Trzej muszkieterowie (1913)/Tom III/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Trzej muszkieterowie
Podtytuł Powieść historyczna z XVII wieku
Wydawca Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Udziałowa
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Tłumacz Stanisław Sierosławski
Tytuł orygin. Les Trois Mousquetaires
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
ROZMOWA BRATA Z SIOSTRĄ.

Podczas, gdy lord Winter zamykał drzwi na klucz, zapuszczał okiennice i przysuwał sobie krzesło do fotelu bratowej, milady zastanawiała się nad głębiami możliwości i doszła do przekonania, że nie zdoła rozwiązać zagadki swego obecnego położenia, dopóki się nie dowie, w czyjem jest ręku. Znała swego szwagra, jako honorowego szlachcica, jako zapalonego myśliwego, jako hazardownego gracza, jako mężczyznę przedsiębiorczego wobec kobiet, ale zarazem nie posiadającego najmniejszych zdolności do przeprowadzenia choćby drobnej intrygi. Jakim cudem zdołał się dowiedzieć o jej przyjeździe? Dlaczego kazał ją porwać? W jakim celu przywiódł ją tutaj?
Atos mógłby mu wprawdzie powtórzyć coś-niecoś z rozmowy, jaką prowadziła z kardynałem, — z rozmowy, której urywki doszły do obcych uszu; ale uważała to wprost za niemożliwe, by Atos zdołał tak szybko i śmiało pokrzyżować jej plany. Obawą przejmowała ją raczej myśl, iż, być może, dawniejsze jej sprawki w Anglii zostały jakimś przypadkiem wykryte. Buckingham mógł był odgadnąć, że to ona odcięła mu dwie zapinki dyamentowe, i chciał może teraz pomścić tę zdradę. Lecz Buckingham — wiedziała o tem — nie był zdolny do użycia przemocy wobec kobiety, zwłaszcza, gdy można było sądzić tę kobietę, że popełniła winę, powodowana uczuciem zazdrości.
Jednak, pomimo tych wątpliwości, jedynie w takiem przypuszczeniu widziała prawdopodobieństwo. Chciano zapewne zemścić się na niej za przeszłość, nie zaś przeszkodzić jej w zamiarach na przyszłość. Bądź co bądź, stwierdziła z pewnem zadowoleniem, że, znalazłszy się w rękach szwagra, którego spodziewała się otumanić, bezpieczniejszą jest, aniżeli, gdyby wpadła w ręce jakiegoś nieprzyjaciela osobistego a przebiegłego.
— Więc mów, bracie, o co chodzi — odezwała się z pozorną wesołością, postanawiając, mimo wszelkiej obłudy, jakąby objawiał lord Winter, wyciągnąć z niego wszystko, co mogłoby przydać się jej do ustalenia jej planów na przyszłość.
— Postanowiłaś zatem — rzekł lord Winter — wrócić do Anglii, mimo tych zapewnień, jakie tylekroć powtarzałaś w Paryżu, że nigdy już noga twoja na ziemi wielkobrytańskiej nie postanie?...
Milady na to pytanie odpowiedziała również pytaniem:
— Przedewszystkiem proszę o wyjaśnienie, dlaczego poleciłeś szpiegować mię tak bacznie i jakim sposobem dowiedziałeś się naprzód nietylko o moim do Anglii przyjeździe, ale nawet o dniu, w którym tu przybędę, i o tem, do jakiego portu zawinę?
W odpowiedzi na to lord Winter, posługując się taktyką milady w tem przekonaniu, że musi być dobrą, skoro jej bratowa używa, zapytał:
— Powiedz mi jednak przedewszystkiem, droga siostro, w jakim celu przybyłaś do Anglii?
— Oczywiście w tym jedynie celu, by się zobaczyć z tobą — odpowiedziała milady, nie przeczuwając, jak bardzo tą odpowiedzią utwierdza podejrzenia, które list d’Artagnana obudził w umyśle lorda Wintera, a pragnąc tem właśnie kłamstwem zaskarbić sobie życzliwość szwagra.
— Ach! dla zobaczenia się ze mną! — powtórzył nieszczerze lord Winter.
— Oczywiście, przybyłam tu jedynie w tym celu. Czy cię to dziwi?
— I, przybywając, do Anglii, nie miałaś bezwarunkowo innych zamiarów?
— Nie.
