Trzej muszkieterowie (1913)/Tom III/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Trzej muszkieterowie
Podtytuł Powieść historyczna z XVII wieku
Wydawca Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Udziałowa
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Tłumacz Stanisław Sierosławski
Tytuł orygin. Les Trois Mousquetaires
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
OFICER.

Tymczasem kardynał oczekiwał wieści z Anglii, ale, prócz złych i groźnych, nie nadchodziły żadne inne.
Aczkolwiek Rochella była osaczona i zwycięstwo zdawało się pewnem, dzięki różnym strategicznym zarządzeniom, a zwłaszcza dzięki zbudowaniu tamy, nie dopuszczającej do oblężonego miasta obcych okrętów, tem niemniej oblężenie mogło trwać jeszcze długo. A przewlekanie się to było niemałym wstydem dla armii królewskiej i wielkim kłopotem dla pana kardynała, który nie potrzebował już wprawdzie siać niezgody między Ludwikiem XIII i Anną Austryaczką, bo było to dziełem dokonanem, lecz musiał zato godzić pana de Bassompierre’a, poróżnionego z księciem d’Angoulême.
Jegomość brat królewski, który rozpoczął oblężenie, pozostawił kardynałowi starania o doprowadzenie go do końca. Miasto, mimo niesłychanej surowości swego dowódcy, próbowało się zbuntować i poddać, na co dowódca odpowiedział wyrokami śmierci, i gdy wichrzycieli powywieszano, uspokoiło to wnet zapalniejsze umysły. Wprawdzie groziła oblężonym śmierć głodowa, ale śmierć ta wydawała się im bądź co bądź nie tak gwałtowną i pewną, jak powieszenie na szubienicy.
Oblegający chwytali od czasu do czasu posłów, wysyłanych przez mieszkańców Rochelli do księcia Buckinghama, lub szpiegów, których Buckingham wysyłał do oblężonej twierdzy, a tak z jednymi, jak i z drugimi załatwiano się krótko: kardynał wypowiadał jedno tylko słowo: „Powiesić!“ — i wnet wyrok ten dochodził, do skutku. Proszony do uczestniczenia przy egzekucyi król przybywał schorzały, obierał sobie najlepsze miejsce, by w najdrobniejszych szczegółach obserwować wykonanie wyroku, i to rozrywało trochę jego umysł podczas długiego, wymagającego cierpliwości oblężenia. Tem niemniej jednak nudził się, co chwila wyrażając chęć powrotu do Paryża. I gdyby przypadkiem zabrakło chwytanych wysłanników oraz szpiegów, Jego Eminencya, mimo całej swej pomysłowości, znalazłby się w niemałym kłopocie, chcąc zabawić znudzonego władcę.
Czas upływał, — mieszkańcy Rochelli nie poddawali się. Ostatni ze schwytanych szpiegów wiózł list, który zawiadamiał księcia Buckinghamskiego, że miasto znajduje się w rozpaczliwem położeniu. W liście tym jednak, w końcowym dodatku, rozpoczynającym się od słów: „Jeżeli do piętnastu dni nie nadejdą posiłki“ — zamiast upragnionej przez Jego Eminencyę konkluzyi: — „będziemy musieli się poddać“ — kardynał znalazł zdanie następujące: „Jeżeli do piętnastu dni nie nadejdą posiłki, zastaniecie tylko trupy zmarłych z głodu.“
Buckingham tedy był jedyną nadzieją mieszkańców Rochelli, — był on dla nich Mesyaszem. Nie ulegało wątpliwości, że, gdyby pewnego dnia dowiedzieli się jakimś sposobem, iż nie mogą liczyć na pomoc Buckinghama, upadłaby wraz z tą nadzieją ich waleczność.
Kardynał więc z największą niecierpliwością oczekiwał wieści z Anglii, któreby stwierdziły, że Buckingham nie przybędzie.
