Trzej muszkieterowie (1913)/Tom III/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Trzej muszkieterowie
Podtytuł Powieść historyczna z XVII wieku
Wydawca Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Udziałowa
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Tłumacz Stanisław Sierosławski
Tytuł orygin. Les Trois Mousquetaires
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.
DRUGI DZIEŃ NIEWOLI.

Śniło się milady, że dostała nareszcie d’Artagnana w swe ręce i że była świadkiem jego stracenia; widok zaś tej jego znienawidzonej krwi, spływającej z katowskiego topora, wywołał właśnie na jej usta ów wdzięczny uśmiech.
Spała, jak śpi więzień, kołysany pierwszą nadzieją odzyskania wolności.
Nazajutrz, gdy otworzono drzwi jej pokoju, leżała jeszcze w łóżku. Felton zatrzymał się na korytarzu, przyprowadziwszy kobietę, o której wspominał dnia poprzedniego, a która tymczasem przybyła do zamku. Teraz służebna owa podeszła do łóżka milady, ofiarowując się na jej rozkazy.
Milady była blada, jak zazwyczaj, i cera jej mogła łatwo wprowadzić w błąd tego, kto widział ją po raz pierwszy.
— Mam gorączkę — rzekła; — nie spałam ani przez chwilę w ciągu tej długiej nocy i cierpię straszliwie... Czy zdolną jesteś okazać mi więcej litości, aniżeli okazano mi jej wczoraj?... Zresztą mam jedno tylko pragnienie: chcę, by pozwolono mi pozostać w łóżku.
— Może pani sobie życzy, abym wezwała lekarza? — spytała kobieta.
Felton słuchał rozmowy, nie odzywając się jednak ani słowem.
Milady pomyślała sobie, że im więcej osób będzie ją otaczało, tem trudniej będzie wzbudzić we wszystkich współczucie; mogłoby to przytem skłonić lorda Wintera do podwojenia baczności. Zresztą lekarz oświadczyłby prawdopodobnie, że choroba jest udana. A milady, straciwszy pierwszą stawką, nie chciała się już narażać na ponowną przegraną.
— I pocóż tu wizyta lekarza? — odpowiedziała. — Panowie ci oświadczyli wczoraj, że choroba moja jest komedyą, więc i dzisiaj zapewne mieliby toż samo przekonanie. Gdyby mi zresztą wierzyli, mieliby od wczorajszego wieczora dosyć czasu, aby wezwać lekarza.
— R więc niech mi pani powie sama, jakiego żądasz lekarstwa — odezwał się zniecierpliwiony Felton.
— Czyż ja wiem, mój Boże! Czuję, że jestem chora, i oto wszystko. Dajcie mi, co się wam spodoba. Czyż zresztą zależy wam na mojem zdrowiu?...
— Poprosić tutaj lorda Wintera — rzekł twardo Felton do strażnika, znużony nieustannemi jej skargami.
— Och, nie! nie! — zawołała milady, — nie wzywajcie go! Jestem zupełnie zdrowa... przysięgam, nie potrzebuję niczego!
W okrzyku tym brzmiała tak niezwykła gwałtowność, tak przekonywająca wymowa, że Felton, pociągnięty nią, wszedł do pokoju.
— A jednak wszedł! — pomyślała milady.
— Wszakże, jeżeli pani jest istotnie chora — rzekł, — poślemy po lekarza. Natomiast, jeżeli nas pani zwodzisz, tem gorzej dla niej. Bądź-co-bądź, my sami nie będziemy zmuszeni czynić sobie zgoła żadnych wyrzutów.
Milady nie odpowiedziała na te słowa, lecz, oparłszy piękną swą głowę na poduszce, zalała się łzami i wybuchnęła łkaniem.
Felton spoglądał na nią przez chwilę ze zwykłą swą obojętnością, poczem, widząc, że atak płaczu nieprędko przeminie, wyszedł z pokoju. Usługująca kobieta podążyła za nim. Lord Winter nie ukazał się wcale.
