Pieśni (Oppman)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Or-Ot
Tytuł Pieśni
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1894
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


OR-OT.
(Artur Oppman).

PIEŚNI.
WARSZAWA.
NAKŁADEM KSIĘGARNI
Teodora Paprockiego i S-ki.
41.  Nowy-Świat  41.

1894.




Дозволено Цензурою.
Варшава, 12 Апрѣля 1893 года.



Warszawa,  Drukiem Emila Skiwskiego.







Z SERCA I Z DUCHA.


Ave!



Znów do mnie wracasz, pieśni moja cicha,
Z dalekich światów legendy i baśni;
Znów do mnie ziemia wdzięczniej się uśmiécha
I blade słońce świeci dla mnie jaśniéj.
Uśpione struny w sercu mem zadrżały,
Gdy pod swe skrzydła wzięłaś mnie łaskawe,
O, powrócony aniele mój biały,
Ave!...

O, powrócony aniele mój biały,
Ty wiesz, jak smutno było mi bez ciebie,
Gdy szpony życia moją pierś targały,
Gdy o swych marzeń zapomniałem niebie.
Fala mnie bytu poniosła szalona,
Ty się rozwiałaś w tony ciche, łzawe;
Żeś powróciła, bądź błogosławiona,
Ave!...

Żeś powróciła, bądź błogosławiona!
Jak za dni dawnych, władaj sercem mojem.
Pieśni! do ciebie wyciągam ramiona —
Pieśni! swych natchnień orzeźwij mnie zdrojem.
Pragnę miłości melodyą wspaniałą
Ukoić bólu i tęsknoty wrzawę —
Dziś, gdy prócz ciebie nic mi nie zostało —
Ave!...


Dziś, gdy prócz ciebie nic mi nie zostało,
Gdym wszystko, stracił... z winy może własnej —
Wróć ty mi dawną szatę moją białą,
Wróć ty mi dawny świat mych złudzeń jasny.
Jak złota gwiazda w noc głuchą, w noc ciemną,
Godziny życia opromień mi krwawe.
Pieśni, coś przyszła żyć i kochać ze mną,
Ave!...





Potwarcom pieśni.

Wy się śmiejecie z uroków i cudów,
Wy się śmiejecie z fantazyi polotów,
Z mistrzów poezyi, z przedniej straży ludów
Czyniąc Orlandów albo Don Kiszotów;
Pieśń, która serca wśród życiowych trudów
Strzegła od bólu i od zwątpień grotów,
Co wiodła duchy pod tarcz słońca złotą,
Z sfer ideału chcecie zepchnąć w błoto?

Chcecie ją w błoto zepchnąć i pokalać,
I archanielskich pozbawić ją skrzydeł:
Serc nie powinna wiarą dziś ostalać,
Ani słonecznych tworzyć malowideł,
Ani nad głodem duchów się użalać,
Karmiąc je chlebem tęczowych mamideł, —
Niech ona świata nie czyni piękniejszym,
Niech żyje bytem ludzkim... i dzisiejszym!

Niech żyje bytem dzisiejszym?! Więc chcecie
W strofach pieśniarzy słyszeć nerwów granie,
Najbrutalniejsze zmysłowe zamiecie,
Najszlachetniejszych porywów konanie,
W tych dziwnych pieśniach wszystko to znajdziecie,
Co najbrudniejsze wydają otchłanie,
Wszystko, co dzisiaj ludzkim duchem miota —
Władzę niewiary i gorączkę złota...


Pod czaszką gniazda znajdziecie wężowe,
W półtrupich piersiach chłodną lodu bryłę, —
Dziś tłum nie patrzy w stropy lazurowe,
Zgniłe ma żądze i myśli ma zgniłe;
On nie wie, kędy jego drogi nowe,
Skąd ma nadzieję, skąd ma czerpać siłę,
I gwiazd już swoich nie szuka na niebie —
On stracił wiarę i w Boga i w siebie!

Więc o czem śpiewać?... O tym nędznym tłumie,
Co zda się z nerwów zlepionym i z kału?
Co, tracąc zmysły w orgii duchów szumie,
Drwi z epopei piękna i zapału?
Co już samego siebie nie rozumie,
W przepaść nicości zstępując po mału?...

Więc o czem śpiewać? O zgniliźnie bytu?
O żądz przesycie lub żądz rozbestwieniu?
O zmroku nocy bez nadziei świtu?
O hańbie duchów i serc potępieniu?
O tym chaosie, pełnym jęku, zgrzytu,
Co z blasków powstał, a nurza się w cieniu?
Co upodleniem skończy się i gniciem,
A dziś ludzkości światem jest i życiem?!

O, nie! Pieśń winna czystą być i jasną,
Winna być ludów wieszczką i mistrzynią,
Wypiękniać duchy swą pięknością własną
(Tak blaski słońca nawet z błotem czynią);
Miłość i wiara nigdy w niej nie gasną,
A dom jej nie jest kramem, lecz świątynią;
Ona byt ziemski wznosi i uświetnia
I nie poniża — ale uszlachetnia…


Pieśni nie wolno tarzać po kałużach,
Jak nie podobna orła zmienić w żmiję.
W życiowych smutkach i w życiowych burzach,
Gdy serca stygną, gdy zmrok niebo kryje,
Niech ona śpiewa o majowych różach,
Niech ona wianki z wonnych kwiatów wije,
Niech wiosennemi barwy świat obleka,
Choć zima blizka... choć wiosna daleka...

Dzisiaj, gdy wszyscy prawie zapomnieli
O krajach marzeń, uniesień i złudzeń,
Niechaj pieśń spłynie w swej dziewiczej bieli,
Niech tłum oczyści z duchowych obrudzeń,
Niech serca wskrzesi i myśl wyanieli,
I da sen złoty... choćby bez przebudzeń,
Niech świat ukaże w barw tęczowych ramie,
Niech ona kłamie — lecz szlachetnie kłamie...

A jeśli chcecie, by inaczej śpiewać,
By schlebiać czerni zgłupiałej i nizkiej,
By jadem bryzgać i błoto rozlewać,
I czystych natchnień gasić złote błyski,
I w arlekinów szaty się odziewać,
I mieć dla podłych sprzedajne uściski —
Gdy tego chcecie... trzeba wam pieśniarzy
Z przegniłą piersią i z hańbą na twarzy...

Bo tych, co wierzą w kapłaństwo śpiewaków,
Co nad chwilowe wyżsi są zamiecie,
Tych wam nie ściągnąć z napowietrznych szlaków,
Tych wam nie ujrzeć w innym niż ich świecie;

Wy do pełzania lotu orlich ptaków
I do swej woli nigdy nie nagniecie,
I nie zmienicie w własnych bóstw bluźnierce -
Chyba wprzód mózg im wydrzecie i serce.





Nimfa.

Na wezgłowiu z róż i lilii
Złotowłosą wsparła głowę
I źrenice szafirowe
Zatopiła w srebrną dal.
Nad nią senne ptaszę kwili,
Szumią z cicha drzew konary
I zmieszane lecą gwary
Wśród powietrznych fal.

Rój boginek psotny czeka
Na skinienie swej królowej,
W blaskach nocy księżycowej
Chcąc rozpocząć pląs i śpiew.
Noc przemija, noc ucieka,
A królowa zadumana,
Dziwnym smutkiem oplątana,
Marzy w cieniu drzew.

I podniosła głowę złotą
Rozmarzona nimf królowa,
Dreszczem westchnień pierś jej dyszy,
Oczy zaszły srebrną łzą.
Tchnące bólem i tęsknotą
Z ust wybiegły ciche słowa,
Potężniejąc w leśnej ciszy,
W głębie jarów mkną:


„Więc na wieki roić tylko,
Więc na wieki śnić mi dano,
Prząść zachwytów nić różaną,
Wiotką jak poranne mgły?
Z każdą nową życia chwilką
Nic prócz marzeń nie mieć więcej,
Nie czuć żywiej i goręcej,
Niż te leśne mchy?

Czar marzenia haszyszowy,
Jak trucizna, pierś przetrawia,
Serce pali i zakrwawia,
Mózg ostrymi szarpie kły.
Stokroć lepszy szał życiowy,
Co... jak burza, duchem miota —
Miłość, rozpacz i tęsknota,
Uśmiechy i łzy.

Lepiej szaleć i rozpaczać,
Piąć się w górę, na dół spadać,
Szczęście losom z rąk wykradać,
Żyć jak człowiek, nie jak cień.
Nienawidzieć i przebaczać
Całem sercem, duszą całą,
Ginąć dumnie, walczyć śmiało,
Bez skarg i bez drżeń.

Trzykroć, trzykroć nieszczęśliwy,
Kogo uwiódł czar marzenia —
Wśród sennego odrętwienia
On bezczynnie spędzi dni.
Urok życia, ten prawdziwy,
Już go nigdy nie ogarnie,

Wiecznie będzie gnuśnieć marnie
Bez sił i bez krwi.“
.............

Rój boginek próżno czeka
Na skinienie swej królowej,
W blaskach nocy księżycowej
Chcąc rozpocząć pląs i śpiew.
Noc przemija, noc ucieka,
A królowa zadumana,
Dziwnym smutkiem oplątana,
Marzy w cieniu drzew...





Pacierz za mamą.

Gdy się chwieję wśród życiowej drogi,
Gdy mnie zwątpień opadną katusze,
Wtedy wzywam jeden obraz błogi,
Co łagodzi moją smutną duszę;
Wzbiera w sercu rzewnych uczuć fala,
W dal pierzchają zniechęcenia mgły —
I znów uśmiech usta me okala,
Choć po twarzy spływają mi łzy.

Widzę dziecko bez grzechu i winy,
O wesołych oczkach, słodkiej mince,
Jak w kołysce, złożywszy rączyny,
W swojej białej klęczy koszulince.
Jak co wieczór, i dzisiaj tak samo
Dobry anioł bierze nad niem straż,
Dziecko pacierz powtarza za mamą
I usteczka szepczą: „Ojcze nasz!“

Obok matka stoi pochylona,
Modre oczy w dziecko zatopiła.
Ach! jej znana walka serc szalona
I trawiąca rozczarowań siła —
Przeto skłania smutną skroń w pokorze,
Z głębi duszy swą modlitwę śle:
„Memu dziecku nie daj cierpieć, Boże!
Tyle głogów nie daj, ile mnie!“


I bolesna pochyla się głowa
Nad tą główką z włoskami jasnemi:
„Niech Twa łaska w szczęściu nas zachowa,
Daj spoczynek tym, co śpią już w ziemi...“
Blado lampa na stole się pali,
W pokoiku łagodny półzmrok,
Szepczą pacierz usteczka z korali
I do „Bozi“ kieruje się wzrok...

Okiem ducha na ten obraz patrzę,
Taki smutny i samotny taki, —
Na mej drodze kwiaty coraz rzadsze,
Coraz pustsze chmurne życia szlaki.
Więc gdy piersi miłość nie odświeża,
Gdy mi ciemno wśród światowych pól,
Dziecięcego zazdroszczę pacierza
I tej ciszy, która koi ból.

Każ się modlić swej dziecinie, droga,
Za ginących wśród życiowej bitwy,
Każ jej za tych modlić się do Boga,
Co nie znają balsamu modlitwy,
Za tych wszystkich, których rozpacz pali,
Wśród ciernistych a samotnych dróg.
Pamięć dziecka może ich ocali,
Prośby dziecka może spełni Bóg!...

Coraz cichsze słowa w przestrzeń płyną,
Senne oczki mrużą się a mrużą,
Śpij spokojnie, śpij, moja dziecino,
Jutro mama da ci lalkę dużą.

Błogi uśmiech oplótł buzię białą,
Drobne usta zawarły się już, —
Matka duma... nad kołyską małą
Srebrnopióry czuwa anioł-stróż...

Niech się święcą te wieczorne chwile,
Te za matką mówione pacierze!
Życie złudzeń odbiera nam tyle,
Lecz tych wspomnień sercu nie odbierze.
One pełne tajemniczej siły,
Nęcąc duchy lat dziecięcych snem,
Od kolebki strzegą do mogiły
Naznaczonych tym matczynym chrztem.

Kiedy piersi ból życia rozsadza,
Kiedy serce w krwawych mękach kona,
Z głębi duszy wstaje wspomnień władza,
Trzykroć święta i błogosławiona!
Bo, choć wokół taka pustka głucha,
Choć nie wysechł jeszcze łez twych zdrój,
W pierś zbolałą wstępuje otucha
I moc nowa na życiowy bój.

Jakże biedni ci, którym nie dano
Matczynego wspominać pacierza!
Czemże leczą swoją pierś stroskaną,
Kiedy życie gromem w nią uderza?
Obce dla nich były swojskie gniazda,
Tak jak obcy cały wielki świat —
Ach! I żadna nie świeci im gwiazda
W tej dolinie tęsknoty i strat...


Gdy się chwieję wśród życiowej drogi,
Gdy mnie zwątpień opadną katusze,
Wtedy wzywam jeden obraz błogi,
Co łagodzi moją smutną duszę.
Wzbiera w sercu rzewnych uczuć fala,
W dal pierzchają zniechęcenia mgły
I znów uśmiech usta me okala,
Choć po twarzy spływają mi łzy...





Na Koloseum.

Smieje się w kwiatach rozpustna rzesza,
Trupia twarz starców w kwiatach się śmieje,
Z posoki strugą falern się miesza —
Wszechwładna Roma szaleje.

Głodem i trwogą motłoch trawiony,
Krwią męczenników czołem zbryzganem
U stóp Cezara bijąc pokłony,
Woła: „Circenses et panem!“

Na Koloseum pochodnie płoną,
Pijaną wrzawą huczą igrzyska,
Gladyator kona... Na skroń zbroczoną
Dłoń władcy róże mu ciska.

Gladyator kona... i pierś przebita
Drży pod osłoną skrwawionych tkanin —
To nie Dak hardy, lub dziki Scyta,
Nie! To najemny Rzymianin.

Podniósł gladyator wybladłe skronie,
Błysnął płomieniem wzrok obumarły,
I wyprężyły się drżące dłonie
I sine usta otwarły:


„Biada ci, Rzymie! Ty, co z uśmiechem
Na własnych synów śmierć patrzysz krwawą,
Oszołomiony heter oddechem
I orgii rozpustną wrzawą!

O, patrycyusze! biada wam, biada!
Spojrzyjcie w przyszłość błędną źrenicą —
Złowróżbnych kruków lecą już stada
Nad zgniłą świata stolicą!

Kiedyś odwieczne pękną łańcuchy,
Kiedyś rachunek zdacie przyszłości
Za zmarnowane ciała i duchy,
Za krew z krwi waszej, kość z kości!

Wtedy wam tłuszcza, rozpaczą wściekła,
Obwieści zemsty wyrok ponury,
Wtedy przejdziecie przez wszystkie piekła,
Przez wszystkich zgryzot tortury.

A ty, z haniebnem podłości piętnem,
Z miedzianem czołem, z twarzą szyderską,
Plebsie, co okiem dziś obojętnem
Śledzisz męczarnię braterską —

Pamiętaj o tem, że, choć dziś świeci
Słońce swobody na twojem niebie,
Jeśli kupieni padną atleci,
Dzień zguby przyjdzie dla ciebie!“





Na schyłku stulecia.

O, dziwny wieku, coś wszedł jutrznią krwawą
Nad otrząśniętym z dawnych mętów światem,
Walk tytanicznych ogłuszył go wrzawą
I oplótł skronie bohaterstwa kwiatem,
Wieku, coś czasy miał otworzyć nowe,
Jakeś ty zawiódł sny tłumów tęczowe!

Tyś miał zgrzybiałych fałszów być lekarzem,
Jak ten wiek, który przeszedł, był mścicielem,
Tyś miał przed bratniej miłości ołtarzem
Zjednoczyć ludy, związać wspólnym celem
I dać im przyszłość jasną i spokojną —
Tyś je powitał pożogą i wojną.

Nim na błękitach błysło twe zaranie,
Rycerzy ducha poległy tysiące —
Szli oni mężnie nad ciemne otchłanie,
Gdzie płaczą tłumy stęsknione i drżące,
I zapładniali ich pierś marzeń ziarnem,
Mówiąc, że wzejdzie świt na niebie czarnem.

Że wzejdzie świt ów, który ducha zbudzi
I złotym blaskiem cały świat ogarnie,
Da odpoczynek trwożnym sercom ludzi,
Które wiekowe szarpały męczarnie,

I, po wybuchu szaleństwa ostatnim,
W jednym uścisku połączy je bratnim.

Przeto szły tłumy z nadzieją i wiarą,
Szły, zapomniawszy o bólach przeżytych,
Śniąc, że tę dobę obumarłą, starą,
Pełną walk smutnych, wiecznie krwi niesytych,
Zakończy jutrznia, wschodząca na niebie —
Tłumy tej jutrzni czekały od ciebie.

I cóż im dałeś? Łzy nowe, ból nowy,
Nowe marzenia, nigdy niespełnione,
Na czoło wianek zawodów cierniowy,
Posępną gorycz w piersi krwią zbroczone,
Bezbarwne życie bez jutra, bez słońca,
W łzach ukrywanych, w tęsknotach bez końca.