Plan zdobycia miasta szturmem, roztrząsany niejednokrotnie na naradach wojennych u króla, odrzucano za każdym razem, gdyż przedewszystkiem Rochella zdawała się niezdobytą, a powtóre kardynał, mimo wszystko, co o nim mówiono, czuł to dobrze, że groza krwi, przelanej w tej wojnie, w której Francuzi walczyli przeciwko Francuzom, groza krwi, przelanej nadmiernie, cofnęłaby politykę Francyi wstecz o lat sześćdziesiąt. A w owej epoce był kardynał tym człowiekiem, jaki nosi miano postępowego. Istotnie, złupienie Rochelli i wymordowanie trzech lub czterech tysięcy hugenotów, ginących w obronie swych przekonań, przypominałoby zanadto w roku 1628 rzeź nocy Świętego Bartłomieja z roku 1572. Prócz tego, ostateczny ten środek, na który zresztą król, dobry katolik, godził się bez zastrzeżeń, spotykał się zawsze z oporem jenerałów, dowodzących armią oblężniczą i twierdzących: „Rochella jest niezdobyta, chyba głodem.“
Kardynał nie mógł się także pozbyć obawy o to, co uczyniła jego straszliwa wysłanniczka, bo i on także zdawał sobie sprawę z niezwykłego charakteru tej kobiety, zamieniającej się to w węża, to w lwicę. Może zdradziła go? — myślał chwilami. — A może już nie żyła? Bądź co bądź, znał ją dobrze i wiedział, że bez względu na to, komuby służyła — jemu, czy przeciwko niemu, czy byłaby mu przyjaciółką, czy wrogiem, — w każdym razie działałaby, o ileby tylko jakie nieprzezwyciężone przeszkody działalności jej nie sparaliżowały. Lecz jakie tu mogły zajść przeszkody, jeżeli istotnie trafiła na nie — tego nie mógł się dowiedzieć.
Zresztą liczył, i słusznie, na wierność milady; domyślając się w przeszłości tej kobiety jakichś strasznych tajemnic, które mogły się ukryć tylko pod jego purpurowym płaszczem, czuł dobrze, że jest mu oddaną, bo nie mogłaby znaleźć lepszej dla siebie opieki i podpory w zagrażających jej niebezpieczeństwach.
Postanowiszy prowadzić wojnę sam, nie rachując na jakieś niezależne od siebie okoliczności i nie idąc w ślady człowieka, który liczy na los szczęśliwy, budował w dalszym ciągu słynną ową tamę, mającą ogłodzić Rochellę. A w oczekiwaniu końca jej budowy spoglądał na nieszczęsne miasto, które zamykało w swych murach tyle głębokiej nędzy i tyle heroicznych cnót. I przywodząc sobie na myśl słowa Ludwika XI-go, swego poprzednika w polityce, tak, jak on sam był poprzednikiem Robespierre’a, powtarzał zdanie Tristanowego kmotra: „Rozdzielaj, aby panować.“
Henryk IV, oblegając Paryż, kazał rzucać poprzez mury miasta chleb i żywność; kardynał przez zaufanych rozsiewał w Rochelli świstki, podburzające ludność przeciw jej wodzom. W świstkach tych przedstawiał mianowicie postępowanie dowódców rochelskich, jako niesprawiedliwe, pełne sobkowstwa i okrucieństwa, — twierdził, że wodzowie mieli zboża podostatkiem, lecz rozmyślnie je przed ludnością ukrywali, — i że jakoby przyjęli za zasadę (bo i oni kierowali się zasadami), iż nie zależy im na życiu kobiet, dzieci i starców, byleby obrońcy murów byli zdrowi i zdolni do czynu. Papierowe te knowania zachwiały ostatecznie względnym spokojem oblężonej ludności, aczkolwiek było wśród niej wielu gotowych do poświęceń lub zrezygnowanych wskutek bezsilności wobec władz, — odezwy te albowiem przypominały żołnierzom, że te dzieci, kobiety i starcy, skazywani na śmierć głodową, są ich własnemi dziećmi, ich żonami, ich ojcami, więc wydawało się słusznem, aby w tem ogólnem nieszczęściu zrównać prawa do życia wszystkich i wobec jednakowego położenia całego ogółu stosować jednakowe zasady.
Odezwy te więc dały istotnie wynik, jakiego oczekiwali autorowie, i skłoniły znaczną liczbę mieszkańców Rochelli do poszczególnego porozumiewania się z armią królewską.
