Trzej muszkieterowie (1913)/Tom III/Rozdział XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trzej muszkieterowie |
Podtytuł | Powieść historyczna z XVII wieku |
Wydawca | Wydawnictwo Najsławniejszych Powieści Świata |
Data wyd. | 1913 |
Druk | Drukarnia Udziałowa |
Miejsce wyd. | Warszawa, Lwów |
Tłumacz | Stanisław Sierosławski |
Tytuł orygin. | Les Trois Mousquetaires |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Moc była ciemna, i miało się ku burzy; ciężkie chmury pokryły niebo, gasząc błyski gwiazd, a księżyc miał zejść dopiero o północy.
Chwilami błyskawice rozświetlały horyzont, i w świetle ich widać było bielejący, opustoszały gościniec, poczem wszystko tonęło znowu w ciemnościach.
Atos przywoływał ustawicznie d’Artagnana, wysuwającego się na czoło małej kawalkaty, aby powracał do szeregu; on jednak, zadumany, po niedługiej chwili znowu wysuwał się naprzód. Opanowała go gorączka pośpiechu, i o niczem innem nie myślał, tylko, żeby prędzej stanąć u celu, choć celu tego nie był świadomy.
Przejechali w milczeniu przez wioskę Festubert, gdzie pozostał był raniony służący milady, — przecięli las Richebourg, a gdy przybyli do Herlier, Planchet, prowadzący kawalkatę, zawrócił nalewo.
Kilkakrotnie bądź lord Winter, bądź Portos, bądź Aramis usiłowali nawiązać rozmowę z człowiekiem w czerwonym płaszczu, ale na każde zadawane mu pytanie odpowiadał on jedynie skinieniem głowy. Po kilku takich próbach wszczęcia rozmowy z tajemniczym tym towarzyszem drogi stało się im wreszcie jasnem, że istnieje jakiś ważny powód, dla którego nieznajomy zachowuje milczenie, i przestali go nagabywać.
W dodatku burza zaczynała się już nadobre; błyskawice coraz częściej rozjaśniały niebo, i poczęły się odzywać grzmoty, a wicher, zwiastun huraganu, targał pióra i włosy jeźdźców.
Kawalkata, przyspieszając biegu, popędziła cwałem.
Niedaleko za Fromelles burza wybuchła z całą wściekłością, i potoki ulewy spadły ze skłębionych czarnych chmur. Trzy mile jeszcze pozostawały do przebycia, więc jeźdźcy, z wyjątkiem d’Artagnana, otulili się w płaszcze, podczas gdy on zdjął kapelusz i jechał dalej bez płaszcza, a ulewa, chłodząc rozpalone jego czoło i całe ciało, wstrząsane dreszczami gorączki, sprawiała mu rozkosz.
Gdy minęli Goscal i skierowali się w stronę poczty, jakiś człowiek, ukryty pod drzewem, wysunął się z pod ciemnych jego konarów i stanął na środku drogi, kładąc palec na usta.
Kawalkata zatrzymała się, gdyż Atos poznał Grimauda.
— I cóż? — pytał d’Artagnan, — może umknęła już z Armentières?
Grimaud skinął potakująco głową, a d’Artagnan zgrzytnął zębami.
— Uspokój się, d’Artagnanie! — rzekł Atos. — Wziąłem na siebie odpowiedzialność za wszystko, więc pozwól mi rozmówić się z Grimaudem.
I zwrócił się do służącego z pytaniami:
— Gdzie jest?
Grimaud wyciągnął rękę w kierunku rzeki Lys.
— Daleko stąd?
Grimaud podniósł palec wskazujący, zgiąwszy go do połowy.
— Sama? — pytał Atos Grimaud skinął potakująco głową.
— Panowie! — oświadczył Atos, zwracając się do towarzyszów, — milady znajduje się w odległości pół mili stąd, w pobliżu rzeki.
— Prowadź nas tedy, Grimaudzie! — zawołał d’Artagnan.
Grimaud ruszył naprzód, a za nim podążyli wszyscy.