O, dziwny wieku! Jeśli z twego łona
Wybuchnie czasem krzyk ducha namiętny,
Ducha, co rwie się, jak lwica więziona,
Wściekły rozpaczą i tęsknotą smętny,
Jeśli go wyda pierś, co bólem dyszy,
To wnet błazeński dzwonek go uciszy.

Fałsz! twoją wiarą, a twym bogiem — złoto
Tych, co śnią jeszcze, zwątpieniem obwijasz,
Wieńczysz skalanych, czystych spychasz w błoto,
W młodzieńczych piersiach marzenia zabijasz!...

Jaki twój zachód będzie smutny, wieku!
Czem świat pożegnasz, gdyś go witał burzą?
Czy sny prześnione ożyją w człowieku?
Czy błękit mroki ciemniejsze zachmurzą?

Wieku, coś serca rwał czerni stęsknionej,
Czem będziesz w dziejów baśni nieskończonej?

Może ty jesteś jako wulkan, wrzący
Lawą, głębiną, ukrytą przed okiem,
Który, przez długie stulecia milczący,
W końcu płomiennym wybucha potokiem,
Przetrawia dęby i wypala kwiaty,
Burząc dawniejsze, wznosząc nowe światy...





Demony.

I.

Ja go wydrę słonecznej krainie,
Nim zabłyśnie w świetlanych gwiazd wieńcu,
Będę ciało szarpała w dziecinie,
Będę ducha szarpała w młodzieńcu.
Pod naporem żarłocznych mych szponów
Wzniosłych marzeń potarga się przędza,
Ja go wydrę z słonecznych regionów —
Ja potężna! Ja wielka! Ja nędza!

Zdrój porywów olbrzymich wychłepcę
Trosk codziennych zwycięskim pochodem
I do ziemi go wstydem przydepcę,
Ja go spodlę i złamię go głodem.
Mózg mu wyżrę i krew mu wypiję,
Tak jak pisklę w uścisku go zduszę —
I zabiję! zabiję! zabiję
Jego ciało, i serce i duszę!



II.

A gdy krwawej się oprze tej męce,
Pełen dumy, i wzgardy i siły,
Ja piekielnym swym czarem go znęcę,
Wrzącą lawą napełnię mu żyły.

Ciał drgających oślepią go błyski,
Mózg płomienne rozżarzą mu słowa,
Aż go porwę w zabójcze uściski,
Ja namiętność! Ja orgii królowa!

Gdy krew młoda powodzią w nim wzbierze,
Gdy się furya w nim ocknie szalona,
On w rozżarte zamieni się zwierzę,
Opleciony w bachantek ramiona.
W piersi żądz mu ohydnych dam żmiję,
Błotem życia splugawię i skruszę —
I zabiję! zabiję! zabiję
Jego ciało, i serce i duszę!



III.

On nie pójdzie na skalne krawędzie,
W blaskach słońca potężne snuć dzieła,
I anielskość swą zgwałci i będzie
Jako gwiazda, co w błoto runęła.
Gdy zatęskni za niebios ojczyzną,
Wąż cynizmu przydusi wspomnienia;
Ja kipiącą go zwalczę trucizną —
Ja alkohol! Ja demon zniszczenia!

Gdy wpierw zgryzot odbiorę go hydrze,
Widm czarownych gdy zwabię obliczem,
Nic go z wściekłych mych szponów nie wydrze,
Mojej grozie nie oprze się niczem.
Myśl, że ginie, w nerw każdy mu wpiję,
Rzucę w czaszkę szaleństwa katusze —
I zabiję! zabiję! zabiję
Jego ciało, i serce i duszę!...




A gdy już umrę....



A gdy już umrę, to moje ciało
Pośmiertną szatą osłońcie białą
I skroń ustrójcie w kwietne spowicia:
Tak mało kwiatów miałem za życia!

A gdy zakończę swe dni tułacze,
Nad moją trumną niech nikt nie płacze,
Wy łez srebrzystych nie lejcie zdroje,
Ale się w pieśni wsłuchajcie moje.

Bo gdy już usnę, dziecko stroskane,
To w moich pieśniach ja zmartwychwstanę;
Dla własnych oczu osnuty mgłami,
Żyć będę z wami i cierpieć z wami!

A gdy już grób mój zapadnie w ziemię,
Zbudzi się duch ten co dotąd drzemie;
Za moje pieśni szczere a skromne
O łzy się wasze wtedy upomnę...







BLIZKIEJ... DALEKIEJ.


Beatriks.

O, pozwól, droga, że do czarów świata
Znowu stęskniona moja myśl ulata!
O, pozwól, droga, że ten świat zaklęty
Wskrzeszę, nim życia porwą mnie odmęty!
Nim cię pożegnam, by nie ujrzeć więcej,
Daj mi znów kochać! Daj mi czuć goręcej!

Dziś, gdy się ścieżki już rozeszły nasze,
Płomień swych uczuć przytłumiam i gaszę,
I chcę znieczuleć i duch mój się łudzi,
Że serce uśnie, że się nie obudzi,
I w mojej piersi uśpione, jak w grobie,
Da mi zapomnieć... zapomnieć o tobie!

Da mi zapomnieć!... Jakież straszne słowo!
Chcieć z swej przeszłości wydrzeć baśń tęczową!
Chcieć, by te życia najpiękniejsze chwile
Pierzchły, jak barwne pierzchają motyle;
By duszę w chmurnym zostawiły cieniu,
By nie wróciły... nawet we wspomnieniu.

A jednak pragnę!... jednak chcę zapomnieć!
Z marzeń się otrząść, ze snów oprzytomnieć.
A jednak pragnę! Bo tych wspomnień roje
Tak oplątały biedne serce moje,

Takie w niem krwawe zatopiły szpony,
Że konam z bólu... z tęsknot... z łez... szalony!

Czy ty nie tęsknisz? Powiedz! Czy o zmroku
Nigdy łza żalu nie błyśnie w twem oku?
Czy się nie łudzisz, że tak jest, jak było?
Czy ty nie pragniesz, żeby to wróciło,
To, o czem marzę, jak w stepie wędrowiec
Śni o oazie? Czy nie pragniesz? Powiedz!

Przyjdzie tęsknota!... Siądzie na twym progu,
Pod stopy rzuci garść cierni, garść głogu;
Kędy krok zwrócisz, w ślad za tobą wionie,
I mgłą przysłoni twoje białe skronie,
I w twego serca zamieszka świątyni
I krew ssać będzie... tak, jak ze mną czyni...

W bezsenne noce, w straszne moje noce,
Gdy, jak przy trupie blask świecy migoce,
Gdy chorych nerwów szamoce mną władza —
Tysiące myśli czaszkę mi rozsadza,
Ssą mózg, żrą serce myśli te płomienne,
W straszne me noce... w noce me bezsenne...

Wiesz, o czem myślę?... O tem, że Bóg w niebie
Ciebie przeznaczył dla mnie, mnie dla ciebie,
Że wionął na nas boskim swym oddechem,
Mówiąc: „szczęśliwi bądźcie!...“ I z uśmiechem
Patrzył na dzieci rozkochanych dwoje...
I gdzież to szczęście? gdzie to szczęście moje?...

Wiesz, o czem myślę?... O tem, że Bóg w niebie
Chciał, byśmy razem szli po życia glebie,

Byśmy szli razem, siejąc w ziemię czarną,
Ziarno miłości i nadziei ziarno,
Dla tych, co cierpią, dla tych, co się trwożą —
I oto ludzie zepsuli myśl bożą...

Miałaś być dla mnie — tak mi wspólna duchem, —
Miałaś być dla mnie aniołem i druhem,
W chwile żywota chmurne, smętne, głuche,
Z ciebiem miał czerpać siłę i otuchę —
Bo mękę życia i życia zawiłość
Rozjaśnia miłość... takich, jak ty, miłość!...

Los czar ten uniósł, jak wiatr różę polną...
Nawet mi mówić z tobą dziś nie wolno,
Nawet nie wolno patrzeć mi na ciebie
I łkać nie wolno na mych snów pogrzebie, —
Na każdym kroku — widowiska chciwe —
Śledzą mnie oczy... zimne a złośliwe...

O! patrzą na mnie!... Widzowie ciekawi!...
Jakie to śmieszne, gdy się serce krwawi!
Jakie to śmieszne, gdy w życia rozkwicie
Trzeba już przekląć — ludzi nie — lecz życie!
O, tak! od farsy śmieszniejsze daleko!...
Ja sambym śmiał się — tylko... łzy mi cieką...

Bo powiedz sama... cóż mi warte życie,
Gdy moja gwiazda zgasła na błękicie!
Gdy wiem, że dni me będą coraz krwawsze!
Żeś ty stracona dla mnie — i na zawsze!
Gdy w świat mam lecieć, jak ten ptak przelotny,
Taki samotny..... samotny... samotny!.


Sława? I chociaż moją skroń młodzieńczą,
Tę skroń pieśniarza, kwiatami uwieńczą —
Jeśli uwieńczą, nim w niebieskie progi
Wstąpię, — w tych kwiatach będą ostre głogi...
I duch mój grubszą zaćmi się żałobą;
Jam śnił o sławie podzielonej z tobą...

Więc dla mnie szczęścia niema już w tem życiu,
Po snów przelocie i marzeń rozbiciu;
I dziś jedyny mój ze światem związek:
Wielkie lecz suche słowo: obowiązek!
Więc odtąd pójdę... i bez skargi próżnej,
Ludziom i światu oddać to, com dłużny...

Tylko mi pozwól! o, duchu mój bratni —
Podumać jeszcze, marzyć, raz ostatni
Przyłożyć usta do snów złotych czaszy,
Przypomnieć dzieje tej miłości naszej:
Dzieje tak proste, ot, jak innych tyle...
Zapomnę o nich... wiesz kiedy?... W mogile...





Ze wspomnień.
Byliśmy dziećmi...

Byliśmy dziećmi... W cichą noc miesięczną
Schadzkę dzieciaków ułożyło dwoje...
O, jak pamiętam twą tęsknotę wdzięczną
I marzycielskie zachwycenia moje!

Byliśmy dziećmi... Wszak-ty snów nie gubisz?
Wszak w kraj tych marzeń tęskna myśl twa wzlata?
Tyś wtedy — dziecko — rzekła, że mnie lubisz...
O, tak! że lubisz bardziej, niźli... brata...

Byliśmy dziećmi... Dziś ten brat twój w grobie...
Minęło wszystko, co nam drogiem było —
Nawet wspomnienia gasną już i giną...

Byliśmy dziećmi... Dziś tęsknię po tobie!
Jak złota bajka, szczęście się prześniło!
Byliśmy dziećmi... Czy ci łzy nie płyną?





Rozmowa duchów.

Wpół dziecko jeszcze, ale już tęsknotą
I duchem większy, niż moi rówieśni,
Dawałem tobie księgę natchnień złotą:
Pieśni Zygmunta i Juliusza pieśni.

Jam wtedy czuł już — i śnił — i rozpaczał,
Przebiegłszy myślą dramat życia cały,
I — dziwnie trwożny — w pieśniach jam naznaczał
To, czego usta wymówić nie śmiały.

A ty, spostrzegłszy zakreśloną kartę,
Źrenice we mnie topiłaś błękitne,
W oczach mych śledząc mego serca ruchy.

Dwie łzy przeczyste, łzy, brylantów warte,
Spadały z wolna... I w te chwile szczytne
Milczały usta, a mówiły duchy...





Wyznanie.

Czy ty pamiętasz tę słoneczną chwilę,
Gdy na mych ustach marły ciche słowa?
Czy ty pamiętasz, gdym chciał wyznać tyle,
A nieposłuszna odbiegła mnie mowa?

Czy kwiat twych uczuć spoczywa już w pyle?
Czy fala czasu zimna a surowa
W twojej pamięci zatarła tę chwilę,
Co dla mnie żyje zawsze piękna, nowa?

Czy ty pamiętasz? Myśmy w marzeń niebie
Wyznali wszystko mową ócz płonących,
Śniąc, że pójdziemy w świat po róż kobiercu...

Czy ty pamiętasz? Słowo: „kocham ciebie!“
Wtedy na ustach mych skonało drżących...
Dzisiaj to słowo wiecznie łka — w mem sercu...





List.

Gdy przyjdzie po mnie śmierci anioł biały,
Gdy sen mnie wieczny ukołysze w grobie,
Na mojem sercu złożą liścik mały,
Jedyną, droga, pamiątkę po tobie.

Ach! ileż razy odczytuję z cicha
Ten zmięty liścik, pisany nie do mnie,
Tęczowa młodość z niego się uśmiécha
Fiołkami uczuć, wschodzących tak skromnie:

„Tak mi tu smutno... tak mi pusto... nudno...
Chciałabym wrócić i być zawsze z wami...
O, pisz mi o nim! O nim pisz mi tylko!...“

Chłonę te słowa, jak melodyę cudną...
Liściku mały, przesiąknięty łzami,
Ty wiesz, jak tęsknię za tą szczęścia chwilką...





Skarga.

Kiedym cię, droga, stracić miał na zawsze,
Rzekłaś mi w chmurnej pożegnania chwili
Słowa, co w oczach rodzą łzy najkrwawsze:
„Lepszego losu myśmy warci byli.“

Nie wiem, czy błysną dla nas dni łaskawsze,
Czy Bóg nam szczęścia zasłonę odchyli, —
Wiem jedno tylko, w jedno wierzę zawsze:
Lepszego losu myśmy warci byli.

O, aniołowi podobna jasnemu!
Czemu mnie z tobą Bóg rozdzielił? Czemu
Złamał te serca, co czuły najświetniéj?

O, spytaj Boga, gdy się duch twój modli:
Czemu po różach świat przechodzą podli?
A muszą cierpieć — jak cierpieć! — szlachetni?...





Spowiedź serca.

O, dzięki tobie za tę jedną chwilę,
Co przywołała dawnych złudzeń tyle!
O, dzięki tobie, aniele mój złoty,
Za chwilę wspomnień — i łez — i tęsknoty,
Za promyk słonka na mych marzeń grobie...
Najświętsza moja, dzięki... dzięki tobie!

Ty wiesz: gdy wszczął się smętny dramat życia,
Jam umiał stłumić tęskne serca bicia
I kłamać spokój twarzą obojętną,
Kryjąc przed ludźmi chmurne bólu piętno.
U swego szczęścia by się skarżyć trumny —
Nazbyt szlachetny byłem... i zbyt dumny.

A dziś?... Widziałaś, jakie wiodłem boje
Z własnem swem sercem... Jak to serce moje
Od mojej dumy silniejsze i woli...
A dziś?... Widziałaś, jak łza... łza, co boli
I pali bardziej, niźli kropla lawy,
Zdradziła głębię mojej piersi krwawej.

Więc mi dziś przebacz, że mówię do ciebie,
Jak sercu tęskno po straconem niebie.
Więc mi dziś przebacz to, co wyznać muszę,
Żem oddał tobie i serce i duszę, —

Że je oddałem na wieki... na wieki
Tobie... tak blizkiej... a takiej dalekiéj...

Więc mi dziś przebacz... A gdy cię obaczę,
Spojrzyj i pomyśl: jak me serce płacze;
Spojrzyj i pomyśl: ile cierpień kryje
Pierś moja młoda... jakich bólów żmije
Kąsają co dzień tę pierś moją biedną...
Jam tylko ciebie kochał!... ciebie jedną!...

Więc swym uśmiechem łagodnym, serdecznym,
Więc swoich źrenic promieniem słonecznym
Na jedną chwilę, choć na jedną chwilę
Nieukojonych rozchmurz smutków tyle,
Nieutulonej męczarnię tęsknoty
Ukój litośnie, aniele mój złoty!

Ja nic nie pragnę i nie chcę niczego,
Oprócz słów kilku, które z serca biegą,
Oprócz uśmiechu, prócz współczucia w oku,
Oprócz twej drogiej postaci widoku!
I — patrz! — już duma piersi mej nie zbroi...
Smutek mnie zwalczył... chcę jałmużny twojej...

Wszak nie odmówisz? Wszak będziesz rozrzutną?
Łez dasz mi kilka na mą drogę smutną...
Wszak nie odmówisz? Nie! Bo ty rozumiesz
Mojego ducha... Bo ty czytać umiesz
W sercu, co bólów przeszyte dziś strzałą
Za jedną winę: zbyt wiele kochało...

O nic do ciebie nie mam żalu, droga!
Piersią mą targa rozpaczy pożoga.

Choćbym świat przeszedł od krańca do krańca,
Dni moje będą jako dni skazańca!
A wiesz, jak ciebie serce me przeklina?
Trzema słowami: Kocham cię, jedyna!

O, jakbym pragnął, choć na chwilę jedną,
Na twoich stopach złożyć głowę biedną!
O, jakbym pragnął do twej sukni skraju
Przylgnąć ustami... i w marzeniu raju
Śnić, pijąc z złudzeń ożywczego zdroja,
Że przeszłość wraca... żem ja twój... tyś moja...