Jednak w chwili, gdy kardynał dostrzegał już owoce swego pomysłu i radował się z jego zastosowania, przybył z Portsmouth do Rochelli jeden z jej wysłańców, który zdołał prześlizgnąć się tam i z powrotem poprzez linię wojsk królewskich — Bogu jedynie wiadomo, jakim sposobem, gdyż panowie de Bassompierre, de Schomberg i książę d’Angoulême dokładali wszelkich starań, by nikt się przez tę linię nie przedostał, a nad nimi czuwał znów kardynał. Otóż, powtarzamy, jeden z wysłańców Rochelli, wracający z Portsmouth, zdołał przedostać się do miasta z wiadomością, że widział na własne oczy wspaniałą flotę, mającą przed upływem ośmiu dni rozwinąć żagle. Co więcej, Buckingham donosił dowódcy miasta, że wielkie przymierze przeciwko Francyi zostało ostatecznie zawarte i że równocześnie uderzą na królestwo armie angielska, cesarska i hiszpańska. List ten odczytano publicznie na wszystkich placach, rozlepiono go w odpisach na rogach ulic, a skutek był taki, że nawet ci, którzy nawiązali już częściowo rokowania z armią oblężniczą, zerwali je teraz, postanawiając czekać na zapowiedzianą tak szumnie odsiecz.
Niespodziewany ten zwrot wznowił dawniejsze niepokoje Richelieu’go. Pomimo woli kardynał znowu zwrócił oczy ku przeciwległemu wybrzeżu kanału.
W tymże czasie wolna od niepokojów swego jedynego i prawdziwego wodza armia królewska wiodła życie bez troski. Nie brakowało w obozie żywności, nie brakowało pieniędzy, — wszystkie więc pułki współzawodniczyły z sobą w brawurze i wesołości. Chwytanie szpiegów i wieszanie ich, niebezpieczne wycieczki na tamę lub na morze, obmyślanie szalonych projektów i wykonywanie ich — oto były zajęcia, jakiemi armia skracała sobie dnie, dnie, wlokące się w nieskończoność nietylko dla mieszkańców Rochelii, nękanych głodem i trwogą, lecz również i dla kardynała, zamykającego z wysiłkiem wszelki dostęp do oblężonej twierdzy.
Czasami, gdy kardynał, zawsze na koniu, jak najzwyklejszy żandarm, wodził zamyślonym wzrokiem po obwarowaniach, które w jego pełnem niecierpliwości mniemaniu tak powolnie wznosili inżynierowie, sprowadzeni z wszystkich zakątków królestwa francuskiego, — czasami spostrzegał muszkietera z pułku pana de Tréville. Wtedy zbliżał się ku niemu, przyglądał mu się badawczo i dopiero przekonawszy się, że nie jest to żaden z naszych czterech towarzyszów, zapuszczał gdzieindziej swój głęboki wzrok i potężną myśl.
Pewnego dnia kardynał, trawiony śmiertelną nudą, straciwszy już nadzieję doprowadzenia do skutku układów z oblężonem miastem i nie mając zgoła wieści z Anglii, wyjechał z obozu w towarzystwie panów de Cahusac’a i de La Houdinière’a — bez celu, jedynie dla przejażdżki. Jadąc wzdłuż wybrzeża i łącząc swe marzenia z widokiem bezbrzeżnego oceanu, stanął wreszcie na wzgórzu, z wysokości którego ujrzał wylegujących się na piasku poza płotem i grzejących się w promieniach słońca, tak rzadkiego w tej porze roku, siedmiu żołnierzy. Dokoła nich leżały wypróżnione flaszki. Czterej z żołnierzy byli to nasi muszkieterowie, oczekujący na przeczytanie listu, który jeden z nich właśnie otrzymał; ważny to musiał być list, skoro z tego powodu zaniechali nawet gry w karty i w kości, porzucone obok na bębnie wojskowym. Trzej inni zakrzątnięci byli około olbrzymiej flaszy wina z Collioure, którą usiłowali rozkorkować; poznajemy w nich służących muszkieterów.