— Zdaje się, że zaczynam patrzeć jaśniej na wszystko — pomyślała milady z dziką radością, owijając się w kołdrę, by ukryć przed ludźmi, mogącymi ją podpatrywać, wybuch wewnętrznego zadowolenia.
Upłynęły od tej chwili dwie godziny.
— No! — rzekła do siebie milady; — nadszedł czas, aby już wyzdrowieć. Trzeba wstać i starać się wyciągnąć jakąś korzyść z dnia dzisiejszego. Mam do rozporządzenia dziesięć dni zaledwie; dzisiaj wieczorem upłyną już dwa dni mego tutaj pobytu.
Służba, wszedłszy rano do jej pokoju, przyniosła śniadanie; milady przypuszczała zatem, że niebawem przyjdzie ktoś sprzątnąć nakrycie i że wówczas ujrzy także Feltona.
Nie pomyliła się. Felton wszedł i, nie zwracając uwagi, czy milady z zastawionego posiłku skorzystała, czy też nie, ruchem ręki rozkazał usunąć stół, który zawsze wnoszono już z zastawą.
Po wyjściu służby Felton pozostał jeszcze w pokoju. W ręku trzymał jakąś książkę.
Milady, siedząca na krześle w pobliżu kominka, piękna, blada, z wyrazem rezygnacyi na twarzy, wyglądała, jak święta dziewica, oczekująca na chwilę męczeństwa.
Felton zbliżył się ku niej i rzekł:
— Lord Winter, jako katolik, podobnie, jak pani, jest tego mniemania, że brak praktyk i obrządków religijnych może sprawiać pani niejaką przykrość, wobec czego postanowił zezwolić pani, abyś odmawiała codziennie swoje nabożeństwo. A oto książka, zawierająca wszystkie modlitwy.
Gest, z jakim Felton położył książeczkę na stoliku, obok którego siedziała milady, i ton, z jakim wymówił słowa „swoje nabożeństwo“, jak również towarzyszący słowom pogardliwy uśmiech, zostały w lot przez nią zrozumiane. Podniosła głowę i utkwiła bacznie wzrok w twarzy młodego oficera. Jego gładko zaczesane włosy, strój skromny aż do przesady, poważne, jakby z marmuru wykute czoło, równie nieprzeniknione, jak całe jego zachowanie się, zrodziły w milady przypuszczenie, że ma przed sobą jednego z tych ponurych Purytanów, jakich tak często spotykała na dworze króla Jakuba, a również i na dworze króla francuskiego, gdzie przybywali nieraz szukać schronienia, mimo wspomnień nocy świętego Bartłomieja.
I przyszło jej nagle jedno z owych natchnień, jakie miewają jedynie ludzie genialni w tych wielkich chwilach, gdy rozstrzyga się ich los, lub gdy chodzi o ich życie.
Te dwa słowa Feltona „swoje nabożeństwo“ i krótkie na niego spojrzenie pouczyły ją o ważności odpowiedzi, która miała wyjść z jej ust.
Dzięki wrodzonej szybkości, z jaką zawsze pracował jej umysł, nie potrzebowała wcale zastanawiać się nad słowami, — miała je gotowe już na ustach:
— Jakto? — odpowiedziała z akcentem pogardy, dostosowanym do tonu, jaki zasłyszała w głosie młodego oficera, — jakto mam odmawiać to „nabożeństwo“? Lord Winter, będący fałszywym katolikiem, wie doskonale, że jestem innego wyznania... I to jest zapewne nowa pułapka, jaką na mnie zastawia...
— A jakiegoż jesteś pani wyznania? — zapytał Felton ze zdziwieniem, którego, mimo całej mocy panowania nad sobą, nie zdołał zupełnie ukryć.
— Wyznam to — zawołała milady z udaną egzaltacyą — dopiero w tym dniu, kiedy już dosyć wycierpię za moją wiarę.