Kończę wyznania... głucha noc dokoła,
Śpią wszyscy... siedzę samotny u stoła,
Na którym lampa dogasa i kona...
I oto pragnie dusza ma stęskniona
Na lotnych skrzydłach do błękitów progu
Lecieć i rzewnie poskarżyć się Bogu...

I, pełen wiary, modlę się do Boga
Za tych, co kochasz — i za ciebie, droga!
I we łzach proszę o szczęście dla ciebie...
Ja, który gorycz jem w powszednim chlebie...
I głos mój drżący mknie w nadziemskie światy:
„Za moje ciernie, Boże, daj jej kwiaty!...“





Do młodej matki.

O, jeśli pragniesz, by to dziecię twoje
Niepokalane przeszło życia boje,
By nie czerpało z gorżkich jadów czary —
Daj ty mu puklerz miłości i wiary.

O, jeśli pragniesz, by wśród walk żywota
Duch jej przyświecał jako gwiazda złota,
By w szale bytu mogła pierś odświeżyć —
Naucz ją kochać i naucz ją wierzyć.

O, matko! bóle w rozkosz zmienia miłość.
O, matko! wiara życiową zawiłość
Rozjaśnia, słońcu podobna złotemu.

One dziś wschodzą w tej dziecinnej duszy —
Czyż je twa ręka wypleni i zgłuszy?
Czyż skarb największy wydrzesz — dziecku swemu?...



Kołysanka.

Tuląc dziecinę w ramion swych sploty,
Taka daleka od ziemskich burz,
Śpiewałaś piosnkę, pełną prostoty,
Starą piosenkę: „Oczęta zmruż!“

I, słodką nutą ukołysany,
Z uśmiechem anioł usypiał twój,
A w mojej piersi, w piersi stroskanej,
Znów się rozszalał duchowy bój.

I jąłem dumać, że w świat daleki
Od ciebie, droga, iść muszę już...
A takbym wolał usnąć na wieki
Przy twojej piosnce: „Zmruż oczy, zmruż!...“

I jąłem dumać — o, moja święta! —
Czy dla mnie zawsze goryczy zdrój...
I brzmiała piosnka: „O, zmruż oczęta!...“
Z uśmiechem anioł usypiał twój...





O, nie umieraj!

O, nie umieraj! O, jeszcze nie żegnaj
Tego, co zawsze kochał cię niekłamnie!
O, nie umieraj! Odtrąć mnie, odegnaj...
Obca, daleka — ale żyj! żyj dla mnie!

Patrz, to skazaniec kornie cię zaklina,
By się w lat wiośnie nie stał śmierci łupem!
O, nie umieraj! Wszak ty wiesz, jedyna,
Że ja bez ciebie żywym byłbym trupem.

Myśmy na wieki złączeni ze sobą!
W pośmiertną drogę pójśćbym musiał z tobą —
Tak Bóg rozkazał w swem gwiaździstem niebie.

O, nie tęskń jeszcze za grobu spokojem —
Bo ja, aniele, żyję życiem twojem
I pieśni moje: z ciebie i dla ciebie!...





Miraż.

Kiedy, samotny tułacz po świecie,
Patrzę, jak tkliwie tulisz swe dziecię,
Gdy je matczyna pieści twa ręka —
Czujesz, jak wtedy serce mi pęka?

Gdy na was patrzę, tak pełnych wdzięku,
Czujesz, jak cierpię, bez łzy, bez jęku?
Jaką goryczą serce me poi
Myśl ta okrutna: „wyście nie moi!“

O, zbudź w swem sercu milknące echa...
Niech się twe dziecko do mnie uśmiecha...
O daj mi złudzeń chwilkę przelotną!

Ja twoją przyjaźń, śmiech twej dzieciny
Wezmę, jak szczęścia promyk jedyny
Na mego życia drogę samotną.





Fotografia.

Mam ja skrytkę, gdzie leżą pamiątki
Po młodości sielance prześnionej:
Z „jej“ bukietu zeschłych kwiatów szczątki,
Pukiel włosów podstępnie skradziony,
Kilka wierszy o tym śnie zaklętym,
Kiedy serce w inne serca wierzy,
A na spodzie, pod liścikiem zmiętym,
Jedna zblakła fotografia leży.

Na tę kartkę starą i zniszczoną
Jakże często tęskne patrzą oczy!
Westchnieniami drży mi wtedy łono,
A po twarzy gorżka łza się toczy.
Spada z serca, które dotąd boli,
Kłamanego znieczulenia zbroja —
I me usta szepcą mimowoli:
Ty najdroższa! Ty jedyna moja!...

W migotliwej złotych gwiazd poświacie,
Co przez okno do pokoju wpływa,
W swym dziewiczym ona majestacie
Z fotografii patrzy, jakby żywa;
Na twarzyczkę, pełną krasy takiej,
Srebrne blaski rzuca księżyc blady —
Łez mych skrytych widzę na niej znaki
I gorących pocałunków ślady.


Jakże dawno, gdy rzewna i słodka
Wiodła ze mną serdeczne rozmowy,
W takim czarnym fartuszku podlotka,
W takiej skromnej sukience bronzowej:
Przy staniku tkwiła róża biała,
W ciemnej kosie czerwona wstążeczka,
Melancholia z modrych źrenic wiała,
A uśmiechem jaśniały usteczka.

Płyną lata, jak chwilka za chwilką,
Czar miłości młodszych od nas nęci...
Tamta „moja“ — ta żyje już tylko
Na portrecie i w mojej pamięci.
Dziś, gdy ujrzę miłość swą wiośnianą,
Żal niezmierny moje piersi rani:
Tamta była: „drogą“ i „kochaną“
A ta dla mnie jest dziś tylko: „pani...“

Beatrycze, wielbiona tak długo,
Rozdzieliła się na dwie istoty, —
Jednak wierzę, że jedną i drugą
Łączy jeszcze węzeł wspomnień złoty.
Przy tej muszę jęk serca uśmierzyć,
Ból maskując pustotą swawolną, —
Ale w „tamtą“ wszak mi wolno wierzyć?
Tak, jak dawniej, kochać mi ją wolno!

Gdy mnie znudzą lub zasmucą ludzie,
Gdy tęsknoty grają w sercu tony,
O tej pierwszej śnię miłości cudzie,
W fotografię starą zapatrzony.

Mnie się zdaje, że z tych oczu jasnych
Zdrój pociechy i współczucia płynie —
I o bólach zapominam własnych,
Jej niedolą stroskany jedynie.

Ty wyblakła fotografio mała!
Ty pamiątko baśni mej miłosnej!
Chwil szczęśliwych ileś ty mi dała,
Budząc w sercu przypomnienie wiosny!
Jakby czarem koi smutków tyle
To, co czytam w oczu tych błękicie:
Myśmy mieli taką złotą chwilę,
Co na całe może starczyć życie!...





Po złotym śnie.
Niezapomnianej.

Szalejącemu w chmurnej życia kaźni
Z tęsknot i bólów, co rwą pierś w kawały,
Twojej kojącej trzeba mi przyjaźni,
Ty ukochany aniele mój biały!

Chwil tyle błogich mógłbym z tobą przeżyć,
A swe uczucia muszę kryć przed światem,
Bo nam — tak czystym — ludzie nie chcą wierzyć,
Żeś ty mi siostrą, a ja tobie bratem.

I oto cierpię w życiowej bezedni
I duch mój z dala do ciebie się modli...
O, siostro moja! jacymyśmy biedni!
O, siostro moja! jacy ludzie podli!

Czemu nas, siostro, chmurny tłum ten przemógł?
Czemu na wieczne skazał z sercem boje?
Czyż tak znikczemniał, by już wierzyć nie mógł,
Że jest na świecie czystych duchów dwoje?




Prośba.

Gdy na skraj świata poniosą cię losy,
Gdy ja w przeciwnej będę błądził stronie,
Spójrz czasem, droga, w gwiaździste niebiosy
I do modlitwy złóż swe białe dłonie.

I pomyśl wtedy, że jest gdzieś zakątek,
Kędy samotny pędzę dni tułacze,
I żyję w świecie wspomnień i pamiątek,
A gdy się ocknę — to po tobie płaczę.

A gdy usłyszysz, że już poszedł w trumnę,
Kędy nie sięga władza losów płocha,
Ten, co miał serce szlachetne i dumne,
Ten, co cię kochał, tak jak nikt nie kocha —

A gdy usłyszysz, żem przecierpiał wiele
Za to, żem kochał i wierzył niekłamnie, —
To łzę mi poświęć, biały mój aniele,
Przypomnij o mnie... i pomódl się za mnie!...





Mój śmiech.

Kiedy się śmieję w bezmyślnem gronie,
Niepomny bólu, co serce toczy,
Takie bezdenne, jak morskie tonie,
Utkwione w siebie spostrzegam oczy.

W czary tych źrenic wierzę niezłomnie,
Rzewny ich smutek hardość mą skrusza, —
Z tych oczu serce przemawia do mnie,
Z tych oczu do mnie przemawia dusza.

Dla mnie jak zgłoski są ich promienie,
Niedostrzegalne błyski ich chwytam,
Czytam w tych oczach smutne zdziwienie,
Płynący z serca wyrzut w nich czytam.

Za śmiech mój pusty, co dźwięczy kłamnie,
Palą mnie wstydu żarzące głownie, —
Bo te źrenice patrzą się na mnie
Tak jakoś tęsknie, a tak wymownie.

Pod ich wejrzeniem rumieńcem płonę,
Kłamany śmiech mój zda mi się grzechem —
„I ty się śmiejesz? — mówią mi one —
Śmiejesz się pustym, bezmyślnym śmiechem?


„Tak rychło duch twój z snów wyprzytomniał?
Tak krótko tęsknił po złotej dobie?
Czyś już przebolał? czyś już zapomniał?
Czy młode serce usnęło w tobie?

„Czy nie tyś moją duszą siostrzaną,
Jak śniłam w chwile uczuć mych wschodu?
Czy jeszcze w życiu przebyć mi dano
Największą boleść: boleść zawodu?“

O, drogie oczy! zaliż nie wiecie,
Że ból prawdziwy w sercu się tai?
O, drogie oczy! wszak pieśni dziecię
Łez nie ukaże w obliczu zgrai.

Choć pierś mi wspomnień żre sęp okrutny,
Z ust śmiech mi płynie pusty a szumny...
Śmiać się prawdziwie? — na tom zbyt smutny!
Płakać otwarcie? — na tom zbyt dumny!

Mamże, jak kramarz, frymarczyć łzami?
Maż mnie poniżyć współczucie tłumu?
Błękitne oczy! my tylko sami
Poznajmy tajnie serc naszych tumu.

Tam w mojem sercu, jak pod mogiłą,
Leżą, pierś paląc, łzy me ogromne.
Błękitne oczy! tego, co było,
Jam nie zapomniał i nie zapomnę!

I nigdy w piersi moje bezedna
Nie zajrzy tłumu oko ciekawe!
Dla ludzi śmiech mam!... Ty tylko jedna
Możesz w tym śmiechu łzy odczuć krwawe...




W rozłące.

Na jedną chwilę błysłaś mi, jedyna,
Jak złota gwiazda na pochmurnem niebie,
A oto znowu utraciłem ciebie
I znowu losy serce me przeklina.

Przeklina losy, co — niemiłosierne —
Wciąż krwawią nigdy niezgojoną ranę,
I dzielą serca i duchy zbratane —
Te serca dumne i te duchy wierne.

Bo wiem, że duch twój zawsze memu wierny,
Bo wiem, że serce twe dumne, jak moje;
Na twarzy nosisz nieczułości zbroję,
Ale twą piersią targa ból niezmierny.

Okłamiesz wszystkich, lecz mnie nie okłamiesz,—
Ja najtajniejszą myśl odgadnę twoją:
Jak byłaś moją, tak wciąż jesteś moją —
Tej wiary mojej nie zaćmisz, nie złamiesz.

Nieraz wspomnienia duszę twoją smucą —
Wspomnienia wiosny, strojnej w kwiecia tyle,
Chcesz je odepchnąć... Znikają na chwilę...
Nie wierz odlotom wspomnień!... One wrócą...


Wrócą i wiankiem serce twe oplotą,
I będą szeptać i poić cię będą
Tą pełną czaru młodości legendą,
Tą naszą wiosną najpiękniejszą, złotą!

Znikłaś!... Lecz chociaż wokół pustka głucha,
Choć znów me słonko w chmurach się schowało,
Jednak cię widzę tak świętą, tak białą —
Widzę cię zawsze okiem mego ducha.

I wiesz? Ja wierzę, że Bóg nie rozdzieli
Tych, co na wieki sam połączył przecie.
I wiesz? Ja wierzę, że w nadziemskim świecie
Znów się spotkamy w archanielskiej bieli...

Teraz cię żegnam, tłumiąc bólów zgrzyty,
Ty moja siostro po duchu i sercu,
I idę stąpać... nie po róż kobiercu,
Ale tą drogą, co wiedzie na szczyty.

Teraz cię żegnam... Wśród świata rozłogów,
Gdzie walka bytu groźny zamęt stwarza,
Pójdę po wieniec... po wieniec pieśniarza,
Uwity z laurów napoły... i z głogów...

I przejdą lata... I śmierć chmurą ciemną
Przysłoni oczy, co w słońce patrzyły...
Umrę... lecz pieśni moje będą żyły —
Ty w moich pieśniach będziesz żyła ze mną.

I przejdą lata... I serce me skona...
A gdy twe uśnie po życiowym trudzie,
Bóg nasze duchy połączy, a ludzie
Moje i twoje połączą imiona......






Z MOTYWÓW SZOPENA.


Pieśń Szopena.

Z pod twych rączek, z pod twych białych, płynie piosnka w dal,
Coraz wolniej, coraz ciszej, niby łzy i żal...
Anielskiemi westchnieniami skarżą się klawisze —
Płynie piosnka w dal miesięczną, rozpływa się w ciszę.

I na pieśni tej zaklęcia lecą roje snów,
Zmarnowany zapał młody płonie w sercu znów,
Więc na piersi, zadumany, senną głowę chylę —
O, witajcie mi, prześnione dawnych złudzeń chwile!

Z pod błękitu płynie postać na welonach mgły,
Smutny uśmiech ma na ustach, w oczach srebrne łzy.
Szopenowski duchu blady, w gwiazd koronie złotej,
Widzę ciebie, władco tonów, śpiewaku tęsknoty!

Dzięki tobie, dziewczę moje, biały kwiatku mój —
Tyś mi dała nowe siły na życiowy bój...
Śpiewne tony twej piosenki, takiej cichej, drżącej,
Na me serce padły krwawe, jak balsam kojący.

I dziś wiem już, że, choć zejdzie krasa wiosny z lic,
Dusza z pragnień młodocianych nie rozwieje nic —
One drzemią, skryte w sercu przed oczyma ludzi,
Póki pieśni głos anielski ze snu ich nie zbudzi.
....................


Z pod twych rączek, z pod twych białych, płynie piosnka w dal,
Coraz wolniej, coraz ciszej, niby łzy i żal...
Anielskiemi westchnieniami skarżą się klawisze —
Płynie piosnka w dal miesięczną, rozpływa się w ciszę...

Graj mi jeszcze, dziewczę moje, graj mi jeszcze, graj!
Niech upaja moją duszę ten wrócony maj...
Ten wrócony maj miłości, wiary i zapału,
Co mnie drogą kwieciem słaną wiódł do ideału!
....................
O, dzieweczko moja biała! u twych drobnych stóp
Z prześnionemi marzeniami znów zawarłem ślub...
Chciałbym wiecznie tej piosenki słuchać, patrząc w ciebie,
Ciałem tutaj, sercem tutaj — ale duchem... w niebie...





Kołysanka.

Dzwoń, dzwonku! dzwoń, srebrny!
Swój pacierz wieczorny.
Dzwoń, dzwonku! dzwoń, srebrny!
Hymn czysty, jak łza.
Ku stronie podniebnej
Z wieżycy klasztornej,
Ku stronie podniebnej
Niech płynie pieśń twa.

Gdzieś w chacie wieśniaczej
Blask pada z komina,
Gdzieś w chacie wieśniaczej
Modlitwy szept mknie...
Za chmurnych tułaczy
Śle prośby dziecina —
Za chmurnych tułaczy
Paciorek swój śle.

W cmentarną mknie ciszę
Twój odgłos srebrzysty,
W cmentarną mknie ciszę
Stęskniony śpiew ten.
I zmarłych kołysze
Na spokój wieczysty —
I zmarłych kołysze
Na błogi, na sen!...


Swój pacierz wieczorny
Dzwoń, dzwonku! dzwoń, srebrny!
Swój pacierz wieczorny
W gwiaździstą ślij toń...
Z wieżycy klasztornej
Ku stronie podniebnej,
Z wieżycy klasztornej
Dzwoń, dzwonku! dzwoń... dzwoń!...





Walc.

