Trzej muszkieterowie (1913)/Tom III/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Trzej muszkieterowie
Podtytuł Powieść historyczna z XVII wieku
Wydawca Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Udziałowa
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Tłumacz Stanisław Sierosławski
Tytuł orygin. Les Trois Mousquetaires
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
PIERWSZY DZIEŃ NIEWOLI.

Wróćmy na czas jakiś do milady, którą przez chwilę straciliśmy z oczu, przeniósłszy się na wybrzeża Francyi.
Odnajdujemy ją w tem samem rozpaczliwem położeniu, w jakiem ją pozostawiliśmy, pogrążoną w otchłani czarnych myśli, w ponurem piekle, u bram którego straciła niemal nadzieję. Po raz pierwszy w życiu ogarnęło ją zwątpienie, — po raz pierwszy ogarnął ją lęk. Dwukrotnie nie dopisało jej zwykłe szczęście, dwukrotnie odkryto jej tajemnicę i zwiedziono ją podstępnie, a obydwa razy rozbiło się jej powodzenie o geniusz fatalny, zesłany niewątpliwie przez Boga na jej pognębienie: zwyciężył ją d’Artagnan, — zwyciężył ją i opanował tę nieprzezwyciężoną potęgę zła. Nadużywszy jej miłości, upokorzywszy dumę, oszukawszy ambicyę, uchylił częściowo maskę tej potwornej kobiety, maskę, pod którą się ukrywała i pod którą czuła się dotychczas tak silną, — a teraz oto naraża ją na utratę fortuny, dybie na jej wolność, zagraża nawet jej życiu... D’Artagnan odwrócił od Buckinghama piorun, grożący mu z powodu królowej, ze strony Richelieu’go, odwrócił śmiertelny cios od człowieka, którego nienawidziła, jak wszystko, co niegdyś kochała... D’Artagnan narzucił się jej, jako hrabia de Wardes, ku któremu pociągał ją jeden z owych popędów zwierzęcych, niepohamowanych, jakim podlegają kobiety jej charakteru... D’Artagnan bezkarnie odkrył straszną jej tajemnicę, mimo, że poprzysięgła śmierć każdemu, ktoby ją poznał... Nakoniec w chwili, gdy otrzymała dokument, z pomocą którego mogła się była pomścić na tym swoim wrogu, wydarto jej ów dokument z rąk... A oto teraz tenże wróg wtrącił ją do więzienia, by w końcu zesłać do jakiejś leżącej poza światem zatoki Botany, czy też do jakiegoś ohydnego Tyburnu na oceanie Indyjskim.
Albowiem wszystko to — nie wątpiła ani na chwilę — było dziełem d’Artagnana... Któżby inny ściągnął tyle hańby na jej głowę, jeżeli nie on? Tylko on mógł wyjawić lordowi Winterowi wszystkie jej tajemnice, które wykrył kolejno, dzięki nieszczęśliwemu zrządzeniu losu. Znał jej szwagra i napisał do niego...
Jakaż nienawiść wre teraz w jej sercu! Siedzi oto nieruchoma, pałające oczy utkwiła w pusty pokój, a z głębi piersi razem z oddechem wydobywają się stłumione jęki, którym wtóruje szum bałwanów, rozbijających się z rykiem o skały u stóp tego ponurego i pysznego zamku, rozbijających się, niby rozpacz wieczna i bezsilna. Z błysków, jakimi wściekły gniew rozświetla jej oczy, domyślić się łatwo, że w mózgu jej rodzą się olbrzymie plany zemsty, gubiące się w odległej przysjbści, — zemsty na pani Banacieux, na Buckinghamie, a przedewszystkiem na d’Artagnanie.
Ale, by mścić się, trzeba być wolnym, a chcąc być wolnym, trzeba przebić mury, wyłamać kraty, wyrwać podłogi. Wszystkie te przeszkody pokonałby może mężczyzna cierpliwy i silny, ale gorączkowa wściekłość kobiety musi się na nich zatrzymać. Zresztą, aby dokonać tego, trzebaby czasu, trzeba miesięcy, lat... A ona... ona ma na to wszystko zaledwie dziesięć, dwanaście dni, jak oświadczył lord Winter, jej braterski i straszliwy dozorca więzienny.
Ach! czemuż nie jest mężczyzną?! Pokusiłaby się wówczas dokonać tego wszystkiego nawet w tak krótkim czasie i dokonałaby może. Dlaczego niebo pomyliło się tak strasznie, tchnąc męskiego ducha w jej ciało słabe i delikatne?!
Pierwsze chwile niewoli były dla milady okropne. Po niejakimś jednak czasie, gdy kilka wybuchów niedającej się pohamować wściekłości spłaciło naturze dług słabości kobiecej, zapanowała nad sobą i pokonała odruchy rozszalałego gniewu; przeminęło nerwowe drżenie, wstrząsające jej ciałem, i skuliła się w sobie, jak wąż zmęczony, który odpoczywa.