Kardynał, jak wspomnieliśmy, był w bardzo ponurem usposobieniu, a w takich chwilach nic go nie gniewało bardziej, jak wesołość innych. Zresztą miał dziwne uprzedzenie: wierzył, że to, co jest przyczyną jego smutków, pobudza innych do wesołości. Skinął na pana La Houdinière i na Cahusac’a, aby się zatrzymali, sam zaś zsiadł z konia i skierował się ku wesołej kompanii w tej nadzieji, że miękki piasek zagłuszy jego kroki, a płot osłoni, jego postać, i że dzięki temu będzie mógł podsłuchać parę słów z rozmowy muszkieterów, która wydawała mu się szczególnie zajmującą. Gdy znalazł się w odległości dziesięciu kroków od płotu, rozpoznał akcent gaskoński mówiącego w tej chwili żołnierza, a zobaczywszy jeszcze mundury muszkieterskie, nie wątpił już, że ma przed sobą tych, których nazywano nierozłącznymi, to znaczy Atosa, Portosa i Aramisa.
Łatwo pojąć, że, uczyniwszy to odkrycie, tem bardziej zapragnął usłyszeć prowadzoną rozmowę. W oczach zamigotał mu dziwny blask, i kocimi krokami począł się skradać ku płotowi. Ale, zanim zdołał usłyszeć coś więcej, prócz oderwanych dźwięków bez znaczenia, musiał się zatrzymać, gdyż ostrzegawczy, krótki okrzyk jednego ze służących zwrócił uwagę muszkieterów.
— Oficer nadchodzi! — krzyknął mianowicie Grimaud.
— Cóż to?! odważasz się mówić, głupcze? — rzekł Atos, unosząc się na łokciu i spoglądając na Grimauda gniewnym wzrokiem.
Grimaud nie dodał już ani słowa, ograniczając się jedynie do tego, że wskazał palcem w kierunku płotu i ujawnił w ten sposób obecność kardynała oraz jego orszaku.
Muszkieterowie zerwali się na nogi i z uszanowaniem powitali przybyłego.
Kardynał pienił się ze złości.
— Jak się zdaje, rozstawiliście panowie straże! — rzekł. — Czyżbyście się obawiali napadu Anglików? A może panowie muszkieterowie uważają się za wyższych oficerów?
— Eminencyo — odpowiedział Atos (on jeden bowiem w ogólnym popłochu zachował spokój i zimną krew wielkiego pana, które zresztą nie opuszczały go nigdy), — Eminencyo! w chwili, gdy muszkieterowie nie pełnią służby, gdy piją i grają w kości, wtedy są najwyższymi przełożonymi swych służących.
— Służących? — mruknął kardynał. — Ludzie, którym polecono ostrzegać swych panów o zbliżaniu się kogokolwiek, nie są już służącymi, lecz poprostu strażą.
Wasza Eminencya ma jednak dowód, że, gdybyśmy nie zastosowali tej ostrożności, narazilibyśmy się na to, iż Wasza Eminencya przeszedłby niepostrzeżenie, i nie moglibyśmy wyrazić Waszej Eminencyi wdzięczności za połączenie naszej przyjacielskiej czwórki. D’Artagnanie! — tu zwrócił się Atos do młodego Gaskończyka, — nie miałeś dotąd sposobności, by podziękować za dobroć Jego Eminencyi; skorzystaj teraz z nadarzającej się chwili.
Słowa te wypowiedział z niewzruszonym spokojem, który zawsze cechował go w chwilach niebezpieczeństwa, i z wyszukaną grzecznością, nadającą mu niekiedy pozory królewskiej iście godności.
D’Artagnan podszedł do kardynała i wyjąkał kilka słów podzięki, które jednak wobec chmurnego spojrzenia kardynała zamarły mu w końcu na ustach.
— Wszelako, moi panowie — mówił dalej kardynał, nie odstępując od swej pierwotnej myśli, mimo epizodu, wszczętego przez Atosa, — wszelako, moi panowie, nie lubię, by prości żołnierze, tylko dlatego, że służą w uprzywilejowanym pułku, udawali wielkich panów; karność wojskowa obowiązuje ich tak samo, jak wszystkich innych.
Atos z całym spokojem i równowagą ducha wysłuchał admonicyi kardynała i, skinąwszy potakująco głową, zauważył:
— Mam to przekonanie, Wasza Eminencyo, że nie zaniedbaliśmy karności wojskowej pod żadnym względem. Nie pełnimy dzisiaj służby i wobec tego sądziliśmy, że możemy rozporządzać wolnym czasem, jak nam się spodoba. Gdybyśmy jednak mieli w tej chwili szczęście otrzymać od Waszej Eminencyi jakieś szczególne zlecenie, wypełnimy je natychmiast. Wasza Eminencya raczy zwrócić uwagą — kończył Atos, marszcząc czoło, albowiem wybadywanie to poczynało go już niecierpliwić, — że przyszliśmy tu nawet z bronią, aby na wszelki wypadek być w pogotowiu.
