiedział lord Winter, — czyż nie słyszałem na własne uszy, jak te piękne usteczka, tak okrutne dla mnie dzisiaj, zapewniały mię, że przybyłaś do Anglii jedynie w tym celu, by się nacieszyć moim widokiem? Wszakże mówiłaś sama, że tęskniłaś za mną, że byłaś gotowa narazić się na wszystko, byle mię zobaczyć: na trud podróży morskiej, na burze i na niewolę! Jestem teraz obok ciebie, więc powinnaś się czuć zadowoloną. Tym razem zresztą odwiedziny moje mają pewien cel, ściśle określony...
Milady zadrżała, gdyż przyszło jej do głowy przypuszczenie, że Felton jednak powtórzył lordowi ich rozmowę. I może nigdy jeszcze serce tej kobiety, która doznawała tylu potężnych i tak różnorodnych wrażeń, nie biło tak gwałtownie, jak w tej chwili.
Siedziała na krześle. Lord Winter przysunął sobie również krzesło, a usiadłszy obok, sięgnął do kieszeni, wydobył jakiś papier i począł rozwijać go powoli.
— Pragną — rzekł — pokazać ci rodzaj pasportu, który napisałem własnoręcznie, a który ma ci posłużyć za numer porządkowy na resztę żywota.
I z twarzy milady przenosząc spojrzenie na papier, zaczął czytać:
„Rozkaz deportacyi do...“ — tu wyjaśnił: — Nazwy miejscowości nie wymieniam i pozwalam, byś pani obrała ją sobie sama; jeżeli tylko znajdować się będzie o jakieś tysiąc mil od Londynu, najchętniej miejscowość tę wpiszę. Tymczasem przyjmij pani do wiadomości treść tego pisma. Otóż: „Rozkaz deportacyi do... tak zwanej Karoliny Backson, napiętnowanej na podstawie wyroku sądów francuskich i następnie po odcierpieniu kary uwolnionej. Skazuje się ją obecnie na przebywanie w oznaczonej miejscowości bez wydalania się z niej poza obręb trzech mil. Gdyby usiłowała uciec, będzie ukarana śmiercią. Przeznacza się dla niej pięć szylingów dziennie na mieszkanie i utrzymanie.“
— Rozkaz ten nie dotyczy mnie, gdyż jest w nim wymienione niemoje nazwisko.
— Nazwisko?! Czyż pani masz wogóle jakie nazwisko?
— Mam to, które mi nadał brat pański.
— Mylisz się pani! brat mój był drugim twym mężem, a tymczasem żyje jeszcze twój pierwszy małżonek. Wymień mi jego nazwisko, a umieszczę je zamiast nazwiska Karoliny Backson...
Milady, zaciąwszy usta, nie odpowiedziała.
— Milczysz? nie chcesz?... Wobec tego będziesz zesłana pod nazwiskiem Karoliny Backson.
Wyraz trwogi wystąpił na twarz milady, — tym razem jednak nie była to komedya, lecz istotna rozpacz na samą myśl, że oto jest już gotowy zupełnie prawomocny rozkaz, który prawdopodobnie będzie natychmiast wykonany, gdyż widocznie lord Winter przyspieszył zesłanie, i że jeszcze tego samego wieczora wsadzą ją na okręt. Wobec tego wszystkie jej nadzieje i plany rozpadały się nagle w gruzy. Rzuciwszy jednak nieznacznie okiem na dokument, dostrzegła, że nie jest jeszcze opatrzony podpisem, i to ją nieco uspokoiło.
— Tak! — odezwał się lord Winter, zauważywszy to spojrzenie, — szukasz pani podpisu i powiadasz sobie: „Dopóki dokument ten nie jest podpisany, nie wszystko jeszcze stracone; pokazano mi go tylko dlatego, aby mię nastraszyć.“ Otóż mylisz się, piękna pani! Jutro poślę ten akt do lorda Buckinghama, pojutrze otrzymam go z powrotem, zaopatrzony w jego podpis i pieczęć, a w dwadzieścia cztery godziny potem, przyrzekam ci to uroczyście, rozpocznie się jego wykonanie. Teraz żegnam cię, pani, gdyż to tylko pragnąłem ci oświadczyć.