— Tak! byłam szalona, unosząc się w ten sposób — mówiła, spoglądając w lustro i płomiennem spojrzeniem badając sama siebie. — Dość już tych gwałtownych wybuchów! Gwałtowność jest dowodem słabości... Zresztą na tej drodze nigdy nie osiągnęłam celu. Może, gdybym użyła mej siły w walce z kobietami, okazałyby się one słabszemi odemnie, i zdołałabym je pokonać. Ale walczę z mężczyznami, dla których jestem tylko kobietą... trzeba więc walczyć sposobem kobiecym: siłą moją jest właśnie moja słabość...
Jakgdyby dla przekonania się o zmianach, jakim może ulegać jej twarz ruchliwa, pełna wyrazu, poczęła przed lustrem obserwować grę swej fizyognomii — od wyrazu gniewu, wykrzywiającego rysy, aż do najbardziej czułego, tkliwego i kuszącego uśmiechu. Potem wprawnemi rękoma ułożyła włosy, aby potęgowały czar jej twarzy, i wreszcie, zadowolona z siebie, szepnęła:
— Nic straconego... Jestem zawsze piękna.
Była mniej-więcej godzina ósma wieczór. Milady rzuciła okiem na zasłane łóżko i pomyślała sobie, że kilka godzin odpoczynku odświeżyłoby nietylko jej umysł, ale także i cerę. Zanim jednak położyła się spać, wpadła na lepszy pomysł. Słyszała, że mówiono coś o wieczerzy, a ponieważ znajdowała się w tym pokoju już od godziny, więc należało oczekiwać, iż niebawem otrzyma posiłek. Postanowiła zresztą sobie wogóle nie tracić czasu i jeszcze tego samego wieczoru wybadać położenie, a przedewszystkiem poznać charaktery ludzi, którym straż nad nią powierzono.
Nagle przez szczelinę drzwi zamigotało światło, — więc ktoś widocznie szedł do jej celi. Milady odskoczyła od lustra, a usadowiwszy się szybko w krześle, rozpuściła w jednej sekundzie piękne swe włosy i przechyliła głowę, wtył; z pośród zgniecionych koronek wychylała się na pół obnażona jej szyja; ręka jedna spoczęła na sercu a druga obwisła bezwładnie ku dołowi.
Otworzono zamki, drzwi zgrzytnęły w zawiasach, i kilka osób weszło do jej pokoju.
— Postawcie ten stół tutaj — odezwał się jeden z przybyłych, a milady poznała głos Feltona.
Gdy spełniono to polecenie, Felton rozkazywał dalej:
— Przynieście światła i zmieńcie straże.
Podwójny ten rozkaz, wydany przez młodego oficera tym samym ludziom, pouczył milady, że usługujący byli zarazem jej dozorcami, innemi słowy — żołnierzami.
Polecenia Feltona zostały wypełnione szybko i w milczeniu, co było doskonałem świadectwem karności, w jakiej trzymał swych podwładnych.
Nareszcie Felton, który dotychczas nie patrzył na milady, odwrócił się ku niej.
— Ach! — rzekł, — śpi... To bardzo dobrze; wypocząwszy, zje z większym apetytem wieczerzę.
Powiedziawszy to, zawrócił ku wyjściu.
— Ależ nie, panie poruczniku! — rzekł jeden z żołnierzy, mniej surowy od dowódcy, zbliżywszy się do milady, — ona nie śpi bynajmniej.
— Jakto? nie śpi? — zapytał zdziwiony Felton.
— Ta kobieta zemdlała. Proszę spojrzeć, panie poruczniku; twarz jej zbladła, i zdaje mi się, nie oddycha...
— Masz słuszność — przyznał Felton, patrząc na milady z miejsca, gdzie się znajdował, i ani kroku nie postępując ku niej. — Idź i zawiadom lorda Wintera, że uwięziona zemdlała i że nie wiem, co czynić, bo wypadek tego rodzaju nie był wcale przewidziany.
Żołnierz oddalił się, by spełnić otrzymany rozkaz, a Felton, usiadłszy na krześle, stojącem przypadkowo w pobliżu drzwi, oczekiwał w milczeniu i bez poruszenia na powrót swego wysłańca.
Milady, posiadając ową sztukę, o której nabycie kobiety tak usilnie się starają, mianowicie sztukę patrzenia poprzez długie rzęsy bez zdradzenia się, że istotnie patrzą, widziała, że Felton siedzi, odwrócony do niej plecami, i przez dziesięć mniej-więcej minut spoglądając nań bez przerwy, przekonała się, że w ciągu całego tego czasu nie odwrócił się do niej w swej nieczułości ani razu. I przyszło jej na myśl, że z chwilą przybycia lorda Wintera niezłomny ten młodzian pozyska nową jeszcze siłę do opierania się jej sztuczkom. Pomimo wszakże, iż pierwsza próba zawiodła, milady nie straciła ufności w moc innych sposobów; podniosła głowę, otworzyła oczy i lekko westchnęła.