Och, opleć mnie dłonią, och, opleć białą!
I główkę swą złotą na pierś mi złóż!
Już stało się, dziewczę, co stać się miało —
Ostatni... ostatni nasz walc to już!

Jak dziwne, jak chmurne muzyki tony!
Ból wieje z nich taki, tchnie taka pleśń,
Jak gdyby jęczały pogrzebne dzwony,
Jak gdyby płakała nadgrobna pieśń.

Zda mi się, że słyszę jęk jakiś głuchy,
Że pęka pierś czyjaś, zbryzgana krwią;
Zda mi się, że wokół tańcują duchy,
Posępne, milczące, owiane mgłą.

Jak w świecie szerokim smutno i ciemno,
W mej piersi rozdartej smutno jest tak!
Och! nie szarp mi serca skargą daremną —
Wszak szczęście, dziewczyno, przelotny ptak.
 
Ta chmurna muzyka mózg mój uśmierca,
Zatruwa mnie jadem mogilnych tchnień,
Podstępnie się wkrada do mego serca
I spycha mnie... spycha mnie... spycha mnie w cień.


I spycha mnie w otchłań, w przepaść nieznaną...
Tej głębi, tej pustki lęka się wzrok!
Czy wejdzie tu słońce? czy wejdzie rano?
Czy wieczny w tym grobie panuje mrok?

Na chwilę powiało świeższe znów tchnienie,
Na chwilę duch mroku uwolnił mnie —
I czuję żałosne piersi twej drżenie,
I widzę spłakane źrenice twe.
....................
Och, opleć mnie dłonią, och, opleć białą!
I główkę swą złotą na pierś mi złóż!
Już stało się, dziewczę, co stać się miało —
Ostatni... ostatni nasz walc to już!...





Mazurek.

Od łez mnie oczy bolą —
Oj, dolo, moja dolo!
Za kwiatem schnie mi kwiat —
Stasieńko poszedł w świat,
A w chacie zła macocha...
Sieroty nikt nie kocha.
I cóż zostało mi?
Chyba te łzy!

Szły tędy hufce zbrojne —
Zabrały go na wojnę.
Nie próżno tonę w łzach:
Tam może kona Stach!
Mój Stachu, mój jedyny,
Do swojej wróć dziewczyny,
Do kwietnych wracaj pól
Z pod gradu kul!

Poproszę Bożej matki,
Niech wskrzesi moje kwiatki,
Niech przetrwa bitew znój
Stasieńko złoty mój.
Gdy wróci mój kochanek,
Różany weźmie wianek...

Cóż więcej nad to mam?
Siebie mu dam...

W oddali tętni błonie,
Parskają bystre konie,
Na drodze wzrasta kurz —
Mój wojak jedzie już!
..........
Panienko! Broń od złego!
Stasieńka niosą mego!
Krwi z czoła cieknie zdrój!...
..........
..........
..........
O, Stachu mój!...





Scherzo.

Na modrem, na niebie
Zawisnął sierp złoty,
Szmer skrzydeł anielskich w błękicie gdzieś drży...
Ślę piosnkę do ciebie,
Tak pełną tęsknoty,
Jak smutek i łzy:
Czy kochasz, aniele? Czy kochasz mnie ty?

Mój duchu wybrany,
Cherubie mój biały,
Gdyś spłynął z błękitu na chmurny ten świat,
W mej piersi starganej
Gorycze skonały
I wiary wszedł kwiat —
I oto całuję skraj śnieżnych twych szat.

Przy tobie, jedyna,
Tak cicho, tak błogo —
Ma dusza z pęt ziemskich wyzwala się tak...
Tu niebios kraina,
Tu z ludzi — nikogo,
Nad nami gwiazd szlak...
I lecę w błękity... i lecę, jak ptak...


Wiem, święta, że ciebie
Śmierć, chciwa połowu,
Uniesie w samotny, daleki gdzieś grób,
Lecz w górze tam, w niebie,
Pochylę się znowu
Do białych twych stóp
I wtedy wieczysty zawrzemy już ślub.





W błękitach.

Oplotła nas marzeń tęczowa sieć,
W łzach cichych roztopił się ból...
Aniele mój biały, leć ze mną, leć
Od krwawych, od chmurnych tych pól!

Sierocym welonem otul swą skroń
I lećmy... i płyńmy... dłoń w dłoń!
Za nami mknie z ziemi osnutej w kir
Żałobna pieśń luteń i lir.

I lecim już, lecim, jak w złotym śnie,
Z doliny tęsknoty i łez...
Ach! kędy nam droga, Bóg jeden wie,
Bóg tylko zna drogi tej kres.

Tam w dali, w nizinach — i wiatr i mgły,
Tam w dali mogilna pieśń drży...
I czemu ze łzami poglądasz w dal?
Czy ziemi tej chmurnej ci żal?

Anielskie chorały zadźwiękły już...
Ach, znam je z nadziemskich mych snów!
Spójrz w niebo, dzieweczko, rączęta złóż
I pacierz sierocy swój zmów.


Wiesz, o co się modlić potrzeba nam
U gwiazdnych, niebieskich tych bram...
Tam w dali, w nizinach — i wiatr i mgły,
Tam ciernie tęsknoty i łzy.
............
Na skrzydłach, na lotnych wracajmy stąd —
My ptaki bez jutra, bez gniazd...
Och, gdyby nam unieść na chmurny ląd
Choć jedną, najmniejszą choć z gwiazd!...
...............
Sierocym welonem otul swą skroń
I lećmy... i płyńmy... dłoń w dłoń!...
..............
Na wietrze mknie z ziemi osnutej w kir
Żałobna pieśń luteń i lir...







SZKICE Z ZAUŁKÓW.


Dziewczę z facyatki.

I.

W małem okienku facyatki
Kwitnęły białe dwie róże,
Z za muślinowych firanek
Oczęta śmiały się duże.

Twarzyczka z zadartym noskiem...
Urocza jej właścicielka
Miała naturę dyablika,
Zaś wdzięczne imię: Anielka.

Od świtu do późnej nocy,
Złączona z gwarem maszyny,
Nad dachy starych kamienic
Płynęła piosnka dziewczyny.

Wesoła piosenka szwaczki,
Taka figlarna i pusta,
Szczera jak serce i świeża
Jak koralowe jej usta...



II.

Miała dziewczyna sąsiada,
Zaś mieszkał on naprzeciwko,
Muz był gorliwym czcicielem,
A także panienki z grzywką...


Gdy pisał ody płomienne,
Lub rzeźbił czułe sonety,
W głębokich oczach dziewczyny
Do natchnień szukał podniety.

W majowe, ciche wieczory,
Gdy świat się zdaje być rajem,
Z podniebnych swoich okienek
Patrzyli na siebie wzajem...

Drżały ich serca młodzieńcze,
Zbratane słodką harmonią,
A cynik odwieczny, księżyc,
Na niebie śmiał się z ironią...



III.

Dni przemijają jak chwile
I biegą w otchłań przeszłości —
Krótko trwa smutku elegia,
Krótko sielanka miłości!

Skończył się romans poety
Oraz sympatya panienki —
Nazbyt ceniła świecidła
I atłasowe sukienki.

Zaś muza swoich wybrańców
Unosi wprawdzie do nieba,
Daje im skarby fantazyi,
Lecz zato odmawia chleba.

Więc gdy się zjawił kusiciel —
Fabrykant łysy i gruby,
Modniarka z bladym śpiewakiem
Miłosne zerwała śluby...



IV.

Odtąd, gdy ziemię oplotły
Przezrocze zmierzchy wieczorne,
Zaglądał księżyc ciekawy
W pokoje szwaczki wytworne.

Rzucał swe srebrne promienie
Na jedwab i na kryształy,
I w świetne perły zamieniał
Łzy, co w jej oczach błyszczały.

Ona marzyła przy oknie,
Dziwnie żałosna i blada,
I zapatrzona w tę przeszłość,
Co bezpowrotnie przepada.

Przywoływała obrazy,
Co się rozwiały bez śladu,
I łkało serce w jej piersiach,
Pełne goryczy i jadu...



V.

I powróciła po latach
Do swojej cichej facyatki,
Lecz w jej podniebnem okienku
Już białe nie kwitły kwiatki.

Zniknął w szerokim gdzieś świecie
Wybladły sąsiad dziewczyny...
Już dźwięczna piosnka nie płynie,
Złączona z gwarem maszyny...


Małe okienko z przeciwka
W powietrzu zmrokiem osnutem,
Jak smutne oko człowieka,
Patrzy się na nią z wyrzutem.

I jakieś szepty posępne
Prosto do ucha jej płyną:
„Co utonęło w przepaści,
Nie wraca nigdy, dziewczyno!...“





Stary aktor.

I.

Bogaty w wspomnienia sukcesów,
Ubogi na punkcie sakiewki,
Swój kącik ma aktor-emeryt
W izdebce łaciarza Dratewki.

Za młodu poezyi i sławy
Ciernista znęciła go ścieżka:
Był sztuki gorliwym czcicielem...
I „kątem“ pod strychem dziś mieszka.

Zachwycał go geniusz Szyllera,
Porwała potęga Szekspira,
I spać mu nie dały postacie
Hamleta, Romea i Lira.

Ariele i Puki skrzydlate
Sennemu szeptały bez końca:
„Dla sztuki żyj, chłopcze, dla sztuki!“
„Do słońca dąż, chłopcze, do słońca!“



II.

I wierność poprzysiągł poezyi...
I został wędrownym aktorem...
Te tłumy, co w dzień nim gardziły,
Porywał i wstrząsał wieczorem.


Wśród zgrai artystów dla chleba,
Na scenie na prędce skleconej,
On kochał, i szalał i konał,
W potężne kreacye wcielony.

Gdy wijąc się w kurczach śmiertelnych,
Nick wołał: „Uśmiechnij się, królu!“
Dech w piersiach zamierał słuchaczom
I serca pękały im z bólu.

Drżał teatr od grozy, wiejącej
Z Otella, Makbeta lub Moora...
I kwiatów padały girlandy
Pod stopy tułacza-aktora...



III.

Minęły sceniczne sukcesy,
Przebrzmiała baśń sławy złocista —
W izdebce łaciarza Dratewki
Zamieszkał na starość artysta.

Los-figlarz i ciernie i róże
Pod nogi mu sypał obficie —
Dziś aktor nauczył się łatać
I szewctwem zarabia na życie.

Nie nazbyt sławetny Dratewka
Jest kontent z swojego kamrata:
Miast wglądać w tajniki przyszczypek,
On myślą po niebie gdzieś lata.

Nieświadom jest szewckich zwyczajów
I fachu jest zgoła nieświadom...
„Ot, szkoda! Zmarnował się człowiek!“ —
Tak mówi Dratewka sąsiadom.



IV.

Przy chwiejnem światełku łojówki
On nieraz przesiedzi noc całą,
Z arcydzieł wielkiego Szekspira
Kreacyę studyując wspaniałą.

Dratewka po mendlu kufelków
To mruknie, to chrapnie od ucha...
A Makbet spostrzega cień Banka,
A Hamlet szyderstwem wybucha.

Jak czarem, kolejno się zmienia
Podstrysze łaciarza prostacze:
Park... cisza... szept tęskny Romea...
Pustkowie... pioruny... Lir płacze...

Szewc-aktor z orszakiem widziadeł
Odprawia nadziemskie wędrówki...
Wiatr z jękiem uderza w okienko,
Migoce światełko łojówki...



V.

Gdy w brudnej izdebce pod strychem
Rozgoszczą się mroki wieczora,
Dratewka, utracyusz i birbant,
Do knajpki wyciąga aktora.

Po trzecim kufelku bawara,
Po „gorzkiej,“ „miętowej“ i „czystej,“
Twarzyczka wędrownej Ofelii
Połyska przed okiem artysty.


Zbyt krótko się Hamlet napawał
Miłości tej błędnym ognikiem:
Ofelia nie zgasła w szaleństwie,
Lecz zato uciekła z kupczykiem.

I z oczu sennego aktora
Do kufla dwie słone łzy biegą...
Dratewka go budzi kułakiem:
„Hej! Pora do domu, kolego!...“



VI.

W ubogiej izdebce pod strychem
Dobiegło to życie do końca...
I skonał wędrowny artysta,
Wołając: „Do słońca! Do słońca!“

Tak z żalu pił majster Dratewka,
Aż dostał gorączki i chrypki...
Do butów zmarłego ostatnie
„Na urząd“ dorobił przyszczypki...

Za trumną aktora-tułacza
Szło czterech kolegów łaciarza,
Garść ziemi cisnęli do grobu
I poszli do knajpy z cmentarza.

Po piątym kufelku bawara
Rzekł majster, ścierając łzę z powiek:
„To partacz był, panie, nie łaciarz!
Ot, szkoda! Zmarnował się człowiek!“




Rynek staromiejski.

I.

Wśród kamienic niebotycznych
Staromiejski leży rynek —
Z rana kramów jest terenem,
A wieczorem katarynek.

Kamienice mieszczą w sobie
Wielce zacny świat mieszczański,
Zaś im nadał budowniczy
Styl gotycko-nadwiślański.

W każdym domu sklep na dole,
Każdy sklep ma swoje godło,
A na progu jest podkowa,
By się kupcom dobrze wiodło.

Jak są cztery świata strony,
Cztery rogi są w tym rynku;
Gwoli gardłom staromiejskim
Każdy z rogów ma po szynku.



II.

Ledwie słońce przetrze oczy
I na stare zerknie mury,
W rynku siedzą już przekupki
I ładowne stoją fury.


Ta swój towar ma na wozie,
Ten się rozparł przy kramiku
(Wszyscy byli wprzód „na rożku,“
Łyknąć „blaszkę“ alembiku).

W starym rynku coraz ludniej,
Targ ożywia się pomału —
Kędy spojrzeć, pełno warzyw,
Mięsa, chleba i nabiału.

Woń surowizn, głosy kłótni
Na wietrzyka mkną podmuchu;
Słońce sypie blaski złote
Na ten obraz, pełen ruchu.



III.

Tłusty majster do warsztatu
Niesie w flaszce przedni trunek;
Że chłopakom nie dowierza,
Sam załatwił ten sprawunek.

Rozczochrany terminator,
Dziecko bruku od kolebki,
Jedząc „zalcka,“ biegnie szybko
I podrzuca nogą trepki.

Pod szynkownią, cała w słońcu,
Hogartowska drzemie para —
Ona gruba i czerwona,
On wyżółkły, gdyby mara.

Wśród gawiedzi ożywionej
Dziwnie chmurne błysły lica:
Łzy wstrzymując, do roboty
Idzie głodna wyrobnica.



IV.

Przy kramiku z warzywami
Wre zacięta jakaś sprzeczka —
To z przekupką się targuje
Filuterna mężateczka.

I przekupce i mężatce
Z ust potokiem słowa biegą...
Chce nowalią stolarzowa
Ufetować majstra swego.

Fury z drzewem strzeże chłopek,
Ogłupiały w tym rwetesie,
Tuż emeryt wygolony
Dla kanarków siemię niesie.

Ze swem kupnem biedna wdowa
Do facyatki biegnie małej —
Trochę sera, trochę chleba
Dla drobiazgu na dzień cały...



V.

Cichnie rynek staromiejski
I wyludnia się pomału,
Pustoszeją kramy warzyw,
Mięsa, bułek i nabiału.

I przekupki i przekupnie
Znów „na rożek“ dążą miły,
By ochrypłe zwilżyć gardła
I zwątlone wzmocnić siły.


Gdzieś pod murem dziad pieśń nuci
I do szynku tęsknie zerka,
Gdzieś popsuta katarynka
Gra mazura, czy oberka.

Z okien domów staroświeckich
Warsztatowe płyną echa,
Złote słońce z jasnych niebios
Dobrodusznie się uśmiecha.





Trzy boginie.

I.

Dwie czyściutkie zajmują komnatki
Panna Ewa i panna Rozalia —
Nad łóżkami palmy, w oknach kwiatki,
Na stoliku kart zużytych talia.
Drzemie stary kot na starym ganku,
Stare piosnki szpak staruszek śpiewa,
Zaś królują w tem starem mieszkanku
Stare panny: Rozalia i Ewa.

Przednie typy miałby z nich artysta,
Nim staruszki skryje darń mogilna:
Jedna szczupła, druga przysadzista,
Jedna smętna, druga krotofilna.
Gdy w mantyle wystroją się „modnie,“
Gdy podwiną siwe włosy w nioby,
Na ulicy ciekawi przechodnie
Podziwiają „odwieczne osoby...“

Wszystko niszczy bystra czasu fala,
Nie oszczędza najmilszego kwiatka —
Panna Ewa i panna Rozalia
Dawno przeszły Jezusowe latka.

W ciemnych grobach śpią szarmanckie chwaty,
Co duserów prawili im tyle...
Wtedy obie były jako kwiaty,
Dzisiaj obie są jako badyle.



II.