Po upływie mniej-więcej pięciu minut przebyli wpław strumień, który przecinał im drogę, i w świetle błyskawicy ujrzeli przed sobą wioskę d’Enguinghem.
— Czy to tu, Grimaudzie? — spytał Aos.
Grimaud przecząco skinął głową.
— Jedźmy więc naprzód! — rzekł Atos.
I kawalkata podążyła dalej.
Znów błyskawica rozdarła chmury, a Grimaud skorzystał z tego, wskazując ręką przed siebie. W niebieskawem świetle ognistego węża jeźdźcy ujrzeli tuż przed sobą, nad brzegiem rzeki, o sto kroków od przewozu, mały odosobniony domek. W jednem z jego okien świeciło się.
— Jesteśmy na miejscu — oświadczył Atos.
W tejże chwili z przydrożnego rowu podniósł się człowiek.
— Ona jest tam! — rzekł, wskazując okno.
Był to Mousqueton.
— A gdzież Bazin? — pytał Atos.
— Ja pilnuję okna, a on drzwi — odrzekł Mousqueton.
— Dobrze! — rzekł Atos. — Wierni z was słudzy i poczciwe chłopcy.
Atos zeskoczył z konia, oddał Grimaudowi uzdę i, dając towarzyszom znak, by stanęli od strony drzwi, podążył ku oknu.
Domek otoczony był żywopłotem wysokości dwóch czy trzech stóp. Atos przeskoczył płot, podszedł aż pod samo okno, bez okienicy, lecz zaopatrzone w firaneczki, które zasłaniały dolne szyby, i aby módz sięgnąć wzrokiem wgłąb pokoju, wskoczył na leżący przed oknem kamień.
W blasku lampy, otulona szarym płaszczem, siedziała na zydlu obok dogasającego ognia jakaś kobieta. Łokcie oparłszy na brudnym stole, głowę ukryła w rękach, białych, jak kość słoniowa. Mie można było zobaczyć jej twarzy. Poznał jednak widocznie tę kobietę Atos, gdyż na ustach jego pojawił się złowrogi uśmiech. I nie mylił się, — była to istotnie ta, której szukał.
W tej chwili zarżał jeden z koni, i na odgłos ten milady podniosła głowę, a ujrzawszy przyciśniętą do szyby wybladłą twarz Atosa, wydała okrzyk przerażenia.
Atos, widząc, że został poznany, pchnął kolanem i ręką okno, które pod tym naciskiem wypadło z zawias z połamanemi ramami, i skoczył do wnętrza izby, niby duch pomsty zjawiając się przed oczyma swej żony.
Przerażona milady pobiegła ku drzwiom i otworzyła je, chcąc widocznie uciekać, gdy na progu ujrzała d’Artagnana, jeszcze bardziej bladego i groźnego, aniżeli Atos.
Cofnęła się z okrzykiem trwogi za stojący w przeciwnym końcu izby stół, a d’Artagnan, w obawie, by mu się jakimś szatańskim sposobem nie wymknęła, wydobył z za pasa pistolet, przygotowując się do strzału. Atos jednak powstrzymał go ruchem ręki.
— Schowaj tę broń, d’Artagnanie! — rzekł. — Obowiązkiem naszym jest dokonać nad tą kobietą sądu, a nie morderstwa. Zaczekaj jeszcze chwilę, a otrzymasz zadośćuczynienie.
A zwróciwszy się do reszty towarzyszów, dodał:
— Wejdźcie, panowie!
Atos przemawiał z tak wstrząsającą powagą i tak uroczyście, że czynił wrażenie straszliwego sędziego, którego sam Stwórca zesłał z nieba na ziemię na ukaranie wszystkich zbrodni tej kobiety.
Na wezwanie to Portos, Aramis, lord Winter i człowiek w czerwonym płaszczu weszli do izby za d’Artagnanem, a czterej służący pozostali nazewnątrz, by pilnować drzwi i okna.
Milady, poznawszy szwagra, wydała przeraźliwy okrzyk i padła na krzesło z wyciągniętemi przed siebie rękoma, jakgdyby chcąc odpędzić dręczącą ją zmorę.