I mówiąc to, wskazał kardynałowi ręką cztery muszkiety, ustawione w kozioł obok bębna, na którym były porzucone karty i kości do gry.
— Wasza Eminencya raczy uwierzyć, że pospieszylibyśmy naprzeciwko niemu, gdybyśmy mogli byli przypuścić, iż przybywa z tak niewielką eskortą — dorzucił d’Artagnan.
Kardynał gniewnie gryzł wąsy i wargi.
— Czy wiecie, panowie — rzekł, — jakie robicie wrażenie, zebrani tu razem, uzbrojeni i strzeżeni przez służących? Wyglądacie na spiskowców.
— Istotnie, Wasza Eminencyo — odrzekł Atos, — i nawet rzeczywiście spiskujemy od czasu do czasu, jak to Wasza Eminencya mógł się przekonać pewnego innego dnia; spiskujemy w tej chwili przeciwko mieszkańcom Rochelli.
— Och! politykować umiecie panowie nieźle! — rzekł kardynał, marszcząc brew. — I gdyby w umysłach waszych można było tak czytać, jak się czyta naprzykład list, który ukryliście przed chwilą na widok mojego przybycia, znalazłoby się może w waszych mózgach niejedną tajemnicą.
Na te słowa krew uderzyła Atosowi do głowy; postąpił krok ku Eminencyi.
— Można by przypuścić, że Wasza Eminencya istotnie nas podejrzywa i że zostaliśmy poddani formalnej indagacyi; jeżeli tak jest rzeczywiście, to może Wasza Eminencya raczy nam to wyraźnie oświadczyć, abyśmy wiedzieli przynajmniej, o co chodzi.
— A gdybym istotnie chciał was wybadać? — rzekł na to kardynał. — Nie tacy, jak pan, panie Atosie, musieli się poddać badaniu i odpowiadać na zadawane pytania...
— Jak już mówiłem, niech Wasza Eminencya raczy tylko pytać, a my gotowi jesteśmy odpowiadać.
— Jaki to był list, który zamierzałeś pan właśnie odczytać, panie Aramisie, i który ukryłeś za mojem nadejściem?
— List od kobiety, Eminencyo.
— Och, rozumiem! — mówił kardynał; — tajemnica takich listów jest święta. Ale można ją przecie wyjawić spowiednikowi... a ja, jak panom wiadomo, otrzymałem święcenia.
— Eminencyo! — odezwał się Atos ze spokojem tem straszniejszym, że odpowiedzią swą narażał głowę, — jest to list od kobiety, lecz nie podpisała go ani Marion de Lorme, ani pani d’Aiguillon.
Kardynał zbladł, a w oczach zamigotał mu dziki błysk, i w tej chwili odwrócił się, jak gdyby chciał wydać jakiś rozkaz panom de Houdinière i Cahusac’owi. Atos dostrzegł to poruszenie i cofnął się o krok bliżej ku muszkietom. Trzej przyjaciele spojrzeli także na ustawione w kozioł muszkiety, z miną ludzi, którzy nie mają ochoty pozwolić się uwięzić. Kardynał był samotrzeć, muszkieterów zaś wraz ze służbą było siedmiu, — Jego Eminencya uznał tedy, że pozycya jego jest niepewna, zwłaszcza, jeżeli muszkieterowie spiskowali istotnie. Toteż z właściwą sobie siłą woli zapanował nad gniewem i roześmiał się wesoło.
— No, no! — rzekł, — jesteście wszelako dzielnymi młodzieńcami, zuchwałymi przy blasku słońca, wiernymi w ciemności, i dobrze jest mieć się samemu na baczności, gdy się tak uczciwie daje baczenie na innych. Nie zapomniałem przecie, panowie, owej nocy, kiedyście mi towarzyszyli w drodze do Czerwonego Gołębnika. I gdybym przypuszczał, że i obecnie może mi zagrażać jakieś niebezpieczeństwo na drodze, prosiłbym was znowu, abyście mi dotrzymali swego towarzystwa. Ponieważ jednak nie obawiam się niczego, zostańcie więc tutaj, wysączcie do dna butelki, dokończcie gry i przeczytajcie swój list. Żegnam was, panowie.