Przyjaciółką nierozłącznej pary
Jest garbata panna Domicela —
Na wotywę w trzy co dzień do fary,
W trzy na sumę chodzą co niedziela.
Z miną wdzięczną i dziewiczo skromną
Siadły w ławie, co ołtarza blizka,
Każda księgę rozkłada ogromną,
Okulary każda na nos wciska.

Gdy zamilkną organy w świątyni,
Gdy ostatnie księdza cichną słowa,
Trójka panien mały spacer czyni,
Nim nadejdzie pora obiadowa.
Drepcą z pompą, ubrane od święta,
Jak przekupki językami mielą...
„Punkt o czwartej! Niech pani pamięta!
Będzie placek, panno Domicelo!...“

Domicela o godzinie czwartej
Na panieński śpieszy podwieczorek;
Nim zakipi kawka, wróży z karty,
Lub nowinek wysypuje worek.
Panna Ewa urząd ma kawiarki —
W filiżanki leje nektar słodki;
Niknie kawa, znikają sucharki
I kursują staromiejskie plotki...



III.

Choć na zbytki fundusz nie pozwala,
Trzy boginie biedy nie zaznały:
Mają w banku Ewa i Rozalia
Po rodzicach mająteczek mały.
Domicela robi sztuczne kwiatki
(Takich kwiatków poszukaj ze świecą!),
Czasem skroi suknię dla sąsiadki,
Czasem z haftu kapnie jej co nieco...

Gdy Warszawę senny zmrok zalewa,
„Domcia“ drepce spędzić rekreacyą:
Na Zapiecku Rozalia i Ewa
Z apetyczną czekają kolacyą.
Do kabały skłonność mając wielką,
Po kolacyi stawiają pasyanse,
Lub przy lampie z zieloną umbrelką
Staroświeckie czytają romanse.

Dawno z marzeń rozstawszy się czarem,
Od trosk wolne i światowej pychy,
W starej farze i w mieszkanku starem
Trzy staruszki wiodą żywot cichy.
Czy świat srebrzy zima, jędza siwa,
Czy z pod śniegu pierwszy kwiat wyrasta,
Jednakowo dzień po dniu upływa
Starym pannom ze Starego Miasta...



IV.

Gdy noc letnia blaski śle wspaniałe,
Gdy w dal srebrną pierzchną dzienne gwary,
Z ganku panien na podwórko małe
Mknie śpiew czuły z tonami gitary.

Pośród murów odzywa się echem
Stara piosnka, pełna melancholii...
Dwie staruszki słuchają z uśmiechem,
Uśmiech w łzy się zamienia powoli.

I wspomina Ewa i Rozalia
Pierwszych wzruszeń, pierwszych marzeń latka...
Wszystko niszczy bystra czasu fala,
Nie oszczędza najmilszego kwiatka.
I wspomina Ewa i Rozalia
Groby, które wiosna zazielenia...
Wszystko niszczy bystra czasu fala,
Tylko smętne zostawia wspomnienia.

„Domcia“ z kąta sięga w dal oczyma,
Wielki ból się w piersiach jej rozszlochał..
Ona jedna żadnych wspomnień nie ma,
Bo jej tylko nigdy nikt nie kochał.
W monotonnej, szarej przędzy życia
Nie błysnęła żadna nić jaśniejsza —
Najbiedniejsza ona od powicia,
Do mogiły ona najbiedniejsza!...





Jaskółki.

I.


Gdy wiosna blaskiem i wonią
Wionęła w miejski zaułek,
Gniazdko pod oknem facyatki
Uwiła para jaskółek.

Nieraz w okienku tem małem
Stawała młoda mężatka
I wodą kwiatki poiła,
Sama podobna do kwiatka.

Okruchy w gniazdko jaskółek
Każdego sypiąc poranka,
Wnet z niemi przyjaźń zawarła
Poddasza piękna mieszkanka.

Ptaki czarnemi oczkami
Tak czule patrzyły na nią,
A mąż jej gniewał się — niby
Zazdrosny o swoją panią.



II.


O zmierzchu w oknie siadali —
On z książką, ona z robótką,
Ćwierkały wtedy jaskółki
Wieczorną piosnkę cichutką.


Pod wpływem ptasiej sielanki
Małżonka brały pokusy:
Na szyjce, oczach i ustach
Gorące składał całusy.

Wśród brudnych murów zaułka
Czar wiosny serca zachwyca
Choć modrych niebios kawałkiem,
Choć srebrnym skrawkiem księżyca.

Więc, chłonąc zapach majowy,
W zgiełkliwem mieście tak rzadki,
Śniło małżeństwo z gniazdeczka
Oraz małżeństwo z facyatki.



III.

Przelata chwila za chwilą,
Jak roje barwnych motyli —
Do gniazdka i na poddasze
Rozkoszni goście przybyli.

Szczebiotem ptasząt lepianka,
Śmiechami brzmiała facyatka —
Jaskółki karmią pisklęta,
Figluje z dzieckiem mężatka.

Gdy z biura biedny urzędnik
Powraca w stronę Zapiecka,
Z daleka widzi już w oknie
Twarz mamy i buzię dziecka.


Jaskółki patrzą, jak sąsiad
Całuje słodkie usteczka —
„Cmok! Cmok!“ ulata z facyatki,
„Ćwierk! Ćwierk!“ ulata z gniazdeczka.



IV.


Minęła wiosna kwiecista,
Minęło lato po wiośnie —
Maleństwo chore i blade
W kołysce kwili żałośnie.

Z sercem goryczą wezbranem
Matka je tuli do łona
I sama z bólu zamiera,
W gasnące dziecko wpatrzona.

Gdy w oknie staje urzędnik,
Łzy srebrne z oczu mu biegą, —
Jaskółki z niemem współczuciem
Podnoszą główki do niego.

I patrzą, jakby pytały,
Za buzią stęsknione miłą:
„Powiedz nam, powiedz, sąsiedzie,
Co to się u was zrobiło?“



V.


Tak blado słonko połyska
Z błękitnych niebios namiotu —
Jaskółki z gniazdka pod oknem
Już się zbierają do lotu.


A w oknie nikt się nie smieje,
Nikt słodkich zaklęć nie szepce —
I dziwnie smutno w gniazdeczku
I dziwnie smutno w izdebce.

Aż kiedyś w ranek jesienny,
Ostatnią lśniący pogodą,
Wynieśli w białych trumienkach
I dziecko i matkę młodą.

Jaskółki tonią lazurów
Za morze chyżym mknąc lotem,
Umarłą swoją sąsiadkę
Żegnały cichym szczebiotem.



VI.

Znów wiosna blaskiem i wonią
Wionęła w miejski zaułek —
Do swego gniazdka pod oknem
Wróciła para jaskółek.

„Ćwierk! Ćwierk! Dzień dobry, sąsiedzie
„Ćwierk! Ćwierk! Czyś tęsknił za nami?“
I pustej celi mieszkaniec
Powitał ptaszęta łzami.

A kiedy w gniazdku wieczorem
Jaskółcza brzmiała rozmowa,
On szeptał usty drżącemi:
„Gdzież moja przeszłość tęczowa?

Wróciła wiosna i kwiaty,
Z za morza ptaki wróciły...
I tylko moi najdrożsi
Nie wstaną z zimnej mogiły...“




„Pod syreną.“

I.


Doskonale zna Warszawa
Zacną knajpkę „Pod syreną“ —
Tam się gada z animuszem
Oraz pije z wielką weną.

„Pod syreną“ nie są w cenie
Szumne blagi, modne szychy:
Stare meble, stare ściany,
A na ścianach stare sztychy.

W głębi izby zadymionej,
Pod brudnemi kuchni drzwiami,
Nęcąc oczy i żołądki,
Stoi bufet z przekąskami.

Za bufetem sprzęt nad sprzęty:
Pełna flaszek szafa wielka,
Przy niej czuwa nieustannie
Sama knajpy właścicielka.



II.


Właścicielka, co ma z dawna
Nazwę „ciotki Magdaleny,“
Nie odznacza się zupełnie
Podobieństwem do syreny.


Zato kuchnię jadłodajni
Reklamuje świetnie ona:
Tryska zdrowie z jej postaci,
Jest pękata i czerwona.

Do obsługi licznych gości
Są w zakładzie dwie dziewice —
Obie pulchne mają kształty,
Oraz wdzięczne mają lice.

Znajomemu kundmanowi
Dając kufel pełen trunku,
Nie obrażą się za uścisk,
Nie odmówią pocałunku.



III.

Wieczór miasto mgłą otula,
Bladem światłem gaz się pali —
W jadłodajni „Pod syreną“
Siedzą tłumnie goście stali.

Brzęczą kufle i kieliszki,
Wre gawędka ożywiona,
W kłębach dymu połyskuje
Gospodyni twarz czerwona.

Przy stolikach ciągną piwo
Staromiejskie przednie typy,
Na ulicę płyną śmiechy
I rubaszne mkną dowcipy.


Wśród kundmanów się krzątają
Dwie dziewice, dwie syreny,
A na wszystkich patrzy czujnie
Oko „ciotki Magdaleny.“



IV.

Już dwunasta na zegarze,
W knajpce z wolna lampy gasną,
W głowach gości z „Pod syreny“
Także nie jest bardzo jasno.

Nawpół drzemiąc przy stolikach,
Siedzą szewcy i stolarze,
W rembrandtowskich toną cieniach
Chwiejne głowy, senne twarze.

Za bufetem gospodyni
Zysk oblicza całodzienny,
W kącie izby sam do siebie
Jakiś kundman mówi senny.

Już ostatni gość się żegna
Z grubą „ciotką Magdaleną.“
Jutro wszyscy przyjdą znowu
Pić i gadać „Pod syreną.“





Na facyatce.

I.


Na oknie kwiatki, w oknie rolety
I muślinowe białe firanki,
Na ścianie mistrzów pieśni portrety,
Strojne w róż wianki.

Kawałek nieba widać z okienka,
Gdzie wieczorami lśni księżyc złoty
I gdzie ulata cicha piosenka
Mojej pieszczoty.

Czegóż do szczęścia potrzeba więcej
Romantykowi z pustą kieszenią?
(Ci tęskną piosnkę, uścisk dziewczęcy
Nad wszystko cenią).

W skromnej izdebce na czwartem piętrze
Łatwiej się z szczęściem wchodzi w zażyłość,
W mózgu się rodzą myśli gorętsze,
A w sercu miłość.



II.


W jasne poranki z niebios krainy
Zwykle „dzień dobry“ daje mi słonko
I stroi główkę mojej jedynej
Blasków koronką.


A kapryśnica buzię zasłania,
Jak senne dziecię oczęta mruży,
Podobna w złotych blaskach świtania
Do barwnej róży.

Zalotne słonko pieści jej usta,
Bierze ją całą w uścisk miłosny,
A ona srebrnie śmieje się, pusta,
Żem niezazdrosny.

I przez paluszki patrząc liliowe,
Błękitnooka moja dzieweczka
Do pocałunku swe koralowe
Chyli usteczka.



III.

A gdy nadejdzie szara godzina,
Niewysłowioną tchnąca tęsknotą,
Na mojej piersi składa dziewczyna
Swą główkę złotą.

Główkę na piersi składa mi ona,
Szyję otacza rączka jej drżąca,
Tuli się do mnie taka spłoniona,
Taka mdlejąca.

Kędyś tłum chmurny za szczęściem goni,
Kędyś tłum chmurny wre i szaleje —
Nam dobra gwiazda na niebios toni
Wiernie jaśnieje.

Gdzie z długich marzeń nikt nas nie budzi,
Gdzie wielkomiejski gwar nie dolata,
Snimy we dwoje z dala od ludzi,
Z dala od świata...



IV.

Pod marzącego artysty ręką
Płaczą gdzieś skrzypki piosnką Szumana,
I płynie ona w nasze okienko,
W echo rozwiana.

Chora akacya, pod murem schnąca,
Wieczorny pacierz szumi listkami,
Z jasnego nieba tarcza miesiąca
Sypie blaskami.

I w czarodziejski świat ideału
Na skrzydłach marzeń duch tęskny płynie,
By śnić choć chwilkę w gmachach z kryształu,
W cudów krainie.

Cichemi łzami srebrzą się oczy,
W sercu piosenki wschodzą, jak kwiatki —
Anioł poezyi spływa uroczy
Do mej facyatki.







PIOSNKI POD MUZYKĘ.


Królewicz maj.

Czy słyszysz, jak szumi zielony gaj?
Jak wierzby drżą nad jeziorem?
To schodzi na ziemię królewicz maj
Z całym błyszczącym swym dworem.

Łagodny suzeren, dobry to pan
Dla swoich wiernych poddanych —
Z rąk do rąk podaje nektaru dzban
Z wiązanką kwiatów różanych.

Wędruje królewicz, siejąc swój czar,
Ziemia go wita z radością;
Bogatym i biednym składa on dar,
A dar ten zwie się miłością.

Zaś miłość otwiera zaklęty kraj,
Śnić każe cichym wieczorem...
Czy słyszysz, jak schodzi królewicz maj
Z całym błyszczącym swym dworem?





My się kochamy.

Orkiestra ptasząt chorał swój wszczyna,
Księżyc świat stroi w płaszcz z srebrnej lamy...
Powiedz, dzieweczko! powiedz, jedyna:
My się kochamy!

Bóg wonnych kwiatów rozsypał roje
I ziemię oplótł w zieleni ramy —
Świat taki piękny, bo, dziewczę moje,
My się kochamy!

Kędyś w bogatych gwarzą pokojach
Piękni panowie, wytworne damy —
Co nam po skarbach? Co nam po strojach?
My się kochamy!

Dla nas się śmieje ta noc majowa,
Największe szczęście my, dziewczę, znamy —
Bo raj aniołów dają nam słowa:
My się kochamy!





Gdybym był ptakiem...

Gdybym był ptakiem, budziłbym rano,
Usypiał wieczór moją kochaną,
Wiódłbym ją piosnek tęczowym szlakiem —
Gdybym był ptakiem.

Gdybym był kwiatem z wonną koroną,
Padłbym na białą pierś jej stęsknioną,
Poił swą krasą, swym aromatem —
Gdybym był kwiatem.

Gdybym był gwiazdką w lazurów toni,
Najczystsze blaski słałbym wciąż do niej,
Spoglądał nocą w ciche jej gniazdko —
Gdybym był gwiazdką.

Gdybym szumiącą falą był siną,
Skryłbym zazdrośnie moją jedyną,
Nim troski życia serce jej spalą —
Gdybym był falą.





Nie budź się...

Nie budź się, dziewczę, z cichych snów,
Na piersi mojej wsparta —
Więcej ta krótka pieśń bez słów
Od roku życia warta.

Przeczysty anioł skrzydła swe
Nad twoją rozpiął głową
I w młode serce czarem tchnie
W tę srebrną noc majową.

I w zachwyceniu nie wiem sam,
Ty, gwiazdko na mem niebie,
Czy do twych ustek przylgnąć mam?
Czy modlić się do ciebie?

Lęk jakiś dziwny chwyta mnie,
Nieznana jakaś trwoga...
O szczęście dla nas w swoim śnie,
Dzieweczko, poproś Boga...





Pod okienkiem.

Pod jej okienkiem konwalie rosną
I bzy kwitnące stoją,
Stamtąd co wieczór piosnką miłosną
Wzywam dziewczynę moją.

Główkę z okienka wychyla ona,
Figlarnie się uśmiécha —
O, pójdź, jedyna, pójdź w me ramiona!
Lśnią gwiazdy, noc tak cicha.

I schodzi dziewczę, schodzi urocze,
Jak nimfa lub najada,
Skroń mą oplata w złote warkocze,
Na piersi moje pada.

Bzy i konwalie z pod jej okienka
Zapachem swym nas poją...
I cicho szepce moja panienka:
Jam twoją... twoją... twoją!...





Upojenie.

Na moich ustach usta swe kładła,
W pierś moją wiała rozkoszy tchem,
Nawpół mdlejąca drżała i bladła —
Jawą-ż to było, czy było snem?

Płonęły gwiazdy, woń siały róże
I zdrój miłości bił w sercu mem,
A czarem skrzyły oczy jej duże —
Jawą-ż to było, czy było snem?

Niepomni cichych marzeń i rojeń,
Duszą swą całą, istnieniem swem
Myśmy tonęli w morzu upojeń...
Jawą-ż to było, czy było snem?

Słowicza piosnka nadbiegła z dala,
Wiatr zakołysał zroszonym bzem,
Duch się ocucił, krwi ścichła fala —
Jawą-ż to było, czy było snem?





Ostatni raz.

Tęczowa baśń już tonie w mgle —
Los, skarbie mój, rozdziela nas...
Na ustach mych złóż rączki swe
Ostatni raz.

Nim zwiędły bzy, nim minął maj,
Nasz złoty sen na wieki zgasł...
Korale warg całować daj
Ostatni raz.

Szyderski tłum wyśmieje łzy,
Zamieni pierś na zimny głaz...
Popieść mnie ty, przytul mnie ty
Ostatni raz.

Wieczorny dzwon w oddali brzmi —
Jedyna ma, już w drogę czas!
Na ziemi tej bądź zdrowa mi
Ostatni raz.