— Czego chcecie odemnie? — zawołała.
— Przybyliśmy tutaj — odparł Atos — w poszukiwaniu Karoliny Backson, która nosiła najpierw nazwisko hrabiny De la Fère, a potem lady Winter, baronowej Scheffield.
— Czego chcecie odemnie? — powtórzyła z najwyższą trwogą, malującą cię na jej twarzy i w głosie.
— Chcemy osądzić cię wedle twoich zbrodni — mówił Atos. — Wolno ci jednak bronić się i dowieść swej niewinności, jeżeli potrafisz. Panie d’Artagnanie, wystąp pan, jako pierwszy oskarżyciel.
D’Artagnan wysunął się naprzód.
— Przed Bogiem i przed ludźmi — rzekł — oskarżam tę kobietę o otrucie Konstancyi Bonacieux, zmarłej wczoraj wieczorem.
Rzekłszy to, odwrócił się ku Portosowi i Aramisowi.
— Poświadczamy — odezwali się jednogłośnie obaj muszkieterowie.
D’Artagnan mówił dalej:
— Przed Bogiem i przed ludźmi oskarżam tę kobietę, że usiłowała otruć mnie samego winem, nadesłanem z Villeroi wraz ze sfałszowanym listem, mającym wpoić mi przekonanie, jakoby wino to było darem moich przyjaciół. Bóg mię ocalił, ale, zamiast mnie, otruł się tem winem człowiek, nazwiskiem Brisemont.
— Poświadczamy — rzekli jednogłośnie Portos i Aramis.
— Przed Bogiem i przed ludźmi oskarżam tę kobietę, że nakłaniała mię do zamordowania barona de Wardes, a ponieważ nikt nie może dać świadectwa prawdzie tego oskarżenia, poręczam ją własnem sumieniem. Skończyłem.
I d’Artagnan odszedł w kąt pokoju wraz z Portosem i Aramisem.
— Na ciebie kolej, milordzie! — zwrócił się ku Winterowi Atos.
Baron wystąpił na środek pokoju.
— Przed Bogiem i przed ludźmi — rzekł — oskarżam tę kobietę o zamordowanie księcia Buckinghama.
— Książę Buckingham zamordowany!? — wykrzyknęli obecni.
— Tak — odparł baron, — zamordowany! Odebrawszy wasze ostrzeżenie, kazałem uwięzić tę kobietę i oddałem ją pod straż wiernego mi sługi. Uwiodła go jednak ona, włożyła mu sztylet w rękę i nakłoniła do zabicia księcia. Wykonawca tego zamachu, Felton, płaci może w tej chwili głową za zbrodnię tej djablicy.
Dreszcz wstrząsnął obecnymi na wiadomość o zamordowaniu Buckinghama.
— To nie wszystko jeszcze — mówił dalej lord Winter. — Brat mój, który uczynił cię swoją spadkobierczynią, zmarł w przeciągu trzech godzin skutkiem dziwnej choroby, pozostawiającej sine plamy na ciele. Powiedz mi teraz, siostro, jaka była przyczyna śmierci twego męża?
— To okropne! — zawołali Portos i Aramis.
— Żądam tedy wymiaru sprawiedliwości dla morderczyni Buckinghama, morderczyni Feltona, morderczyni mego brata! A jeżeli sprawiedliwość ta nie zostanie jej wymierzoną, sam ją wymierzą.
I po tych słowach lord Winter stanął obok d’Artagnana, ustępując miejsca następnemu oskarżycielowi.
Milady tymczasem ze wspartą w dłoniach głową usiłowała zebrać myśli, zmącone śmiertelną trwogą.
— Teraz kolej na mnie — rzekł Atos, drżąc, jak drży lew na widok jadowitego węża, — kolej na mnie! Poślubiłem tę kobietę, gdy była jeszcze młodą dziewczyną... poślubiłem wbrew woli mojej rodziny; dałem jej majątek, dałem moje nazwisko... I oto pewnego dnia przekonałem się, że jest napiętnowana, że ma wypalony na lewem ramieniu znak lilii.