— I dla mnie tylko naraziłaś się na trud podróży przez kanał La Manche? — pytał dalej.

— Tylko dla ciebie.
„Co to wszystko ma znaczyć?“
— Do djaska! niezwykła to czułość, kochana bratowo!

— Czyż nie jestem twoją najbliższą krewną? — rzekła milady pełnym naiwności tonem.
— A nawet jedyną moją spadkobierczynią, czyż nie tak? — zapytał ironicznie lord Winter, patrząc badawczo w oczy bratowej.
Mimo całego panowania nad sobą, nie mogła milady utaić drżenia, jakie na te słowa wstrząsnęło jej ciałem. A ponieważ lord Winter, wypowiadając je, położył rękę na ramieniu bratowej, dreszcz ten nie uszedł jego uwagi.
Istotnie cios był wymierzony dobrze i głęboko. Natychmiast przyszło na myśl milady, że została zdradzoną przez Ketty i że to ona opowiedziała baronowi o jej względem niego niechęci, powodowanej żądzą zysków materyalnych. I pożałowała teraz, że kilkakrotnie wobec służącej wspominała o tem nierozważnie. Przyszło jej również na pamięć, jak gwałtownie i niebacznie zarzucała d’Artagnanowi, że szwagrowi jej darował w pojedynku życie.
— Nie rozumiem cię, milordzie — odrzekła, chcąc zyskać na czasie i zmusić swego przeciwnika do mówienia. — Nie rozumiem, co mają znaczyć te słowa... Chyba może jest w nich jakaś myśl ukryta?
— Och, mój Boże! — odparł lord Winter z pozorną dobrodusznością. — Pragnęłaś zobaczyć się ze mną i w tym celu przyjechałaś do Anglii. Dowiaduję się o tem pragnieniu, a raczej domyślam się, że ono cię tu sprowadza, i chcąc oszczędzić ci nieprzyjemności, połączonych z nocnem przybyciem do portu, oraz wszystkich przykrości wylądowania, wysyłam na twe spotkanie jednego z moich oficerów, oddaję do jego rozporządzenia karetę, on przywozi cię do zamku, którego jestem gubernatorem, a że przyjeżdżam tu codziennie, więc, by zadowolnić obopólne nasze pragnienie częstego widywania się, przeznaczam ten oto pokój dla ciebie. Czyż w tem, co mówię, jest coś bardziej dziwnego, aniżeli w tem, co ty mi opowiadasz?
— O, nie! Dziwię się jedynie temu, w jaki sposób zdołałeś się dowiedzieć o mojem przybyciu do Anglii.
— I to również zupełnie proste, kochana bratowo... Czyż uszło twej uwagi, że kapitan statku, na którym przybyłaś, zbliżając się do portu, wysłał naprzód małą łódkę, wiozącą jego dziennik podróży i spis podróżnych. Tylko zresztą po przedstawieniu tych dokumentów mógł otrzymać pozwolenie wpłynięcia do portu. Ponieważ zaś jestem dowódcą portu, więc przyniesiono mi te papiery, i odrazu odnalazłem w nich twoje nazwisko. Serce powiedziało mi to, co obecnie potwierdziły twoje usta; domyśliłem się, w jakim celu naraziłaś się na tę niebezpieczną i tak męczącą, zwłaszcza w obecnej porze roku, podróż przez kanał. Szkuta moja wyszła na twoje spotkanie. Reszta już ci wiadoma...
Milady rozumiała, że lord Winter kłamie, ale to jego kłamstwo właśnie przejmowało ją tem większem przerażeniem.
— Mój drogi — zapytała, — wszak to księcia Buckinghama widziałam wczoraj na wybrzeżu?
— Tak, był to książę Buckingham we własnej osobie — odpowiedział lord Winter. A po chwili dodał: — Ach! i pojmuję to dobrze, że widok księcia musiał zwrócić twoją uwagę. Przybywasz z kraju, gdzie zajmują się nim bardzo... Wiem również, że jego zbrojenia przeciwko Francyi nader żywo interesują twego przyjaciela, pana kardynała.
— Mego przyjaciela, kardynała? — zawołała milady z nieukrywanem zdziwieniem, gdyż słowa lorda Wintera dowodziły, że i pod tym względem, podobnie, jak pod innymi, jest doskonale powiadomiony.