Czy ci szkoda?

Czy ci szkoda zwiędłych kwiatów,
Co skonały już?
Niezabudek i bławatów
I wiosennych róż?

Bladych gwiazdek, które zmierzchły
Wśród błękitnych fal?
Cichych piosnek, co w dal pierzchły,
Czy ci żal?...

Och, nie żałuj białej róży,
Ukochana ma!
Rozchmurz skronie: miłość dłużej
Niźli wiosna trwa!
 
Niech powiędną wszystkie kwiaty,
Niech natura mrze —
Kiedy serce, jak przed laty,
Kochać chce...





Uśmiechnij się...

Uśmiechnij się, dziewczę, i rączkę daj białą,
Nim chwile rozłąki nadbiegą;
Że szczęście już nasze minęło, przewiało,
Czyż mamy się przekląć dlatego?

Czyż nasza to wina, że wszystko na świecie
I zacząć się musi i skończyć?
Gdy serca ostygną, gdy kwiaty wiatr zmiecie,
Musimy się, dziewczę, rozłączyć.

Ty nie wierz, dzieweczko, że serce już twoje
Listkowi podobne zżółkłemu...
Ust innych nektarem ja znów się upoję,
Ty będziesz przysięgać innemu.

Więc czółko rozpogódź i rączkę daj białą,
Nim chwile rozłąki nadbiegą;
Że szczęście już nasze minęło, przewiało,
Czyż mamy się przekląć dlatego?





Ostatni kwiat.

Ostatni kwiat, ostatni kwiat
Zwiądł dzisiaj w mym ogródku,
A w oczach moich błysły łzy
I spadły pocichutku.

Ostatni kwiat, ostatni kwiat
Pożegnał mnie dziś rano...
W wiosenny dzień sadziłem go
Z dziewczyną ukochaną.

Ostatni kwiat, ostatni kwiat
W jesiennem skonał zimnie...
On świadkiem był tych pięknych dni,
Gdy ona była przy mnie.

Ostatni kwiat, ostatni kwiat
Zwiądł dzisiaj w mym ogródku...
Ach! gdyby mogło usnąć tak
Me serce, pełne smutku...







ŚREDNIOWIECZNE ECHA.


Grób nad morzem.

Nad brzegiem morza samotny grób
Od wieków drzemie na skale;
O granit bijąc, u jego stóp
Burzliwe skarżą się fale.

Skarżą się wyciem stu wilczych płuc
U tego grobu na straży,
A w grobie leży potężny wódz,
Wiking normandzkich korsarzy.

Na lotnych nawach, na czele hord
Zakutych w zbroje rycerzy,
Jak lew pustyni, rozsiewał mord,
U wrażych krążąc wybrzeży.

Śmigał po falach Normandów tłum,
Jak orle stado w przestworzu;
Jęk zwyciężonych i szczęk i szum
Wlókł się za nimi po morzu.

A gdy wódz z śmiercią zawierał ślub,
Grób kazał kopać samotny,
Gdzie szumią fale u skalnych stóp,
Gdzie siada orzeł przelotny.


A kiedy konał, to patrzył w dal,
Słuchał, jak morska głąb’ dysze —
„Niech łoskot burzy, niech wycie fal
Wikinga do snu kołysze...“

W każdą posępną, burzliwą noc
Ma zmarły rycerz sen krwawy:
Powraca przeszłość przez dziwną moc,
Po morzu lotne mkną nawy.

Płynie z rycerstwem za łodzią łódź,
Szczękają miecze i zbroje —
„Senny Wikingu, zbudź się ty, zbudź!
Prowadź nas, wodzu, na boje!“

Lecz zmarły Wiking nie wstanie już,
Rycerskiej pełen odwagi...
O bohaterze bitew i burz
Ponure gwarzą dziś sagi.

W samotnym grobie śpi wodza trup
Nad brzegiem morza, na skale;
O granit bijąc, u jego stóp
Burzliwe skarżą się fale.





Śpiewak-zwycięzca.

Siadł król na tronie, siadł orszak dam,
Wśród nich królewna jaśnieje,
Stanęły straże u zamku bram,
A na podwórcu — turnieje.

Rycerską walkę zwiastują już
Heroldów trąby złocone:
Ten, kto zwycięży — milszą od róż
Królewnę weźmie za żonę.

Z wędrowną lutnią od zamku bram
Trubadur zbliża się młody —
„Cześć tobie, królu! Piękne! cześć wam!
Otom ja przybył na gody!

Niech zmilkną trąby na rozkaz mój!
Rycerze! zniżcie oręże!
Ja z wami wstąpię w bezkrwawy bój,
Ja was bez miecza zwyciężę!“

Zdumiał się władca, dziwi się straż,
Drwią z barda gniewni rycerze —
A on, wpatrzony w królewny twarz,
Do ręki lutnię swą bierze.


I targnął struny... I pieśni dźwięk
W powietrzne płynie przestworza —
To dziwnie smętny, jak serca jęk,
To groźny, jak łoskot morza.

Wojennej trąby słychać w niej ton,
Słychać piosenkę prostaczą...
Pieśń cichnie... leci do rajskich stron...
O, dziwy! rycerze płaczą...

O, dziwy! władca ukrywa łzy:
Wspomniał swą młodość minioną...
W dali gra echo... Królewna drży,
A damy bledną i płoną...

A kiedy przebrzmiał echowy prąd,
Lutnista do króla rzecze:
„Wydaj, o władco! wydaj swój sąd:
Czy pieśń silniejsza, czy miecze?

Nie mógł się zmierzyć rycerzów rój
Z wędrowną lutnią śpiewaczą.
Jam ich zwyciężył! Na rozkaz mój
Potężni rycerze płaczą...“

I rzekł monarcha: „Kędyż jest broń
Równa tej lutni czarownej?...“
Pieśń zwyciężyła... Królewny dłoń
Zdobył lutnista wędrowny...






NA SKRZYPKACH.


Przygrywka.

A gdy skrzypki ujmę w ręce,
A gdy ujmę je,
Płynie piosnka po piosence,
Aż serduszka drżą dziewczęce,
Każda do mnie lgnie.

Każda do mnie lgnie dziewczyna,
Jak do słońca kwiat.
Skrzypko moja, och, jedyna!
Milszaś ty mi niż dziewczyna,
Droższa ponad świat!

A gdy skrzypki rżną mazura:
Oj, da dana, da!
Spłynie z czoła każda chmura,
Rwą się nogi do mazura,
Żwawyś jako skra!

Żwawyś jako skra, niebożę,
Czy młokos, czy dziad!
Od wieczora aż po zorze
Idzie mazur w imię Boże,
Smiejeż bo się świat!...


A gdy wyjdę w szczere niwy,
Toż muzyka, hej!
Wtórzy pieśni bór ten siwy,
Szumią pola, szumią niwy,
Idzie echo z kniej.

Idzie echo z blizka, z dala,
Na powietrzu drga —
Jak melodyi wielka fala,
To się zbliża, to oddala,
Cała ziemia gra.

A gdy piosnkę gram dla siebie
W swojej chacie sam,
Zda się płynę gdzieś po niebie,
Droga moja, koło ciebie,
Do niebieskich bram.

Pod gwiaździste aż podwoje
Płynę, jakby w śnie,
Tam, gdzie bożych blasków zdroje,
Tam mnie niosą skrzypki moje
I piosenki me...





Oberek.

A zagrajcie, a wesoło
Na basetli rżnij, rzępoło!
Niech się ziemia zadziwuje,
Jak mazurski chłop tańcuje.

Oj, nie żałuj, skrzypku, smyka!
Jak muzyka, to muzyka!
Grajże żwawo, po staremu,
Po mazursku, po naszemu!

Hej! z pod ściany dziewka zerka —
Nie widziałaś-to oberka?
A nie wstydaj się, dziewczyno,
A do tańca pójdźże ino!

Oj, skrzypiciel smykiem kręci,
Rżnie basetla bez pamięci —
Aż to słonko oczy mruży,
Aż im cała ziemia wtórzy.

Grają pola, łąki grają,
Echa w lesie przepadają —
Za dąbrową, za zieloną
W naszej srebrnej Wiśle toną.


Oj, dziewucho, krzepko ściskaj,
A ślepkami na mnie błyskaj,
Błyskajże mi niebieskiemi,
Jak te chabry w naszej ziemi.

Z pod komina wstańcie, dziady!
Hej-że do nas, do gromady!
Jak tańcować, to tańcować —
Starym dziadom nie darować!

Czy młodemu, czy staremu,
Grajcie, grajki, po naszemu!
Niech się ziemia zadziwuje,
Jak mazurski chłop tańcuje...





Krakowiak.

Rozśpiewały się skrzypeczki, pomrukuje bas,
Szymek chudy w kozie dudy dmucha raz po raz.
„Szykujta się, parobczaki... Arendarzu, hej!
Daj gorzałki na ochotę... ino szczerze lej...“

Kaśka miga, niby fryga, Baśka za nią w ślad,
Krzywy Antek z rudą Zośką podryga, jak dziad.
Józek żwawo w lewo, w prawo, zwija się za trzech,
Pokrzykuje na zawrotach, aż mu zamarł dech...

Ruchla siwa głową kiwa, a cmoka: „cmok, cmok!“
Stary Jankiel brodę głaszcze, podpiera się w bok;
Podpiera się, uśmiecha się, pokłonił się w pas —
„Oj, panowie Krakowiaki, nie przehulać was!“

A na przyźbie siedzą starzy, gwarzą coś nie coś,
A spijają półkwaterki... o to ich nie proś!...
Gwarzą sobie, świadczą sobie: „Hej, moiście wy!“ —
Tańcowaliż krakowiaki za młodzieńczych dni!...

Podchmielił se Walek stary, cisnął pusty dzban,
A podkasał kierezyję, a puścił się w tan!...
Przytupuje na uciechę... „Oj, chwat ci ja, chwat!“
Rozhulał się dziadowina, jak za dobrych lat...




Mazurek.

Oj, ty gwiazdko na niebie!
Gdyby wzlecieć do ciebie,
Niosąc smutek i żal,
Na błękity... hen... w dal!
Łzami liczko twe zrosić,
Dobrą dolę wyprosić!
Gdyby wzlecieć w dal tak,
Jak ptak!...

Zaprzedałem swą duszę
Bałamutnej dziewusze —
I na wieczne już dni
O niej serce me śni.
Pod okienkiem, pod małem,
W srebrne zmierzchy czekałem...
Ach! przewionął czar ten,
Jak sen...

Ty zwodnico, ty płocha,
Inny ciebie dziś kocha,
Inny serce twe ma —
Dla mnie smutek i łza.
Och, z tęsknoty po tobie
Co ja pocznę? co zrobię?
Chyba w krwawą pierś tę
Nóż pchnę.


Złota gwiazdko na niebie!
Gdyby wzlecieć do ciebie,
Niosąc smutek i żal,
Na błękity... hen... w dal!
Łzami liczko twe zrosić,
Dobrą dolę wyprosić:
Od promiennych twych stóp
Pójść w grób...







Z DZIEJÓW ŚWIATA.


I.

Świat się wyłonił z otchłani chaosu
W młodzieńczej krasie, w prostocie dziewiczej —
Zaczął się pierwszy rozdział tajemniczy
Nieskończonego do dzisiaj eposu.
Godową pieśnią zaszumiały bory,
Przezrocze fale głośne wiodły spory,
Słońce blask lało ze złotej amfory.

Człowieka dłońmi przygniotła krzepkiemi
Natura silna i nieokiełznana,
Przeto w niej uznał potężnego pana
I cześć oddawał przyrodzie i ziemi.
Trwożny jak dziecię, bezbronny jak dziecię,
Zdziwionym wzrokiem rozglądał się w świecie
I wiądł, jak słońcem przepalone kwiecie.

Ale się skryte ocknęły w nim moce
I utajone instynkta drapieżne —
I był jak zwierzę krwiożercze, lubieżne,
Co w krępujących pętach się szamoce.
Jak hyena podły, jak tygrys okrutny,
Wśród wiecznej walki żywot wiódł pokutny,
Jak noc bezgwiezdna był posępny, smutny.

I raz, gdy księżyc przepływał błękitem,
Człowiecze piersi wzniosło głośne łkanie
I, w swego życia spojrzawszy otchłanie,

Człowiek zatęsknił za piękniejszym bytem.
I w serce jego padły bólów groty,
I niepojętej pełen był tęsknoty,
I z upragnieniem czekał jutrzni złotej.



II.

I zaludniły się oliwne gaje
I zaludniły cyprysowe lasy,
Bóstw wymarzonych orszak dziwnej krasy
Opuścił niebios podbłękitne kraje.
Gdy na szafiry wyszedł księżyc blady,
Rozpustnych faunów wabiły monady
I w dal płynęła cudna pieśń dryady.

Tchnieniem fantazyi zbudzony do życia,
Piękny był świat ten, cały w blaskach, w kwiatach —
Bogi po greckich wędrowały chatach,
Swoim czcicielom jawiąc się z ukrycia.
Ze śmiertelnymi wchodziły w zażyłość
I nieraz, czując wrzącej krwi opiłość,
Pięknej dziewczynie bożek dał swą miłość.

Potem wróciły na Olympu szczyty
Starej Hellady bóstwa poetyczne,
W zamian postacie błysły tytaniczne
Z sercem jak dyament, z piersią jak granity.
Z fal Salaminy, z Maratonu pola
Wstała wieczystej sławy aureola,
Co marmurowe skronie ich okola.

A potem zwolna świat ten padał w gruzy,
Hołd rozpasanych orgii dając hydrze,
I stało nad nim z ręką na klepsydrze

Widmo nicości z obliczem Meduzy.
Więc przypominał dawnych marzeń sploty,
I ku przyszłości pełen był tęsknoty
I z upragnieniem czekał jutrzni złotej.



III.

Przyszła z orszakiem skrzydlatych rycerzy
I z trubadurów miłosną piosenką
Na ziemię, strojna poezyi sukienką;
Z pogodnych niebios oddech wionął świeży,
Z misternych sklepień gotyckiego tumu,
Wśród hymnów gwaru, wśród modlitwy szumu
Szło ukojenie dla smutnego tłumu.

Była to doba miłości i pieśni,
Błędnych rycerzy, królewien zaklętych,
Pełna uniesień bohaterskich, świętych —
Jak sen młodzieńczy, co się prędko prześni.
Na morskiej toni pląsały ondyny,
Młodych wędrowców wśród leśnej gęstwiny
Nęciła piosnka pięknej Meluzyny.

Dumny kochanek brał od swej kochanki
Kwiat róży białej i szedł w świat daleki,
Aby z imieniem jej usnąć na wieki,
Albo zwycięskie przynieść lubej wianki.
Wśród pustyń Azyi, wśród niw Ronsevalu
Padli w koronie z własnej krwi koralu —
Zostały po nich baśnie, pełne żalu.

A później serca zażegły się trwogą —
I były mroki hadesowej nocy,
I fanatyzmu szaleli prorocy

Toporem kata i stosów pożogą.
Więc tłum wzniósł oczy pod niebios namioty,
I śledził w górze srebrnych gwiazd obroty
I z upragnieniem czekał jutrzni złotej.



IV.

I zabłysnęła epoka najnowsza,
Wyczekiwana długo i gorąco.
I rozchmurzyła rzeszę ludów drżącą,
Zda się, od innych lepsza i różowsza.
Po latach trwogi, tęsknoty i szału
Tłum do jasnego dążył ideału,
Pełen młodzieńczej wiary i zapału.

Kult sztuki władał odmłodzonym światem
I wiódł na czystych upojeń wyżyny,
I fantastyczne otwierał krainy,
Strojne poezyi niewiędnącym kwiatem.
Dłóto Anioła, pędzel Rafaela
Były jak nektar, co myśl rozwesela,
A nizkie żądze niszczy i spopiela.

A potem przyszły walki dzikie, krwawe,
Nędza i rozpacz, i krew i płomienie,
Zapanowało ducha odrętwienie
I rozpasanie podniosło swą wrzawę.
Po zmrokach ducha, po orgiach morderstwa
Napoleońskie błysły bohaterstwa,
Potem wiek przyszedł zwątpień i szyderstwa.


Ten wiek dzisiejszy, co serca zakrwawił,
Najdroższy klejnot odbierając — wiarę,
Co z piedestału strącił bogi stare,
A na ich miejsce innych nie postawił.
Przeto w swych piersiach mając bólu groty,
Tłum znów, jak dawniej, pełen jest tęsknoty
I z upragnieniem czeka jutrzni złotej.







MOZAJKA.


Wieczorny zmrok.

I.

Z jasnego nieba słońce spada,
Wież i kamienic złocąc szczyty,
Z przeciwnej strony pełnia blada
Zwolna wypływa na błękity.
W ogrodach wietrzyk trąca cichy
Korony kwiatów, drzewin liście —
I pierwsze chylą swe kielichy,
A drugie szumią uroczyście...