Usłyszawszy to westchnienie, Felton odwrócił się wreszcie ku niej.
— Ach! obudziłaś się pani — odezwał się; — jestem już więc niepotrzebny. Gdybyś pani miała jeszcze jakie żądanie, proszę zadzwonić.
— Och! Boże! mój Boże! jakżeż cierpiałam! — ozwała się milady tym melodyjnym głosem, jakim zapewne starożytne czarodziejki usidlały ludzi, których pragnęły doprowadzić do zagłady.
I, poprawiając się na krześle, usiadła w pozycyi jeszcze bardziej kuszącej, aniżeli ta, jaką poprzednio swemu ciału nadała.
Felton powstał.
— Trzy razy dziennie będę podawał pani posiłek — oświadczył: — rano o godzinie dziewiątej, w południe o pierwszej i wieczorem o ósmej. Gdyby ta pora nie dogadzała pani, zechce pani wyrazić swoje życzenia, a zastosujemy się do nich.
— Czyż zawsze mam przebywać sama jedna w tym wielkim i smutnym pokoju? — zapytała milady.
— Wezwaliśmy pewną kobietę z okolicy, która już od jutra zamieszka w zamku, aby usługiwać pani, i która zawsze stawi się na każde jej zawołanie.
— Dziękuję panu bardzo — odpowiedziała pokornie milady.
Felton skłonił lekko głowę i skierował się ku drzwiom. W chwili wszakże, gdy był już na progu, pojawił się na korytarzu lord Winter w towarzystwie owego żołnierza, który go był zawiadomił o zemdleniu milady. Lord trzymał w ręku flakon z trzeźwiącemi solami.
— Jakżeto? co się tu stało? — pytał drwiącym głosem, widząc, że milady już jest przytomna, a Felton gotuje się do wyjścia. — Więc nieboszczka już zmartwychwstała? Na Boga, Feltonie! ta pani uważa cię widocznie za wielkiego młokosa, odgrywając przed tobą tę pierwszą scenę komedyi, której wszystkie dalsze epizody będziemy mieli zapewne sposobność oglądać.
— Zrozumiałem to, milordzie — odrzekł Felton. — Ponieważ jednak więzień nasz jest kobietą, chciałem okazać jej wszystkie względy, należne płci niewieściej, już nie przez szacunek dla niej, lecz dla siebie samego.
Milady na te nieoczekiwane słowa Feltona poruszyła się całem ciałem w krześle, a krew wzburzyła się w jej żyłach.
— Ach, człowieku z kamiennem sercem! — zawołał lord Winter ze śmiechem, — więc nie uwiodły cię jeszcze te cudnie rozpuszczone włosy, ta biała szyja i omdlewające spojrzenie?!
— O, nie, milordzie! — odpowiedział młody człowiek. — Potrzebaby czegoś więcej, aniżeli sztuczek i kokieteryi kobiecej, aby mię oszukać, i nic mię nie sprowadzi z drogi obowiązku.
— W takim razie, dzielny mój poruczniku, pozostawmy tu milady... niechaj w spokoju obmyśla inne sposoby, sami zaś chodźmy na wieczerzę. Och, bądź spokojny! ta kobieta ma nader bujną wyobraźnię, i akt drugi komedyi nastąpi niedługo po pierwszym.
Mówiąc to, lord Winter ujął Feltona pod ramię i, szyderczo uśmiechnięty, skierował się ku wyjściu.
— Nie bądź zbyt pewny siebie, biedny niedoszły mnichu! — pomyślała milady; — znajdę ja sposób na ciebie, nawrócony żołnierzu, który mundur wojskowy wykroiłeś sobie z habitu!
— Ale, ale! — odezwał się jeszcze lord Winter, zatrzymując się na progu. — Niech ten zawód nie psuje ci apetytu, milady. Spróbuj kurczęcia i tych ryb; zapewniam cię słowem honoru, że nie są zatrute. Mam doskonałego kucharza, a ponieważ nic po mnie nie będzie dziedziczył, więc ufam mu w zupełności. Postępuj za moim przykładem. Do zobaczenia, kochana bratowo, przy sposobności najbliższego zemdlenia.
Szyderstwo to doprowadziło milady do ostatecznej wściekłości. Zacisnęła kurczowo ręce na poręczy krzesła, zgrzytnęła głucho zębami i utkwiła spojrzenie w zamykających się za lordem Winterem i Feltonem drzwiach. Skoro zaś pozostała sama, ogarnął ją znowu istny szał. Spojrzała na stół, a ujrzawszy leżący na nim nóż, podbiegła i chwyciła go w rękę. Ale rozczarowała się: ostrze było z miękkiego srebra i zupełnie tępe.