— Jakto? nie jestże już twoim przyjacielem? — zapytał na pozór obojętnie baron. — Ach! w takim razie przepraszam cię bardzo; sądziłem, że pozostajecie jeszcze w przyjaźni. Powrócimy jednak potem do księcia-milorda; tymczasem nie przerywajmy sobie miłego nastroju, jaki owiewa naszą pogawędkę... Przybyłaś zatem, jak powiadasz, aby zobaczyć się ze mną?
— Tak jest.
— Oświadczyłem ci już, że stanie się zadość twojej woli; będziemy się widywali codziennie.
— Więc mam tutaj pozostać nazawsze? — spytała milady z pewnem zaniepokojeniem.
— Ach! może uważasz, iż brak ci tu jakich wygód? Rozkaż jednak tylko, moja droga, a w tej chwili dostarczę ci wszystkiego.
— Niema tu ani moich służebnych, ani moich lokai...
— Wszystko się znajdzie, milady. Zechciej tylko objaśnić mię, jak był urządzony dom twego pierwszego męża, a ja, aczkolwiek jestem ci tylko szwagrem, zastosuję się ściśle do twych wskazówek.
— Mojego pierwszego męża? — zawołała milady, spoglądając na lorda Wintera obłąkanym niemal wzrokiem.
— Tak jest, twego męża... owego Francuza; nie mówię tu o moim bracie. Zresztą, jeżeli zapomniałaś już o tem, mogę napisać do niego, gdyż przecie żyje jeszcze, i zasięgnąć u niego wiadomości...
Na te słowa zimny pot zrosił czoło milady.
— Żartujesz — wyrzekła głucho.
— Czyż doprawdy wyglądam na człowieka, który żartuje? — zapytał baron, powstając i postępując krok naprzód.
— A raczej znieważasz mnie — mówiła, opierając zaciśnięte ręce na obu poręczach fotelu i unosząc się na nim.
— Znieważam panią? — odezwał się lord Winter z pogardą. — Czy naprawdę sądzisz pani, że byłoby to możliwe?
— Widzę, że jesteś pan albo pijany, albo utraciłeś zmysły — zawołała z gniewem milady. — Proszę stąd wyjść i przysłać mi jaką pokojówkę.
— Kobiety są tak niedyskretne, moja droga! Czyż ja sam nie mógłbym ci usłużyć? Przynajmniej wszystkie nasze tajemnice pozostałyby w rodzinie...
— Zuchwalcze! — krzyknęła milady i, jakby podrzucona sprężyną, skoczyła ku baronowi, który stał ze skrzyżowanemi rękami.
— No! no! — rzekł. — Wiem ja o tem, że masz pani zwyczaj mordować ludzi. Ale uprzedzam cię, że będę się bronił, nie bacząc na to, iż jesteś kobietą.
— Och! powiedziałeś pan prawdę! — syknęła milady. — Jesteś tak podły, że podniósłbyś rękę nawet na kobietę.
— Bardzo być może. Zresztą mam usprawiedliwienie; ręka moja nie będzie pierwszą ręką męską, która cię dotknęła... Tak mi się przynajmniej zdaje.
I powolnym a oskarżającym ruchem wyciągnął baron swą prawicę ku lewemu ramieniu bratowej, dotykając go niemal palcem.
Milady wydała głuchy ryk i cofnęła się aż w kąt pokoju, niby pantera, gotująca się do skoku.
— Och! rycz sobie, ile ci się podoba! — rzekł lord Winter, — ale nie próbuj kąsać, bo uprzedzam cię, że wszystko złoży się na twoją zgubę. Tutaj niema prokuratorów, którzyby spisywali naprzód akty sukcesyi, i niema również błędnych rycerzy, którzyby wyzywali mię na pojedynki w obronie więzionej przezemnie pięknej damy. Są natomiast sędziowie, gotowi osądzić, jak należy, bezwstydną kobietę, popełniającą dwużeństwo i w ten sposób wślizgującą się w łoże mego brata, lorda Wintera... A sędziowie ci, uprzedzam panią, oddadzą cię w ręce kata, który przyozdobi ci prawe ramię tak samo, jak jest przyozdobione lewe.