I srebrnookich gwiazd orszaki
Już zabłysnęły na lazurze —
Do gniazd wracają senne ptaki,
Ślą woń duszącą senne róże.
Głęboką ciszą rozmarzony
Zwracam ku niebu tęskny wzrok —
Już świat otula w swe welony
Wieczorny zmrok...



II.

Ileż pamiątek, wspomnień ile
Ten zmrok wieczorny budzi w łonie,
Każąc młodzieńcze wzywać chwile,
Każąc w przeszłości patrzeć tonie!

Ileż pamiątek, wspomnień ile
Odnawia rany, co najkrwawsze...
Ach! było kwiatów tyle, tyle!
I zwiędły wszystkie.. I na zawsze!...

Ta, co mi serce oplątała
Anielskich źrenic swych urokiem,
Ta moja cicha, moja biała,
Przed załzawionem staje okiem.
Srebrzystą lilię w włosy wpina,
W twarzy mej topi jasny wzrok —
Wszystko mi, wszystko przypomina
Wieczorny zmrok...



III.

Prześnił się prędko sen świetlany
I los rozdzielił nas na wieki —
I dla tej mojej ukochanej
Jam dzisiaj obcy i daleki.
I nie pamięta może ona
Tych chwil, co znikły w czasu toni,
Kiedy ją brałem w swe ramiona,
Gdy dłoń jej drżała w mojej dłoni...

I nie pamięta może ona
Naszej przechadzki przy księżycu...
Z jej ust płynęła pieśń stęskniona,
Jaśniała miłość na jej licu.
Szła jak królewna nimf zaklęta,
Kierując za mną lekki krok —
Najpierwszy uścisk nasz pamięta
Wieczorny zmrok...



IV.

I znów, jak wtedy, ptaszę nuci,
Księżyc błękitną toń ozłaca,
A młodość przeszła... i nie wróci,
A szczęście znikło... i nie wraca.
Już się skończyły cudne baśnie,
Już się wyprzędła nić złocona —
I zwolna, zwolna serce gaśnie...
I zwolna, zwolna serce kona...

Pragnę, by w chwili mego zgonu
Kończył się cichy dzień majowy,
Niech wieczornego drży głos dzwonu,
Niech sierp zabłyśnie księżycowy.
Wtedy w mem sercu będą cisze,
Weselem jaśnieć będzie wzrok,
Kiedy mnie do snu ukołysze
Wieczorny zmrok.





Na skrzydłach pieśni.

I.

Kwitną kwiaty, szumią palmy
Nad Gangesu stromym brzegiem,
A na falach świętej rzeki
Lśnią lotosy, lśniące śniegiem.

Pod gorących niebios tonią
Cichej pieśni płyną szmery,
Wśród zieleni pląsające
Nęcą smukłe bajadery.

Ascetyczny Hindus siedzi
Pod pagody progiem starej,
Młode dziewczę dla kochanka
Zrywa wonne nenufary.

Dziwnie wabi świat ten wschodni,
W blaskach słońca wykąpany,
Zaludniony postaciami
Z Sakuntali, Ramajany.



II.

W rzymskim cyrku tłum szaleje,
Strojny w blaski, strojny w kwiaty;
Lśnią niewolnic nagie ciała,
Patrycyuszów lśnią szkarłaty.

Na arenie Scyta kona,
Widowisko kończąc krwawe:
„Moriturus te salutat!
Ave, Caesar! Ave! Ave!“

A w różami zdobnej loży
Pretoryanów strzegą warty
Tyberyusza, co w omdleniu
Śni, na heter łonach wsparty.

I gladyator wchodzi nowy,
By za chwilę paść przebity
Na arenie, obryzganej
Krwią tygrysa i krwią Scyty.



III.

Dumnie płyną fale Renu,
Jakichś tęsknych pełne szmerów —
Na skalistych jego brzegach
Stoją zamki raubritterów.

Dumnie szumią fale Renu,
Niby zwrotkę epopei,
A z daleka wiatr przynosi
Cudne pieśni Lorelei.


W starych zamkach ponad Renem
Śpią rycerze w złotych zbrojach —
O krzyżowych marzą wojnach,
O minionych marzą bojach.

I wybiega giermek z lutnią —
Twarz ma bladą, włos rozwiany,
Patrzy tęsknie w fale Renu,
W Lorelei zakochany.



IV.

Nad „królową Adryatyku“
Wszedł marzący księżyc blady —
Czarnowłosy gondoliere
Śpiewa czułe serenady.

A w gondoli śniada Włoszka
O pierś chłopca wsparła głowę —
Przed ich okiem w srebrnym blasku
Lśnią pałace marmurowe.

Wstaje dawny świat wenecki
Z swym wyniosłym patrycyatem —
Orszak dożów w złotogłowiach,
Orszak dziewcząt, strojnych kwiatem.

Mkną miłosne barkarole,
Lśnią misterne kolumnady —
Nad „królową Adryatyku“
Wszedł marzący księżyc blady...




Demon.



Piekłem swych źrenic spopielasz mi duszę,
Ust pocałunkiem mówisz mi o niebie...
Chcę nienawidzieć, a kochać cię muszę,
Pragnąc przeklinać — modlę się do ciebie.
Z twej winy wszystkie przechodzę katusze,
Z twej winy ginę w rozpaczy erebie —
Chcę nienawidzieć, a kochać cię muszę,
Pragnąc przeklinać — modlę się do ciebie...

Z twych oczu do mnie idzie prąd tajemny,
Co krew przemienia w lawę roztopioną,
Myśl moją strąca w chaos szaleństw ciemny
I paszczą żądzy wyżera mi łono.
Wiem, żem jest wtedy lichy i nikczemny,
Że rozpasaniem zmysły moje płoną,
Gdy mnie twych oczu wzburzy prąd tajemny,
Co krew przemienia w lawę roztopioną.

Tyś obniżyła górne moje loty,
Ty mnie zatruwasz swoich żądz oddechem —
Jednak cię żegnam cichą łzą tęsknoty,
Jednak serdecznym witam cię uśmiechem.
I pragnę, pragnę dzikiej twej pieszczoty,
Twych słów namiętnych chcę się poić echem,
Choć obniżyłaś górne moje loty,
Choć mnie zatruwasz swoich żądz oddechem.


Gdy mnie porywasz w nagie swe ramiona,
Gdy czuję drżenie piersi twej gorącej,
Duch mój zamiera i myśl moja kona,
Do mózgu bije fala krwi kipiącej.
Chciałbym cię zdusić, jak wąż Laokona,
Chciałbym gryźć ciało, jak tygrys łaknący,
Gdy mnie porywasz w nagie swe ramiona,
Gdy czuję drżenie piersi twej gorącej.

Tyś potargała mojej lutni struny,
Tyś uciszyła tęskne pieśni moje,
I na me niebo cisnęłaś pioruny
I wypaliłaś natchnień moich zdroje.
Na bladej skroni wstydu mając łuny,
Oto przed tobą, demonie mój, stoję,
Coś potargała mojej lutni struny,
Coś uciszyła tęskne pieśni moje...

Wiem, że z pod twego nie wydrę się czaru,
Nieubłagany kacie i demonie,
Że wciąż pić będę z twoich ust puharu,
Mózg mieć szalony i tętniące skronie,
Póki od młodej krwi mojej pożaru
Duch nie omdleje i serce nie spłonie, —
Wiem, że z pod twego nie wydrę się, czaru,
Nieubłagany kacie i demonie!...





Z tragikomedyi serca.

I.

Poznał ją, gdy świat cały uśmiechał się wiosną,
Gdy słońce lśniło złotem, a niebo lazurem —
I snuć jęli we dwoje sielankę miłosną...
Ona była modniarką, a on trubadurem.

Wyschły w jej modrych oczach gorzkie łzy sieroty,
Nieznanem dotąd szczęściem drżała pieśń stęskniona...
I śniła sen na kwiatach, sen miłości złoty...
I niewinna, jak dziecko, szła w jego ramiona.

Zaś on miał umysł górny i serce płonące,
I wszelkiej prozy życia strzegł się jak herezyi —
Więc kochał ją szalenie całe trzy miesiące,
Potem rzucił... zbyt mało znalazł w niej poezyi.

A gdy na dnie wiślanem spoczęła dziewczyna,
Napisał wiersz, rozpaczy pełen i goryczy:
„Czemuś mnie opuściła, moja ty jedyna?“
I począł skrzętnie szukać nowej Beatryczy...



II.

Dla niej zrzekł się bez skargi przyszłości uroczej,
Dla niej rzucił rodzinę, i sztukę i sławę,
Bo go czarem urzekły jej głębokie oczy,
Chwilami tak płomienne, chwilami tak łzawe!


I nie rwał się już duchem do cudów krainy
I gwiazdy swej nie szukał na nieba błękicie,
Tylko u drobnych nóżek tej swojej jedynej
Chciał o świecie zapomnieć i przemarzyć życie.

Zaś w miłości tej nimfy dziwny był demonizm —
Jak wampir krew mu ssały dzikie jej pieszczoty;
Z tej przyczyny popełnił wielki anachronizm
I, jak śmieszny romantyk, umarł na suchoty.

A ona rzekła wtedy: „Ten, kto śni i marzy,
Najlepszą rzecz uczyni, lokując się w niebie...“
I rada, że w żałobie bardzo jej do twarzy,
Była z nowym kochankiem na jego pogrzebie...



III.

Szczęśliwi wiosną serca i młodości wiosną,
Śnili o wspólnej doli w rozkoszach, czy w trudzie —
Ale nie wszystkie kwiaty wschodzące wyrosną,
Tak, jak nie wszystkim snom się dają spełnić... ludzie.

I dwojgu tych dusz bliźnich (któż zgadnie dlaczego?)
Los dawne złote słońce chmurami ocienił...
Więc ona — bez miłości — wyszła za innego,
A on — z rozdartem sercem — z inną się ożenił.

I dziś, gdy się spotkają już jak obcy zgoła,
Choć w piersiach tęskne serce silniej im uderza,
On zda się nie pamiętać, że swego anioła
Widział w niej, tak jak ona w nim swego rycerza.


I dziś, gdy żadnej dla nich nadziei już niéma,
Gdy się szczęście tak blizkie na wieki rozwiało,
Cierpią, milcząc... i tylko niekiedy oczyma
Pyta jedno drugiego: „Czemu się tak stało?...“



IV.

Zakochał się na zabój w dziewczynie z facyatki,
Co miała piękne serce, choć pokłute rączki...
Jak w typowej sielance, przynosił jej kwiatki
I nawet chciał z nią ślubne zamienić obrączki.

Że jednak stały związek z „tej sfery“ dziewczyną
Mógłby zwichnąć karyerę młodemu poecie,
Więc tak zwany rozsądek, do współki z rodziną,
Radził mu szukać żony w solidniejszym świecie.

Kto szuka, pewnie znajdzie... Wśród finansów świata
Znalazł gąskę, gotową z wieszczem wejść w zamęźcie;
Zyskał w niej przedni portret małżonki Sokrata,
Gdy tamtaby mu wniosła, miast posagu, szczęście.

Dziś poświęciłby wszystko, byle niepowrotny
Czar na nowo snuć jęła dłoń życiowych prządek,
Gdy w wytwornych pokojach, chmurny i samotny,
Myśli... że dziwnie głupi jest ludzki „rozsądek...“





Trzy chwile.

I.

Gdy ją ujrzał raz pierwszy w kwiatowym ogródku,
Miała lilie we włosach i sukienką białą,
Oczy jej tchnęły czarem anielskiego smutku,
Pod ich tęsknem wejrzeniem serce mu zadrżało.
Tak rozpoczęty romans snuł się dalej szparko
(On był wtedy studentem, ona pensyonarką).

Na darniowej ławeczce w księżycowe zmierzchy
Siadywali w powojem owitej altance —
Szumiały drzew marzących osrebrzone wierzchy,
Było cicho i wonno (jak zwykle w sielance).
On patrzył w jej oczęta z dziwnem piersi drżeniem
I długo, długo z sobą mówili... milczeniem...

A kiedy pożegnania chwila przyszła chmurna,
Gdy się skończył sen złoty, gdy prysł gmach zaklęty,
Kochanków krwawe serca biły w takt nokturna
I były dramatyczne zaklęcia, lamenty...
Ona mdlała z rozpaczy; on, łez lejąc zdroje,
Myślał, że skona z bólu... — Ot, dzieciaków dwoje...



II.

Po długich pięciu latach dawne swoje bóstwo
Ujrzał nad brzegiem morza (było to w Ostendzie);
Dokoła niej się snuło wielbicieli mnóstwo,
Zaś ona miała wszystkich w jednakowym względzie —
Każdy dostał swój uśmiech, każdy uścisk rączki,
Z boku ziewał posiadacz jej ślubnej obrączki.

Był to zacny filister z nieco pustą głową,
W tuszę, w złoto, a także w podagrę zasobny;
Na świat, jak optymista, poglądał różowo
(Przyczyniał się do tego majątek nie drobny),
Dysputował z kucharzem i układał „menu,“
I powszechny obudzał podziw... przy jedzeniu.

Zbliżył się do swej donny adorator były,
Witając ją ukłonem oraz komplimentem;
Otrzymał, tak jak inni, w zamian uśmiech miły
(Czar ich wspólnych uniesień rozwiał się ze szczętem),
Flirtował, jak jej czułych satelitów roje,
A potem: „Pani!“ „Panie...“ — Ot, światowców dwoje...



III.

I spotkali się znowu po czterdziestu latach
W tym samym wonnym sadzie, w tej samej altance...
Był wieczór, w górze słońce konało w szkarłatach,
Gdy siadł dawny kochanek przy dawnej kochance,
I myśli do rozmowy szukając wciąż w głowie,
Spytał wreszcie z uśmiechem: „Jakże pani zdrowie?“


Chętnie się dała babcia skłonić do gawędki
Na temat: jako zdrowie to rzecz najcenniejsza.
Ona ma kłucie w boku, on ma oddech prędki...
Ach! dawniej była pora jaśniejsza, piękniejsza...
I raz już zabłądziwszy na przeszłości cmentarz,
Jęli pytać się wzajem: „Pamiętasz?“ „Pamiętasz?“

Potem wionął wiatr chłodny, — więc staruszka, dbała
O zdrowie towarzysza, jako też o własne,
Wspierając się na kiju, z ławki ciężko wstała,
Zwróciła na sąsiada swe źrenice jasne
I rzekła: „Czas do domu, wilgoci się boję...
Napijem się rumianku...“ — Ot, staruszków dwoje...





Ostatni list.

Jesienny wieczór, ciemny i chmurny,
Z bezgwiezdnych niebios spłynął na świat —
Drzewa posępne szumią nokturny,
Z swoich wiosennych odarte szat.
Przede mną lampa syczy na stole,
Za oknem słychać wichury świst...
Z goryczą w sercu, z chmurą na czole,
Piszę do ciebie ostatni list.

List mój ostatni piszę do ciebie,
Ty złotowłosy aniołku mój!
Już zgasło słońce na naszem niebie,
Już mnie porywa życiowy bój.
Na piersi ciężka chyli się głowa,
Z stęsknionych oczu łza cicha mknie...
Ach, jak mi trudno skreślić te słowa:
„Musimy, dziewczę, pożegnać się!...“

Żegnać? Ja z tobą?!... A nam się zdało,
Że będzie wiecznie kwitł czarów kwiat,
Żeśmy złączeni na wieczność całą,
Na życie szczęścia — i łez — i strat!...
A myśmy śnili, gdy kwitły róże,
Gdy nas upajał miłości zdrój,
Że tu — na ziemi, że tam — w lazurze,
Ty będziesz moja, ja będę twój...


Wieczór tak chmurny, wieczór tak dżdżysty —
I w sercu mojem posępny zmrok.
Gdybyż tu zabrzmiał twój głos srebrzysty!
Gdybyż zajaśniał twój jasny wzrok!
Zniknęło szczęście, jak wiatr przelotny;
Pierzchł, by nie wrócić, mój anioł stróż —
I takim smutny, taki samotny...
I... ach! na zawsze, na zawsze już!...

Mózg mi rozsadza wspomnień tysiące,
Tysiące dawnych, przebrzmiałych ech;
Widzę, jak we śnie, oczy płonące,
Słyszę, jak we śnie, srebrzysty śmiech...
Przede mną lampa syczy na stole,
Za oknem słychać wichury świst —
Z goryczą w sercu, z chmurą na czole,
Piszę do ciebie ostatni list...





Ty jedna.

Blizkiej... dalekiej...

Ty jedna tylko, coś mi białą twarzą
Błysnęła w życia chmurnego odmęcie,
Przez ciche słowa, które kochać każą,
Przez bratniej duszy miłosne zaklęcie;
Możesz w spoczynek przemienić najcichszy
Tę burzę uczuć, co się we mnie wichrzy.

Gdybyś wiedziała, jak po cierniach życia
Trudno samemu iść z dumną pogardą,
Szalonym tłumom zazdrościć z ukrycia,
A świecić twarzą obojętną, hardą,
Suche mieć oczy i pogodne skronie,
Kiedy jak wulkan serce ogniem płonie!