— Och! — zawołała milady, powstając, — gdzie znajdziecie trybunał, który wydał na mnie ten nikczemny wyrok? gdzie znajdziecie człowieka, który ten wyrok wykonał?!
— Milcz! — odezwał się głos jakiś. — Ja na to odpowiem!
Z kolei wysunął się naprzód człowiek w czerwonym płaszczu.
— Kto jest ten człowiek?! — zawołała milady z przerażeniem, a ponad zsiniałą jej twarzą zjeżyły się jej włosy, jak żywe.
Obecni spojrzeli ze zdumieniem na człowieka w czerwonym płaszczu, gubiąc się w domysłach co do jego osobistości.
Ale i sam Atos objął go pełnym osłupienia wzrokiem, gdyż nie przypuszczał, aby człowiek ten mógł mieć jakikolwiek udział w straszliwym dramacie, który teraz przed oczyma obecnych dobiegał swego końca.
Nieznajomy podszedł ku milady powolnym, pełnym powagi krokiem, stając przed stołem, poza którym siedziała milady, i nagle zdjął maskę.
Milady spojrzała z niesłychanem przerażeniem w tę bladą, okoloną czarnym zarostem twarz, na której malował się jedynie lodowaty chłód, i cofnęła się gwałtownie aż pod samą ścianę, szepcąc:
— Nie! to chyba tylko widmo piekielne! to nie on! Na pomoc! — krzyknęła, w szalonej trwodze szukając wzrokiem, kędyby się stąd mogła wydostać.
— Kto pan jesteś? — zawołali świadkowie tej strasznej sceny.
— Zapytajcie panowie tej kobiety — odrzekł człowiek w czerwonym płaszczu. — Jak widzicie, zna mię ona doskonale.
— Kat z Lille! straszliwy kat z Lille! — szeptała milady, jakby obłąkana, czepiając się rękami ściany, by nie runąć na ziemię.
Wszyscy obecni cofnęli się, a człowiek w czerwonym płaszczu pozostał sam na środku pokoju.
— Och! łaski! łaski! łaski! — zawołała nieszczęśliwa, padając na kolana.
Nieznajomy stał przez chwilę w milczeniu, a następnie, zwracając się do obecnych, rzekł:
— Mówiłem panom, że mię poznała. Tak, jestem katem z Lille. I pozwólcie mi, panowie, że opowiem wam dzieje mojego życia.
Spojrzał na milady, która obłędnym wzrokiem trwogi patrzyła na niego, i począł swą opowieść:
„Młoda ta kobieta była niegdyś tak samo piękną dziewczyną, jak dzisiaj jeszcze. Była ona zakonnicą w klasztorze Benedyktynek w Templemar. W owym czasie służbę kapelana klasztornego sprawował młody kapłan, o sercu czystem i wierzącem. Otóż ta kobieta postanowiła go uwieść... i dokonała tego. Och! ona uwiodłaby nawet świętego!
„Oboje złożyli śluby zakonne, nieodwołalne. Stosunek ich nie mógł trwać długo, nie narażając ich na zgubę. Wymogła więc na nim, że postanowił opuścić wraz z nią te okolice. Ale, by uciec razem, by osiedlić się w innej stronie Francyi, gdzie mogliby, nieznani nikomu, żyć spokojnie, na to potrzeba było pieniędzy, których oboje nie mieli. Ksiądz tedy skradł święte kielichy i sprzedał je, zyskując niezbędną kwotę na doprowadzenie wspólnych z nią planów do skutku.
„Ale, gdy się przygotowywali już do ucieczki, wykryto świętokradztwo i oboje sprawców uwięziono.
„W osiem jednak dni później kobieta ta uwiodła syna dozorcy więziennego i umknęła, — młodego zaś księdza skazano na dziesięć lat kajdan i na napiętnowanie. Byłem wówczas katem miasta Lille i musiałem z obowiązku napiętnować winnego... A tym winnym, panowie, był mój brat!...