Przelotne spojrzenie na Feltona przekonało milady, jaki wyłom uczyniła temi słowy w jego nieprzejednanem dotychczas względem niej usposobieniu.
Młody oficer stał jednak milczący i nieruchomy, — tylko w spojrzeniu jego można było czytać wyraźnie.
— Znalazłam się w ręku nieprzyjaciół — mówiła dalej milady tonem, który musiał budzić pokrewne oddźwięki w duszy purytanina. — Wszystko mi jedno, czy Bóg mię ocali, czy zginę za moją wiarę! Oto moja odpowiedź. Proszę bardzo, zanieś ją pan lordowi Winterowi. Tę książkę zaś — mówiła dalej, wskazując palcem modlitewnik, lecz nie dotykając go, jakgdyby obawiała się, że splami się samem dotknięciem, — tę książkę zaś możesz pan zabrać do własnego użytku, albowiem jesteś bezwątpienia podwójnie wspólnikiem lorda Wintera: wspólnikiem w jego prześladowaniach i wspólnikiem w jego herezyi.
Felton nie odpowiedział. Zabrawszy książkę z tym samym gestem wzgardy, z jakim ją przed chwilą składał na stole, wyszedł zamyślony.
Lord Winter przybył odwiedzić bratowę około godziny piątej wieczorem, milady więc miała dość czasu, aby obmyślić plan swego postępowania. Przyjęła też lorda z pewnością siebie, jaką daje poznanie nastręczających się korzyści.
— Jak się zdaje — rzekł lord Winter, siadając na krześle naprzeciwko milady i wyciągając niedbałym ruchem nogi przed kominkiem, — jak się zdaje, popełniliśmy małe odstępstwo religijne!
— Co chcesz powiedzieć przez to, milordzie?
— Chcę powiedzieć, że widocznie od czasu, kiedy widzieliśmy się po raz ostatni, zmieniłaś pani wyznanie. Czyżbyś może po raz trzeci wyszła za mąż... tym razem za protestanta?
— Chciej mi wytłómaczyć te słowa, milordzie — odpowiedziała milady z godnością, — słyszę je bowiem, ale ich nie rozumiem.
— To znaczy, że wyrzekłaś się pani wszelkiej wiary — odpowiedział drwiąco lord Winter i następnie dodał: — Ha! tem lepiej... tem lepiej.
— Nie wątpię, że odpowiadałoby to bardziej pańskim przekonaniom — rzekła zimno milady.
— Och! muszę wyznać, że jest mi to najzupełniej obojętne.
— Chociażbyś się nie przyznawał, milordzie, do obojętności w rzeczach wiary, łatwo byłoby to poznać, patrząc na twoje wszeteczeństwo i na twoje zbrodnie.
— Cóż znowu? Ty mówisz o wszeteczeństwie? ty, Messalina? ty, lady Macheth?! Albo mię słuch myli, albo jesteś doprawdy bezwstydną aż do ostatecznych granic.
— Mówisz pan w ten sposób, bo wiesz, że jeszcze ktoś więcej słucha naszej rozmowy — rzekła milady z zimnym spokojem. — Chcesz podburzyć przeciwko mnie swoich dozorców więziennych i katów.
— Moich dozorców więziennych i moich katów? Och, pani! posługujesz się nazbyt poetycznemi wyrażeniami. Komedya wczorajsza, jak widzę, przemienia się dzisiaj w tragedyę. Mniejsza zresztą o to! Za osiem dni znajdziesz się we właściwem dla siebie miejscu, a moje zadanie będzie wypełnione.
— Zadanie haniebne, bezbożne! — zawołała milady z oburzeniem ofiary, wyzywającej swych sędziów.
— Na honor! zdaje mi się, że ta hultajka dostała pomieszania zmysłów — rzekł lord Winter, powstając. — No, uspokój się, pani purytanko, bo w przeciwnym razie zamknę cię w lochu. Upiłaś się widocznie mojem winem hiszpańskiem, nieprawdaż? Ale to nic nie szkodzi; oszołomienie takie nie jest niebezpieczne i nie będzie miało żadnych następstw.