Oczy milady rozbłysły tak dzikim blaskiem, że, aczkolwiek lord Winter był mężczyzną i stał zbrojny wobec bezbronnej kobiety, to jednak uczuł dreszcz przerażenia, który go przejął aż do szpiku kości. Mimoto mówił dalej z coraz bardziej rosnącym gniewem:
— O, tak! rozumiem dobrze, że, odziedziczywszy mienie mojego brata, byłoby ci przyjemnie zostać i moją spadkobierczynią. Ale uprzedzam cię z góry, że, chociażbyś nawet kazała mię zamordować, nie przyda ci się to na nic, gdyż treść ostatniej woli mojej już jest spisana, i ani jeden grosz z mego majątku nie dostanie się w twoje ręce. Czyż zresztą nie jesteś już dosyć bogatą, posiadając prawie milion? czyż nie mogłabyś już wstrzymać się na tej nieszczęsnej drodze?... Ale nie! ty czynisz zło dla samej rozkoszy dokonywania zbrodni! Otóż słuchaj, co powiem! Gdyby pamięć mego brata nie była dla mnie święta, zgniłabyś w więzieniu państwowem, lub wysłałbym cię do Tyburnu na uciechę marynarzy... Nie uczynię tego jednak i będę milczał, jeżeli zachowasz się w tem przeznaczonem dla ciebie więzieniu spokojnie. Za piętnaście lub dwadzieścia dni udaję się z armią pod Rochellę, a w przeddzień mego wyjazdu zabierze cię stąd przygotowany umyślnie statek i przewiezie do naszych kolonii południowych. No, uspokój się! dodam ci towarzysza podróży, który, gdybyś się poważyła przedsięwziąć jakąkolwiek próbę ucieczki do Anglii lub na kontynent, przy pierwszem twem usiłowaniu tego rodzaju łeb ci roztrzaska...
Milady słuchała z uwagą, rozpłomienione swe źrenice utkwiwszy w oczach szwagra.
— Aż do tej chwili — mówił dalej lord Winter — pozostaniesz w tym zamku. Mury jego są grube, bramy kowane, kraty okien zupełnie pewne; zresztą okno twoje wychodzi wprost na skałę, oblaną morzem. Żołnierze załogi zamkowej, oddani mi duszą i ciałem, stoją na straży koło twego pokoju i strzegą wszystkich przejść, wiodących na dziedziniec. A gdybyś nawet przedostała się na dziedziniec, musiałabyś jeszcze przebyć trzy zakratowane bramy, przy których ustawione straże otrzymały wyraźny rozkaz: jeżeli dostrzegą jeden krok, jeden ruch, lub posłyszą jedno słowo, zdradzające chęć twojej ucieczki, natychmiast dadzą ognia. Jeżeli cię zabiją, sprawiedliwość angielska, jak sądzę, wdzięczna mi będzie za oszczędzenie jej trudu. Ach! rozpogodziło ci się czoło, i widzę w twych oczach znowu pewność siebie Piętnaście czy dwadzieścia dni, myślisz sobie, ba! do tego czasu wynajdę jakiś sposób ratunku; mój szatański umysł znajdzie jakąś ofiarę; za piętnaście dni będę już daleko stąd“. O! spróbuj tylko! spróbuj!...
Milady, widząc, że lord Winter odgadł jej myśli, wbiła paznokcie w ciało, aby zapanować nad sobą i ukryć zewnętrzne objawy, któreby mogły potwierdzić jego przypuszczenie, i nadała swej twarzy jedynie wyraz udręki.
Tymczasem lord Winter mówił dalej:
— Widziałaś już dowodzącego tym zamkiem podczas mojej nieobecności oficera i przekonałaś się, że umie on wypełniać dane sobie rozkazy. Znając cię, jestem pewny, że podczas podróży z Portsmouth do tego zamku usiłowałaś nawiązać z tym młodym człowiekiem rozmowę. Cóż ci powiedział?... Tylko posąg marmurowy może być równie nieczuły i milczący, nieprawdąż? Próbowałaś już niejednokrotnie uwodzić ludzi swymi wdziękami i, niestety, udawało ci się to zawsze... Do licha! spróbuj uwieść i jego; jeżeli ci się to uda, powiem, że jesteś istotnie wcielonym szatanem.
Poszedł do drzwi i otworzył je gwałtownie.
— Przywołać tutaj pana Feltona — rzekł. — Zaczekaj chwilą, zaraz mu cię polecę — dodał, zwracając się do milady.
