Trzy chwile (Oppman)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Or-Ot
Tytuł Trzy chwile
Pochodzenie Pieśni

cykl Mozajka

Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1894
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Trzy chwile.

I.

Gdy ją ujrzał raz pierwszy w kwiatowym ogródku,
Miała lilie we włosach i sukienką białą,
Oczy jej tchnęły czarem anielskiego smutku,
Pod ich tęsknem wejrzeniem serce mu zadrżało.
Tak rozpoczęty romans snuł się dalej szparko
(On był wtedy studentem, ona pensyonarką).

Na darniowej ławeczce w księżycowe zmierzchy
Siadywali w powojem owitej altance —
Szumiały drzew marzących osrebrzone wierzchy,
Było cicho i wonno (jak zwykle w sielance).
On patrzył w jej oczęta z dziwnem piersi drżeniem
I długo, długo z sobą mówili... milczeniem...

A kiedy pożegnania chwila przyszła chmurna,
Gdy się skończył sen złoty, gdy prysł gmach zaklęty,
Kochanków krwawe serca biły w takt nokturna
I były dramatyczne zaklęcia, lamenty...
Ona mdlała z rozpaczy; on, łez lejąc zdroje,
Myślał, że skona z bólu... — Ot, dzieciaków dwoje...



II.

Po długich pięciu latach dawne swoje bóstwo
Ujrzał nad brzegiem morza (było to w Ostendzie);
Dokoła niej się snuło wielbicieli mnóstwo,
Zaś ona miała wszystkich w jednakowym względzie —
Każdy dostał swój uśmiech, każdy uścisk rączki,
Z boku ziewał posiadacz jej ślubnej obrączki.

Był to zacny filister z nieco pustą głową,
W tuszę, w złoto, a także w podagrę zasobny;
Na świat, jak optymista, poglądał różowo
(Przyczyniał się do tego majątek nie drobny),
Dysputował z kucharzem i układał „menu,“
I powszechny obudzał podziw... przy jedzeniu.

Zbliżył się do swej donny adorator były,
Witając ją ukłonem oraz komplimentem;
Otrzymał, tak jak inni, w zamian uśmiech miły
(Czar ich wspólnych uniesień rozwiał się ze szczętem),
Flirtował, jak jej czułych satelitów roje,
A potem: „Pani!“ „Panie...“ — Ot, światowców dwoje...



III.

I spotkali się znowu po czterdziestu latach
W tym samym wonnym sadzie, w tej samej altance...
Był wieczór, w górze słońce konało w szkarłatach,
Gdy siadł dawny kochanek przy dawnej kochance,
I myśli do rozmowy szukając wciąż w głowie,
Spytał wreszcie z uśmiechem: „Jakże pani zdrowie?“


Chętnie się dała babcia skłonić do gawędki
Na temat: jako zdrowie to rzecz najcenniejsza.
Ona ma kłucie w boku, on ma oddech prędki...
Ach! dawniej była pora jaśniejsza, piękniejsza...
I raz już zabłądziwszy na przeszłości cmentarz,
Jęli pytać się wzajem: „Pamiętasz?“ „Pamiętasz?“

Potem wionął wiatr chłodny, — więc staruszka, dbała
O zdrowie towarzysza, jako też o własne,
Wspierając się na kiju, z ławki ciężko wstała,
Zwróciła na sąsiada swe źrenice jasne
I rzekła: „Czas do domu, wilgoci się boję...
Napijem się rumianku...“ — Ot, staruszków dwoje...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Artur Oppman.