I lord Winter oddalił się, klnąc głośno, co w owe czasy czynił niejeden szlachcic.
Felton podczas całej tej rozmowy stał istotnie za drzwiami i nie stracił ani jednego jej słowa. Milady więc odgadła to trafnie.
— Idź, idź! — rzekła za odchodzącym szwagrem. — Ale przekonasz się jeszcze, że te następstwa będą; jednak dowiesz się o nich wtedy, gdy zapóźno już będzie im zapobiedz.
Nastała cisza, i znów upłynęły dwie godziny. Gdy wnoszono wieczerzę, milady była zatopiona w modlitwach, jakich nauczyła się od starego sługi swego drugiego męża, zażartego purytanina. Mogło się wydawać, że popadła w religijną ekstazę; nie zwracała najmniejszej uwagi na to, co się działo naokół. Felton rozkazał ruchem ręki, aby nie przeszkadzano jej w modlitwie, i wyszedł cicho razem z żołnierzami.
Milady, przypuszczając, że ktoś może przez szparę we drzwiach obserwować dalsze jej zachowanie się, odmawiała modlitwy aż do końca, — i wydało się jej istotnie, że żołnierz, pełniący straż, przystanął i nasłuchiwał. Tego zresztą na razie pragnęła. Po niejakimś czasie podniosła się wreszcie z klęcznika i, usiadłszy przy stole, zjadła coś-niecoś, poczem napiła się czystej wody.
W godzinę później zabrano stół z resztkami wieczerzy. Tym razem jednak Felton nie towarzyszył żołnierzom.
Czyżby obawiał się nazbyt często widywać ją? Odwróciła się ku ścianie, i usta złożyły się jej do uśmiechu. A w uśmiechu tym krył się tak wyraźny tryumf, że już to samo mogłoby ją zdradzić.
Przeczekała jeszcze pół godziny, a skoro wreszcie zupełna cisza zaległa mury zamku, i nie było słychać nic, prócz nieustannego grzmotu fal morskich, tego potężnego oddechu oceanu, — zaczęła głosem czystym, melodyjnym a drżącym śpiewać pierwszą zwrotkę najbardziej ulubionego przez Purytanów psalmu:

„Twarz odwróciłeś od nas, Boże Panie,
Abyśmy sami pełnili swe czyny;
Lecz, gdy się woli twojej zadość stanie,
Za trud nagrodą są niebios wawrzyny.“

Wiersz nie był dobry, nie odznaczał się rytmem, — ale, jak wiadomo, purytanie niewielką wagę przywiązywali do poezyi.
Śpiewając zaś, milady nasłuchiwała. Żołnierz, stojący na straży przed drzwiami, zatrzymał się, jakby skamieniał w miejscu. I mogła z tego milady ocenić wrażenie, jakie wywoływał jej śpiew.
Śpiewała więc dalej z głębokiem uczuciem, i wydawało się jej, że głos jej, rozlegając się daleko pod sklepieniami, opanowuje serca jej stróżów więziennych, niby czar tajemny. Okazało się jednak, że strażujący żołnierz, zapewne zagorzały katolik, otrząsnął się wkrótce z uroku i zawołał głośno poprzez drzwi:
— Niech się pani uciszy nareszcie! Ta pieśń jest smutna, jak „De profundis“. Poprostu nie można wytrzymać, słuchając podobnych śpiewów, gdy już wystarczy samo przebywanie w tym ponurym zamku.
— Milczeć! — odezwał się poważny głos, w którym milady rozpoznała głos Feltona. — Nie mieszaj się w nieswoje sprawy, błaźnie jakiś! Czy dano ci rozkaz, abyś przeszkadzał śpiewać tej kobiecie? Nie. Powiedziano ci tylko, że masz jej strzedz, że masz ją zastrzelić, gdyby próbowała uciekać. A więc strzeż jej, zabij ją, jeżeli zajdzie potrzeba, ale niewolno ci nic zmieniać w otrzymanych rozkazach.