Przy tych słowach dosiadł konia, którego mu podprowadził Cahusac, i skinąwszy muszkieterom ręką na pożegnanie, odjechał.
Czterej młodzi ludzie, stojąc nieruchomo, ścigali go wzrokiem i milczeli, dopóki nie znikł im z oczu, poczem spojrzeli na siebie z niepokojem. Czuli to dobrze wszyscy czterej, że, mimo łaskawego pożegnania się z nimi, kardynał odjechał z wściekłością w duszy. Tylko Atos uśmiechał się pogardliwie ze zwykłą pewnością siebie.
Gdy kardynał nie mógł już ani ich widzieć, ani słyszeć ich rozmowy, Portos, który pragnął koniecznie wyładować na kimś swój zły humor, zawołał:
— Grimaud jednak ostrzegł nas zapóźno!
Grimaud chciał się usprawiedliwić, ale Atos ruchem ręki nakazał mu milczenie.
— Czy byłbyś oddał ten list, Aramisie? — zapytał d’Artagnan.
— Byłem przygotowany na wszystko — odparł Aramis najsłodszym swym głosem. — Gdyby zażądał pokazania listu, jedną ręką byłbym go podał, a drugą przeszyłbym kardynała szpadą na wylot.
— Spodziewałem się tego i dlatego stanąłem pomiędzy nim a tobą — oświadczył Atos. — Istotnie kardynał jest bardzo nieroztropny, odzywając się w taki sposób do ludzi dojrzałych; możnaby pomyśleć, że miał w życiu do czynienia jedynie z kobietami i dziećmi.
— Podziwiam cię, drogi Atosie — odezwał się d’Artagnan. — Jednak, mimo wszystko, nie mieliśmy słuszności.
— Jakto? nie mieliśmy słuszności? — zapytał Atos. — Czyjeż więc jest to powietrze, którem oddychamy? czyj jest ocean, po którego falach biegną nasze spojrzenia? czyj jest ten piasek, na którym leżeliśmy? do kogo należy list twojej kochanki? może do kardynała? Na honor! człowiek ten wyobraża sobie, że świat cały jest mu podległy. Staliście tutaj, jąkając się, osłupiali, pokorni; możnaby przypuścić, że Bastylia otwarła się nagle przed waszemi oczyma, lub że potworna meduza przemieniła was w kamienie... Czyż kochanie jest spiskowaniem? Kochasz kobietę, którą kardynał kazał uwięzić, i pragniesz ją wyzwolić z rąk jego; jest to gra, jaką rozgrywasz z Jego Eminencyą. Ten list jest twoją świętą kartą, i miałbyś ją pokazywać przeciwnikowi? Tak się nie robi. Jeżeli odgadnie tę kartę, niech mu szczęście służy; tymczasem my sami odgadujemy doskonale jego karty.
— Istotnie, masz zupełną słuszność, Atosie — oświadczył d’Artagnan. Przestańmy więc już mówić o tem, co się stało, i niech Aramis czyta dalej list swej kuzynki od miejsca, gdzie mu przerwał pan kardynał.
Aramis wyjął list z kieszeni, a trzej przyjaciele zbliżyli się ku niemu, służący zaś wrócili do flaszek z winem.
— Przeczytałeś zaledwie jeden czy dwa wiersze — rzekł d’Artagnan; — zacznij jeszcze raz od początku.
— Z ochotą — odparł Aramis.