Przez chwilę lord de Winter i milady milczeli — tem niezwykłem milczeniem, które jednak więcej mówi, niż gromowe słowa. Po kilku minutach zaś rozległ się odgłos spokojnych i miarowych kroków, zbliżających się ku pokojowi, i w cieniu, zalegającym korytarz, zarysował się jakiś kształt ludzki. Młody oficer, którego mieliśmy już sposobność poznać, zatrzymał się w progu, oczekując rozkazów barona.
— Proszę cię, wejdź tutaj, drogi Janie — rzekł lord Winter, — wejdź i zamknij drzwi za sobą.
Młody oficer wszedł do wnętrza.
— A teraz — mówił baron — przypatrz się dobrze tej kobiecie. Jak widzisz, jest młoda, piękna, posiada wszystkie powaby ciała, jakie tylko znaleźć można na świecie. A jednak jest to prawdziwy potwór, który w dwudziestu pięciu latach swego życia spełnił tyle zbrodni, że za przeciąg roku nie zdołałbyś doliczyć się takiej liczby w naszych archiwach trybunalskich. Jej słodki głos zdobywa życzliwość; jej piękność jest przynętą dla ofiar; jej ciało służy do spłacania danych obietnic, za które płaci istotnie... i to jest jedyna sprawiedliwość, jaką jej oddać należy. Kobieta ta będzie usiłowała uwieść cię, może nawet będzie próbowała zamordować cię. Ale... Feltonie, wydobyłem cię z nędzy, pozyskałem dla ciebie rangę oficerską, raz nawet uratowałem ci życie, pamiętasz zapewne, przy jakiej sposobności... Co więcej, jestem nietylko twoim opiekunem, lecz również twoim przyjacielem; jestem nietylko twoim dobroczyńcą, ale niemal ojcowskie żywię dla ciebie uczucia. Kobieta zaś ta przybyła tu, do Anglii, by godzić na moje życie. I teraz, kiedy trzymam właśnie w rękach tę gadzinę, teraz poleciłem cię przywołać, aby ci powiedzieć; Przyjacielu Feltonie, Janku, dziecko moje! czuwaj nademną, a przedewszystkiem strzeż się sam tej kobiety; przysięgnij na zbawienie swojej duszy, że będziesz jej pilnował aż do chwili, gdy otrzyma karę, na jaką zasłużyła. Janie Feltonie, wierzę twojemu słowu; Janie Feltonie, wierzę, że będziesz mi wierny.
— Milordzie! — rzekł młody oficer, w którego czystem spojrzeniu rozbłysła teraz najgłębsza nienawiść, — przysięgam, że spełnię wszystko, czego odemnie zażądasz.
Milady wytrzymała spojrzenie oficera z miną zrezygnowanej ofiary; więcej słodyczy i poddania się, jak to, które malowało się obecnie na pięknej jej twarzy, trudno sobie wyobrazić. Sam lord Winter ze zdziwieniem niemal patrzył na tę zmianę w tygrysicy, z którą dopiero przed chwilą gotował się stoczyć walkę.
— Nie przestąpi nigdy progu tego pokoju... słyszysz, Janie — mówił dalej baron; — niewolno jej pisać do nikogo; rozmawiać będzie z tobą jedynie, jeżeli kiedyś zechcesz jej wyświadczyć ten zaszczyt i przemówić do niej jakieś słowo.
— Dosyć, milordzie; przysiągłem.
— A teraz, pani, staraj się pogodzić z Bogiem, gdyż ludzie wydali już sąd na ciebie.
Milady opuściła głowę, jakgdyby tem osądzeniem czuła się zdruzgotaną. Lord Winter wyszedł, wzywając ruchem ręki Feltona, który poszedł za nim i zamknął drzwi komnaty.
W chwilę później rozległy się na korytarzu ociężałe kroki marynarza, który z toporem u pasa i z muszkietem w ręku przyszedł pełnić straż przy drzwiach pokoju milady.
Ona zaś siedziała przez kilka minut nieruchomo, w tej myśli, że jej zachowanie się może być przez dziurkę od klucza obserwowane, poczem podniosła powoli głowę, i na twarzy jej zarysował się straszny wyraz groźby oraz wyzwania. Wstawszy, nasłuchiwała przez chwilę pod drzwiami, następnie wyjrzała przez okno, a wreszcie, usadowiwszy się znowu w szerokim fotelu, poczęła rozmyślać.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Stanisław Sierosławski.