„Poprzysiągłem wtedy, że kobieta, która go zgubiła, która była więcej niż jego wspólniczką, bo sama popchnęła go do zbrodni, że kobieta ta podzieli przynajmniej jego karę. Nie wiedziałem, gdzie się ukrywa, ale ścigałem ją i w końcu dosięgnąłem... Pochwyciłem ją i skrępowawszy wypaliłem jej na ramieniu toż samo piętno, jakiem naznaczyć przedtem zmuszony byłem mego brata.
„Następnego dnia po moim powrocie do Lille brat zdołał umknąć z więzienia. Oskarżono mię wówczas o dopomożenie mu w tem i wtrącono do kaźni aż do czasu, póki nie uda się zbiegłego odnaleźć. Biedny mój brat nie wiedział nic o tym wyroku. Odszukał wkrótce swą wspólniczkę, i oboje uciekli do Berry, gdzie on otrzymał skromne probostwo, a ona uchodziła tam za jego siostrę.
„Zdarzyło się w czas jakiś, że ujrzał ją pewien magnat, władający ziemiami, gdzie znajdowało się probostwo. Magnat ten zakochał się w rzekomej siostrze proboszcza i zapragnął ją poślubić. Wówczas to porzuciła człowieka, zgubionego przez siebie, dla drugiego, którego pragnęła również zgubić, i została hrabiną De la Fère...“
Obecni spojrzeli na Atosa, wiedząc, iż jest to jego nazwisko, — on zaś skinieniem głowy potwierdził, że wszystko, co kat opowiedział, jest prawdą.
„Brat mój — mówił kat dalej, — oszalały z rozpaczy, postanowił położyć kres swojemu życiu, odartemu przez nią z czci i szczęścia. Wrócił do Lille, a dowiedziawszy się, że odsiaduję więzienie za jego ucieczkę, oddał się sam w ręce władz i tego samego wieczora powiesił się na oknie więziennej celi.
„Zresztą muszę oddać sprawiedliwość tym, którzy mię skazali: zaledwie stwierdzono tożsamość zwłok, natychmiast przywrócono mi wolność.
„Oto zbrodnia, o jaką obwiniam tę kobietę! i oto przyczyna, dla której ją napiętnowałem.“
Skończył, a obecni z odrazą spoglądali na osłupiałą milady, która stała nieruchomo, przyparta do muru.
— Panie d’Artagnanie! — odezwał się wreszcie Atos, — jakiej kary żądasz dla tej kobiety?
— Kary śmierci — odpowiedział d’Artagnan.
— Lordzie Winterze! — pytał dalej Atos, — jakiej kary domagasz się pan dla tej kobiety?
— Kary śmierci — odparł lord Winter.
— Panowie Portosie i Aramisie! — zwrócił się do przyjaciół Atos, — wy, którzy jesteście sędziami, jaką karę przeznaczacie tej kobiecie?
— Karę śmierci — odpowiedzieli obaj ponuro.
Milady ze strasznym jękiem postąpiła ku swym sędziom i rzuciła się przed nimi na kolana.
Atos powstrzymał ją ręką.
— Karolino Backson, hrabino De la Fère, milady Winter! — rzekł. — Zbrodnie twoje sprzykrzyły się ludziom na ziemi i Bogu na niebie. Jeżeli znasz jakieś modlitwy, pomódl się, zanim umrzesz.
Usłyszawszy te słowa, nie pozostawiające już żadnej nadziei, milady wyprostowała się i chciała przemówić, — ale zabrakło jej siły, i poczuła potężną dłoń, która chwyciła ją za włosy i pociągnęła ku sobie nieubłaganie, jak przeznaczenie. Zerwawszy się z ziemi, nie próbowała już milady oporu i wyszła z chaty, prowadzona przez człowieka w czerwonym płaszczu.
Lord Winter, d’Artagnan, Atos, Portos i Aramis wyszli za nią; służący towarzyszyli swoim panom. Izba pozostała pustą, z wyłamanem oknem, z otwartemi drzwiami i lampą kopcącą na stole.