„Kochany kuzynku. Postanowiłam pojechać do Stenay, gdzie moja siostra umieściła w klasztorze Karmelitanek naszą nieszczęsną służącą. Biedna dziewczyna pogodziła się z losem, rozumie bowiem, że, przebywając gdzieindziej, naraziłaby zbawienie swej duszy na niebezpieczeństwo. O ile jednak nasze rodzinne sprawy ułożą się tak, jak tego pragniemy, to sądzę, że odważy się ona stawić czoło pokusom i wróci w pobliże tych, za którymi tęskni. Ponieważ zaś wie biedna mała, że i oni myślą o niej zawsze, więc tęskni za nimi tembardziej. W oczekiwaniu wszakże tej zmiany nie czuje się nawet nieszczęśliwą, i jedynem jej pragnieniem jest otrzymać list od narzeczonego. Wiem wprawdzie, że tego rodzaju pożywienie niełatwo przedostaje się przez kraty klasztorne, ale dałam ci już chyba, drogi kuzynie; dowody mojej zręczności, a i obecnie także chętnie podejmę się wypełnić twe zlecenie. Siostra moja dziękuje ci za twą dobroć i stałą o niej pamięć. Przez czas pewien niepokoiła się bardzo, teraz jednak jest już nieco spokojniejsza, wysłała tam bowiem swego powiernika, aby zapobiedz jakimś nieprzewidzianym wypadkom.
Zegnam cię, kochany kuzynku, i proszę, abyś możliwie najczęściej nadsyłał nam wiadomości o sobie, to znaczy, ilekroć tylko będziesz przekonany, że listy twoje dojdą napewno do rąk naszych. Całuję cię serdecznie.
Marya Michon.“
— Och! ileż ja ci zawdzięczam, Aramisie! — zawołał d’Artagnan. — Kochana moja Konstancya! Nareszcie dowiaduję się coś o niej... Więc żyje i przebywa bezpieczna w klasztorze w Stenay!... Powiedz mi, Atosie, gdzie leży owo Stenay?

— W odległości kilku mil od granicy alzackiej w Lotaryngii. Skoro się skończy oblężenie, będziemy mogli wybrać się w tamte strony.
— Mam nadzieję, że wojna ta nie potrwa już długo — wtrącił Portos. — Dzisiaj rano powieszono szpiega, który wyznał, że mieszkańcy Rochelli żywią się już przyszwami z własnych butów. Przypuściwszy, że po zjedzeniu skóry przyszwowej zabiorą się do podeszew, możemy być pewni, że niebawem nie pozostanie im nic innego, jak zjadać się wzajemnie.
— Biedni głupcy! — rzekł Atos, wychylając szklanicę doskonałego wina bordeaux, które, aczkolwiek nie posiadało w owej epoce dzisiejszej sławy, tem nie mniej zasługiwało na nią w zupełności. — Biedni głupcy! Nie chcą uwierzyć, że religia katolicka zapewnia największe korzyści i jest najmilszą ze wszystkich. A jednak — dodał, smakując językiem wino — to dzielni ludzie. Do licha! cóż to, Aramisie? chowasz ten list do kieszeni?
— Słuszna uwaga! — zauważył d’Artagnan. — List trzeba spalić i jeszcze raz spalić, bo kto wie, czy pan kardynał nie zna sposobu wygrzebywania tajemnic nawet z popiołów.
— Z całą pewnością można twierdzić, że i to potrafi — rzekł Atos.
— Cóż więc uczynić z tym listem? — pytał Portos.
— Chodżno tu, Grimaudzie — rzekł Atos.
Grimaud powstał i zbliżył się posłusznie.
— Za karę, że odezwałeś się bez pozwolenia, zjesz, mój przyjacielu, ten kawałek papieru. A następnie w nagrodę za usługę, jaką nam przez to oddasz, wypijesz sobie tę szklankę wina. Więc najpierw list! no! połknij, a szybko!
Grimaud uśmiechnął się i, utkwiwszy spojrzenie w szklance, którą Atos napełnił po brzegi, pożuł papier i połknął.
— Doskonale, mości Grimaudzie! — rzekł Atos. — A teraz pij! Od podziękowań zwalniam cię.
Grimaud wychylił w milczeniu szklankę bordeaux, a w chwili przelewania się wina w jego gardło wzniesione ku niebu oczy przymusowego niemowy mówiły nie mniej wyraźnie, niż używane ku temu w zwykłych warunkach narzędzie, zwące się językiem.
— Teraz — oświadczył Atos, — jeżeli tylko panu kardynałowi nie przyjdzie genialny pomysł otwarcia brzucha Grimauda, możemy być, jak sądzę, prawie całkiem spokojni o tajemnicę listu.
Tymczasem Jego Eminencya odbywał dalej melancholijną przejażdżkę, pomrukując pod wąsem:
— A jednak ci ludzie muszą stanowczo do mnie należeć!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Stanisław Sierosławski.