— A ja odpowiadam na to, milordzie, że takie nadużycie władzy, takie zesłanie kogoś pod obcem nazwiskiem jest podłością...
— Czyż wolałabyś pani zostać powieszoną pod własnem nazwiskiem? Wiesz zapewne, że prawa angielskie w wypadkach nadużycia sakramentu małżeństwa są nieubłagane... Zresztą mów pani otwarcie. Pomimo, że w sprawę tę będzie zamieszane nazwisko moje, a raczej mojego brata, gotów jestem narazić się nawet na zniesławienie mojego nazwiska, wskutek publicznego procesu, byleby mieć tę pewność, że nareszcie uwolnię się od ciebie.
Milady, blada, jak trup, milczała.
— Jak widzę, wolisz pani odbyć tę wędrówkę. I słusznie czynisz; stare przysłowie powiada, że podróże kształtują młodość. Zresztą życie wogóle nie jest złe... I dlatego nie chcę pozwolić na to, abyś mię go pozbawiła. Pozostaje jeszcze tylko do omówienia sprawa pięciu szylingów dziennej twej pensyi. Nie jestem nazbyt hojny, nieprawdaż? Ale postępuję tak dlatego, byś nie mogła przekupić strażników, którzy będą czuwali nad tobą. Co prawda, posiadasz jeszcze urodę, mogącą ci posłużyć do ich uwiedzenia... i spróbuj jej użyć, jeżeli zawód, jakiego doznałaś w stosunku do Feltona, nie zniechęcił cię do sztuczek tego rodzaju.
Te słowa lorda Wintera dowodziły, że Felton nic mu nie powiedział, — więc weszła w nią pewna otucha, że niewszystko jeszcze stracone.
— A teraz żegnam panią. Jutro przyjdę, by ci oznajmić o odjeździe mojego wysłannika.
Lord Winter powstał, skłonił się z szyderczym uśmiechem i wyszedł.
Milady odetchnęła swobodniej. Miała jeszcze cztery dni czasu... a cztery dni powinnyby wystarczyć do ostatecznego uwikłania Feltona.
Magle jednak opanowała ją myśl, że może lord Winter zamierza właśnie Feltona wysłać z tym dokumentem do Buckinghama, i w takim razie Felton wymknąłby się z pod jej władzy, a przecie dla dopięcia swego celu musiała milady mieć go ustawicznie koło siebie. Po chwili wszakże odepchnęła to przypuszczenie od siebie, pocieszając się najważniejszą swą zdobyczą, mianowicie tem, że Felton nic lordowi nie powiedział, a więc był jej do pewnego stopnia życzliwy.
Nie chcąc, by zauważono na jej twarzy jakiekolwiek zafrasowanie z powodu gróźb lorda Wintera, zasiadła do stołu i zabrała się do posiłku, poczem podobnie, jak poprzedniego wieczora, uklękła i zaczęła głośno odmawiać modlitwy. I tak samo, jak poprzedniego dnia, stojący na straży żołnierz przystanął u drzwi jej pokoju, nasłuchując.
Po chwili dały się słyszeć na korytarzu czyjeś kroki, zbliżające się z głębi korytarza, które umilkły tuż przed drzwiami.
— To on! — pomyślała milady i poczęła śpiewać tę samą pieśń nabożną, która dnia poprzedniego doprowadziła Feltona do takiej egzaltacyi.

file, pomimo, że jej słodki, pełny i dźwiczny głos rozbrzmiewał harmonijniej i bardziej przejmująco, aniżeli kiedykolwiek, nie doczekała się upragnionych odwiedzin Feltona. Gdy jednak spojrzała ukradkiem na mały otwór w drzwiach, wydało jej się, że poza kratkami błyszczą płomienne oczy młodzieńca. Czy było to tylko złudzenie, czy rzeczywistość — nie zdawała sobie z tego sprawy; jedno wszakże było pewne, że tym razem oparł się pokusie wejścia do pokoju.
Gdy skończyła śpiewać psalm, wydało jej się znów, że słyszy głębokie westchnienie, a następnie stwierdziła, że też same kroki, które się poprzednio do drzwi zbliżyły, teraz oddaliły się powoli.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Stanisław Sierosławski.