Nagle poza niedomkniętemi drzwiami rozległ się głośny śmiech — i prawie równocześnie rozwarły się one naoścież.
— Spojrzyj, mój Feltonie — wołał lord Winter, — spojrzyj i przekonaj się, czy mówiłem nieprawdę. Ten nóż był przeznaczony dla ciebie, mój miły; chciała cię nim zabić. Otóż, widzisz, jest to jeden ze sposobów, jakimi się posługuje, by się pozbyć zawadzających jej ludzi. Gdybym był posłuchał twojej rady i dał jej nóż stalowy, przestałbyś już może istnieć na świecie; poderżnęłaby gardło najpierw tobie, mój Feltonie, a następnie wszystkim innym, którychby napotkała na drodze. Spojrzyj tylko, kochany Janie, jak groźnie wygląda z tym nożem i jak go umiejętnie trzyma.
Istotnie milady z zaciśniętym w dłoni nożem robiła wrażenie wprawnego sztyletnika. Ostatnie wszakże słowa lorda, będące dla niej największą możliwie obelgą, rozprężyły jej rękę, złamały moc i wolę. Nóż upadł na ziemię.
— Mówiłeś prawdę, milordzie — rzekł Felton tonem głębokiej pogardy, która zadźwięczała zgrzytliwem echem aż na dnie serca milady, — mówiłeś prawdę, a ja właśnie się myliłem.
I obaj opuścili próg jej pokoju.
Tym razem milady nasłuchiwała uważniej, aniżeli poprzednio, czekając, aż odgłos oddalających się kroków przebrzmi w głębi korytarza.
— Jestem bezpowrotnie zgubiona! — szepnęła do siebie. — Znalazłam się w mocy ludzi, których niepodobna wzruszyć, tak, jak posągi z bronzu lub granitu. Znają mię nawskróś i opancerzeni są przeciwko wszystkim moim podstępom, jakichbym mogła użyć...
— A jednak — dodała po chwili — to przecie niemożliwe, aby sprawa moja zakończyła się w taki sposób, jak postanowili.
Słowa te wskazywały, że milady odzyskuje znowu nadzieję, jakkolwiek jeszcze dotąd nieokreśloną.
Zasiadła do stołu, spożyła po kilka kąsków z podanych potraw, wypiła odrobinę wina hiszpańskiego i po niejakimś czasie, uspokojona zupełnie, uczuła, że odwaga oraz zdolność postanawiania wracają jej szybko. Zresztą trwoga i poczucie słabości nigdy zbyt długo w tej niezbadanej duszy nie gościły.
Zanim udała się na spoczynek, przypomniała sobie jeszcze i rozważyła w umyśle wszystkie szczegóły zachowania się swych wrogów, zdała sobie sprawę z wszystkich drobiazgów, z każdego słowa, z każdego kroku, z każdego poruszenia, z każdego znaku, przyczem nawet chwile milczenia nie uszły jej analizy, i na podstawie tego rozważania, głębokiego, sprawnego a umiejętnego, doszła do wniosku, że, pomimo wszelkich pozorów, z obu jej prześladowców łatwiej było zadać ranę Feltonowi, niż lordowi.
Jedno przedewszystkiem słowo szwagra zaważyło pokaźnie w jej umyśle.
„Gdybym był posłuchał twojej rady...“ — tak właśnie powiedział lord Winter do Feltona.
A zatem Felton ujmował się za nią widocznie, skoro lord Winter nie chciał posłuchać jego rady.
— Nie wiem, czy młodzieniec ten jest słaby, czy silny — pomyślała milady, — lecz bądź-co-bądź ma on w duszy iskrę litości. Otóż iskrę tę rozniecę w pożar, który go pochłonie.
Po chwili zaś rozważała dalej:
— Co się tyczy mego miłego szwagra, zna on mię nazbyt dobrze... obawia się mnie i wie, co go czeka, gdyby mi się udało wymknąć z rąk jego. Z tej strony więc niewarto nic próbować. Tak! z Feltonem jest łatwiejsza sprawa: to człowiek młody, naiwny, o czystej duszy i, jak się zdaje, cnotliwy; na niego więc można znaleźć skuteczny sposób, który go zgubi...
Z tą myślą położyła się na łóżku i zasnęła, a po chwili lekki uśmiech rozchylił jej wargi. Widząc ją teraz, myślałbyś, że masz przed sobą młodą dziewczynę, marzącą we śnie o wianku kwiatów, którym ozdobi piękną swą głowę w najbliższe święto.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Stanisław Sierosławski.