Błysk niepohamowanej radości rozjaśnił oblicze milady, gdy usłyszała te słowa. Błysk ten jednak był tak krótki, jak błyskawica. Nie zwracając niby uwagi na zasłyszaną rozmowę, której wszakże każde słowo wyryło się jej głęboko w pamięci, zaczęła drugą zwrotkę, nadając swemu głosowi nieprzemożony wdzięk, wyrazistość i czar kuszący, jakim ją sam szatan chyba obdarzył:

„Za mych łez tyle, za tyle niedoli,
Za me wygnanie i wszystko, co boli,
Dał Bóg modlitwy silę tajemniczą;
Cierpienia moje anioły policzą.“

Głos milady, niesłychanie rozlewny i drgający najgłębszem uczuciem, nadawał prostej i niewyszukanej poezyi tych psalmów iście czarodziejski urok i wymowność, jaką najbardziej zagorzali purytanie rzadko tylko znajdowali w śpiewach swych braci, a którą usiłowali wydobyć wszystkimi środkami swej wyobraźni.
Felton miał wrażenie, że słyszy śpiew anioła, który ongi pocieszał trzech Hebrejczyków w piecu gorejącym.
Milady śpiewała dalej:

„Ale wyzwolin idzie chwila wielka,
Gdyż Bóg pan mocny jest i sprawiedliwy;
Choćby nadzieja zawiodła nas wszelka,
Śmiercią męczeńską ty będziesz szczęśliwy.“

W strofkę tę usiłowała straszliwa śpiewaczka przelać całe uczucie jej treści. Młody zaś oficer, do głębi przejęty tą pieśnią, nie mógł się już pohamować. Otworzył nagle gwałtownym ruchem drzwi i stanął na progu pokoju. Blady był, jak zazwyczaj, lecz oczy miał rozpłomienione, niemal obłędne.
— Śpiewasz pani w ten sposób — odezwał się, — że istotnie... zbyt głośno.
— Proszę o przebaczenie — odpowiedziała milady słodkim swym głosem. — Zapomniałam zupełnie, że pieśni moje nie mogą być mile słyszane w tym domu. Być może, obraziłam pańskie uczucia religijne. Ale, jeżeli się tak stało, to gotowa jestem przysiądz, iż nie miałam bynajmniej tego zamiaru. Racz pan zatem przebaczyć mi winę, która jest może wielka, lecz nie była wcale rozmyślna.
Milady jaśniała w tej chwili niezwykłą urodą. Nieznającemu jej mogło się wydawać, iż to ekstaza religijna nadawała jej obliczu tyle uroku. To też Felton spoglądał na nią olśniony. Zdawało mu się niemal, że widzi w tej chwili przed sobą anioła, którego głos słyszał tak niedawno.
— Tak jest — odpowiedział, — zakłócasz pani spokój ludzi, którzy mieszkają w tym zamku.
I biedny szaleniec nie spostrzegał nawet, że odpowiedź ta nie ma związku z tłómaczeniem milady i że pozwala tej kobiecie zajrzeć okiem rysia w najgłębsze tajniki jego serca.
— Nie będę już śpiewała — rzekła milady, spuszczając oczy i nadając swemu głosowi możliwie największą słodycz, a swej postawie wyraz najgłębszej rezygnacyi.
— Nie, nie, pani! — odparł Felton. — Proszę tylko, niech pani śpiewa nieco ciszej, zwłaszcza w nocy.
Powiedziawszy to, oficer oddalił się szybko z pokoju, czując, że nie potrafi dłużej postępować z należną wobec uwięzionej surowością.
— Dobrze zrobiłeś, panie poruczniku — odezwał się żołnierz. — Te pieśni zakłócają spokój duszy... Choć, co prawda, można się ostatecznie przyzwyczaić do tego... Ona śpiewa wcale pięknie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Stanisław Sierosławski.