Gdybyś wiedziała, gdym zdala od ludzi,
Ile z mych oczu biegnie łez tajonych,
Ile się pragnień w mojem sercu budzi,
Niezrozumianych, niezaspokojonych,
Ile tęsknoty w moich modlitw hymnie —
Jak dobry anioł, stanęłabyś przy mnie.


Ale ty nie wiesz, ode mnie daleka,
Żem taki smutny, żem taki samotny,
Że moja dusza do ciebie ucieka,
Że się do ciebie jak ptak zrywa lotny,
Że mnie porwały wichry w swe uściski,
Że błyskawiczne oplotły mnie błyski.

Ach! ja nie marzę o życiu bez burzy —
Ona hartuje i serce i ducha...
Gdy w smutnych mrokach niebo się zanurzy
I piorunami krwawymi wybucha,
Kiedy żywioły wściekłe toczą wojny —
Ja cichy jestem, ja jestem spokojny.

Ale po burzy, kiedy cisza wokół,
Pragnę siostrzaną duszę mieć przy sobie,
Wtedy duch tęskny zrywa się, jak sokół,
I do stóp twoich leci w łez żałobie,
I niewidzialny u stóp twoich pada,
Jak gwiazda czysta, zasmucona, blada.

Chciałbym swą głowę złożyć na twem łonie
I słuchać cudnej pieśni twojej cichej,
Chciałbym całować twoje białe skronie
I ustek drżących różane kielichy,
I marzyć z tobą pogodnie, słonecznie,
I tak u stóp twych zostać wiecznie... wiecznie...

Gdy w jasne głębie twoich źrenic patrzę,
Kiedy w nich czytam tłum uczuć tajonych,
Wiem, że moc żadna dla ciebie nie zatrze
Tej cudnej doby, tych marzeń prześnionych, —
Więc wtedy wierzę, że chwile najkrwawsze
Nie złamią duchów, złączonych na zawsze.


Gdy trzeba — pójdę i będę miał siłę
Rozkazać sercu, co rwie się i zgrzyta,
Ani na marzeń skarżyć się mogiłę,
Ani narzekać, jak lutnia rozbita;
Będę miał siłę iść sam nocą czarną
I w ludzkie piersi rzucać pieśni ziarno.

Ale pamiętaj, że wtedy oboje
Jak potępieńcy przejdziemy przez życie,
Że wyschną dla nas wszystkie szczęścia zdroje,
Że wszystkie gwiazdy zgasną na błękicie,
Że będzie ciemno na ziemi i niebie,
Że będzie pusto... dla mnie i dla ciebie...





Gondoliera.

Na modrem niebie
Gwiazdy się palą,
Ucieka w przestrzeń
Fala za falą,
Na wód głębinie
Jasnej i cichej
Łódź chyża płynie
W srebrzystą dal.

Złożyłaś główkę
Na dłoni białej,
Rzewnym uśmiechem
Usta zadrżały.
Piosnka zabrzmiała
Dziwnie stęskniona
I uleciała
Na skrzydłach fal.

I taka cisza
Na morskiej toni,
Tylko twej piosnki
Echo gdzieś dzwoni.
Łódź cicho pruje
Błękitne fale,
A serce snuje
Upojeń nić.


Och, gdyby można
Przez całe wieki
Płynąć w świat cudów
Jasny, daleki,
Przy tobie wiecznie —
O, dziewczę moje! —
Marzyć słonecznie
I cicho śnić!...





Z motywów wiosennych.

Więc znowu idzie wiosna, w kwiatach cała,
Wędrownych ptasząt poprzedzona gwarem,
Z błękitu niebios schodzi tak nieśmiała,
Z blaskiem i wonią, z piosenką i czarem.
Blady ma uśmiech i łono tak drżące,
Jak młode dziewczę, do ślubu idące.

Jak młode dziewczę, do ślubu idące,
To się zachmurzy, to się rozweseli,
Piękną jej głowę ozłociło słońce,
Gdy pod stopami jeszcze śnieg się bieli,
Ale już serce natury i ludzi
Na jej zaklęcie z uśpienia się budzi.

Już się z uśpienia budzi ziemia czarna,
Zieloną runią pokryły się łąki,
Pod mokrym śniegiem już kiełkują ziarna,
Bezlistne drzewa wypuszczają pąki,
I z zimowego całunu spowicia
Świat zmartwychwstaje i rwie się do życia.



II.

Świąteczną szatę wzięło miasto całe,
W złocistych blaskach lśnią kamienic skronie,
Gdzie na Powiślu stoją domki małe,
Biegną ożywcze z łąk zarzecznych wonie,

 
I dzieci, zimą wśród ścian brudnych schnące,
Uśmiechem zieleń witają i słońce.

Na Starem-Mieście, stęskniony do wiosny,
Wybladły student patrzy w dal z okienka,
O piętro niżej tęsknoty miłosnej
Sentymentalna rozbrzmiewa piosenka —
I chłopcu, w cudne wsłuchanemu pieśnie,
Sny brylantowe marzą się, jak we śnie.

A gdy nad miastem wzejdzie księżyc blady,
Kiedy latarnie zapłoną gazowe,
Zda się, że błądzą w ulicach dryady,
Zda się, że dźwięki jakieś drżą echowe...
Po skwerach szepczą zakochane pary —
To noc i wiosna czynią swoje czary.



III.

A tam daleko, za wiślaną tonią,
Gdzie łąki leżą, gdzie lasy czernieją,
Wilgotna ziemia bucha krzepką wonią
I gwiazd oczyma błękity się śmieją,
W wieśniaczych chatach błyskają ogniki
I słychać z karczmy dźwięk skocznej muzyki.

Słońce w czerwieni na zachodzie kona,
Z przeciwnej strony wstaje pełnia blada,
Gdzieniegdzie piosnka popłynie stęskniona,
Gdzieniegdzie śmiechu zadźwięczy kaskada,
Drzew wierzchołkami cichy wiatr kołysze
I gwarem wiosny cała wioska dysze.


A potem drzemią i ludzie i niwy,
Kiedy na ziemię głucha noc zapada,
Tylko bór gwarzy, niby starzec siwy,
Tylko na Wiśle fala z falą gada,
I w nocnej ciszy te głosy natury
Płyną w dal srebrną, jak anielskie chóry...





Pamiętasz ty?

Pamiętasz ty wieczorne ciche zmierzchy,
Gdy legion gwiazd błękitne srebrzył tonie,
Gdy księżyc wszedł nad drzew szumiących wierzchy,
W anielski blask twe białe strojąc skronie?
W oddali drżał piosenki ton echowej,
Uroczą woń rozkwitłe siały bzy —
Miniony już ten wieczór księżycowy
Pamiętasz ty?...

Pamiętasz ty ten stary dworek biały?
Pod cieniem lip pamiętasz dwie altany?
Szeroki staw, gdzie wodne lilie drżały,
Wzorzysty klomb, z pachnących kwiatów tkany?
Słowiczy śpiew, tęsknotą rzewną tchnący,
Co w jasną noc jak srebrny dzwonek drży —
Ten marzeń świat, kolorem tęcz błyszczący,
Pamiętasz ty?...

Ach, widzę cię w koronie twych warkoczy,
Ach, widzę cię w śnieżystej twej sukience,
Perłami łez wezbrały modre oczy,
Gdy kibić twą oplotły moje ręce.
W ten senny zmierzch, w tęczową jedną chwilę
„Ja kocham cię!“ — szepnęłaś cicho mi —
Ach, naszych snów i złotych marzeń tyle
Pamiętasz ty?...


Przeminął czas... Przeminął... i nie wróci,
Skonała baśń, poezyi czarem tchnąca,
W gęstwinie drzew ptaszęcy chór nie nuci,
Szumiący wiatr pożółkłe liście strąca,
W powietrzu mkną jesiennych burz lamenty,
Stęskniony wzrok srebrzyste mącą łzy...
Zamierzchły dziś świat rojeń, świat zaklęty,
Pamiętasz ty?...





Moriturus.

Życie moje dogasa, jak lampa przyćmiona,
Spłonęło tęskne serce, nerwy się stargały,
W gwiazd koronie srebrzystej śmierci anioł biały
Pierś moją w marmurowe oplata ramiona.
Melodye sfer nadziemskich do snu mnie kołyszą
Szeptem duchów skrzydlatych, rajskich ech szelestem —
I mówi anioł śmierci: „Spojrzyj, oto jestem,
Pójdź do mnie... Jam spoczynkiem... ukojeniem... ciszą...“
Na świat spływa przejrzysty wieczór księżycowy,
W dalmatyce z purpury kona złote słońce,
I na lazurze niebios błysły gwiazdy drżące,
I w szacie tkanej srebrem schodzi zmrok majowy.
Otwórz okno, jedyna... Niech róż płyną wonie,
Niech mnie upoi echo piosenki dalekiej,
Nim w śnie bez przebudzenia zastygnę na wieki,
Nim śmierć na mojej skroni złoży chłodne dłonie...
Gdy widzę, jak czarownie śmieje się przyroda,
Gdy w szmerach jasnej nocy słyszę hymn miłości,
Lękam się ciszy grobu i grobu ciemności,
Szkoda mi snów młodzieńczych i życia mi szkoda.
Świat przebiegły uniesień tajemniczych dreszcze,
Urok wiosennych marzeń ludzką pierś zaklina...
Jak tu ciemno!... Pójdź bliżej, pójdź bliżej, jedyna!
O, nie daj mi umierać... Ja chcę żyć... żyć jeszcze...

Za złotą gwiazdą sztuki szedłem w świat zaklęty,
W słonecznych ideałów zapatrzony jasność,
Aż serce me płonące zabrały na własność,
Aż duch mój rozpiął skrzydła, zachwyceniem zdjęty.
Blask natchnienia zajaśniał na mej skroni dumnej,
Oplątały mnie czarem sfer niebiańskich tony
I drżały tak uroczo w mej piersi stęsknionej —
Gasnę... i pieśń ostatnia skona u mej trumny...
Pamiętam wielką salę, strojną w kwiatów sploty,
Pamiętam w pieśni moje zasłuchane tłumy...
Jam skrzypce ujął w rękę, pełen dziwnej dumy,
I kazałem im śpiewać rzewną pieśń tęsknoty.
Pieśń płynęła, jak echo z pod błękitnych światów,
Cicha, jak ranny wietrzyk, gdy róże pochyla,
I skonała piosenka... Była ciszy chwila,
A potem grzmot oklasków i kaskada kwiatów...
Albo pamiętasz, luba?... W weneckiej gondoli
Marzyliśmy, łódź sennej powierzając fali,
„Królowa Adryatyku“ ginęła w oddali,
Na szafiry wszedł księżyc w blasków aureoli,
Jaśniała w twoich oczach łezka brylantowa,
Patrzyłaś zadumana w srebrny sierp księżyca —
Jam zaśpiewał... uśmiechem błysnęły twe lica...
Dotąd grają w mem sercu tej piosenki słowa...
O pieśni! Tyś mi była szczęściem i przekleństwem,
Na skroń sypałaś kwiaty, a pod stopy ciernie,
A jednak, pieśni moja! jam ci służył wiernie,
Miotany wirem bytu i ducha męczeństwem.
Każdy ton, co się z drżącej piersi mej wydzierał,
W cierpieniu był poczęty i w bolach zrodzony,
I ociekło me serce łzami krwi czerwonej,
I snując pieśni moje... jam gasł i zamierał.

Zanim usnę, jedyna, usiądź przy pianinie,
Graj piosenki, co w duszy zbudziły się mojej —
Ich głos mnie ukołysze, ich śpiew mnie ukoi,
Będą mi szeptać baśnie, jak matka dziecinie...
O, słyszę... ton za tonem w sercu mem oddźwięka,
Gwiazdami tkane niebo nade mną rozpina —
Najpiękniejsze dni moje ta pieśń przypomina,
Wszystkie sny mi powraca cicha ta piosenka...
O, graj... Straconych złudzeń i uniesień echa
Wieją z tych pieśni moich czarem i urokiem,
Sen o sławie i szczęściu staje przed mem okiem
I zapomniana młodość do mnie się uśmiecha.
O, graj... Znikły bez śladu widzenia złowieszcze...
Któż tu o grobie mówi?... Ja żyć chcę, żyć muszę!..
Tym pieśniom dałem serce, zakląłem w nie duszę —
Dziś one mnie wskrzeszają... graj mi jeszcze, jeszcze...
Co to?... Jęknęły struny, jak dzwon pogrzebowy...
O, pójdź... stań tu... koło mnie... Jak mi duszno... ciemno...
Czy widzisz?... Idzie ona... Schyla się nade mną...
Z jej przyjściem na me skronie wionął chłód grobowy...
Patrzy na mnie... Zatruwa jadem trupiej pleśni...
Topi szpony w mych piersiach... Serce chce wydzierać...
Broń ty mnie, o jedyna!... Ja nie chcę umierać...
Och!... Brak mi tchu... Powietrza!.. Słońca...
...................
............. Pieśni!... Pieśni!...





Pamięci przyjaciela.

O, śpij spokojnie! Śpij w swym cichym grobie!
Niech błogiej drzemki nikt nie zmąci tobie!
Niechaj cię spokój ogarnie bezmierny,
Lat moich młodych przyjacielu wierny!

Tyś jeden wiedział, co me serce warte,
To serce szczere, ale nie otwarte;
Tyś jeden wiedział, śpiący pod mogiłą,
Kogo kochało i dla kogo biło.

Zimny z pozoru i hardy przed światem,
Z tobą-m ja gwarzył, jak z serdecznym bratem;
A kiedyś odszedł do cichego domu,
Mych snów i bolów nie mam zwierzyć komu.

O, żegnaj, druhu! W twoim cichym grobie
Ból i łzy życia dzisiaj obce tobie!
O, żegnaj, druhu!... i módl się w błękicie
Za mnie, co cierpię, skazany — na życie!





Gdzie ja cię znajdę?

Gdzie ja cię znajdę, moja ty wyśniona?
Gdzie ja cię znajdę, aniele mój biały?
Serce me gaśnie, jak lampa przyćmiona,
I moich złudzeń kwiaty się rozwiały.
Pierś, którą natchnień przebiegały dreszcze,
Obojętności wyziębiła zbroja —
I dziś o jednem marzę tylko jeszcze:
Gdzie ja cię znajdę, wyśniona ty moja?

W snach dyamentowych młodzieńczej tęsknoty,
W kwietnym i wonnym mego życia maju,
Widziałem ciebie w gwiazd koronie złotej,
Cicha wygnanko z nadziemskiego raju;
Blask poświęcenia z oczu twych bił zdrojem,
Sierp księżycowy jaśniał nad twem czołem,
Tyś była sercem i natchnieniem mojem,
Tyś mi kochanką była i aniołem.

Próżno, aniele, szukam cię wśród świata,
Próżno do ciebie wyciągam ramiona,
Kwiat mrze za kwiatem, liść za liściem zlata,
A tyś daleko — o, moja wyśniona!
Szumne mnie wichry po świecie nosiły
I nie wiem, kędy cicha ma ostoja,
Za mną mogiły, przede mną mogiły,
I niema ciebie, wyśniona ty moja!


Nieraz jam marzył, że już widzę ciebie,
Nieraz podobne złudziły mnie twarze, —
Ale nie weszło słońce na mem niebie,
Ale przelotne zwiodły mnie miraże.
Tak się skarżyły struny mojej lutni,
Tak się skarżyły, jak łabędź, gdy kona,
I coraz tęskniej było mi i smutniej,
Że niema ciebie, moja ty wyśniona!...

Nim w śnie bez jutra zastygnie me ciało,
Nim się w mogilnym uspokoję cieniu,
Chciałbym cię ujrzeć taką piękną, białą,
Jaką w młodzieńczem pamiętam widzeniu.
Kwiaty mych złudzeń dawno się rozwiały,
Krwawe me serce ziębi smutków zbroja...
Gdzież ja cię znajdę, aniele mój biały?
Gdzież ja cię znajdę, wyśniona ty moja?...





Baśń.

Gdy zmrok wieczorny z blasków aniołem
Codzienną skończy waśń,
W liliowej bieli, z gwiazdą nad czołem,
Na ziemię schodzi baśń.
Złocistą nicią ubiegłe wieki
Z dzisiejszym wiąże dniem,
Świat legendowy, jasny, daleki,
Fantazyi wskrzesza tchem.

Nad falą jezior w lasów gęstwinie
Rusałek słychać śpiew,
Orszak chochlików w powietrzu płynie,
Śmieje się z poza drzew.
Siostra zabija siostrę rodzoną
Za świeżych malin dzban,
Ognie czarownic na górach płoną,
Lśni paproć w Święty Jan.

Starzy bogowie, rycerze, mnichy,
Budzą się z długich snów,
W miesięczny wieczór jasny i cichy
Na jawie żyją znów.
Odwieczne zamki brzmią hucznym gwarem
Przez dawnych zaklęć moc —
To, co umarło, powstaje czarem
W miesięczną, cichą noc.


 
Pod kmiecej chaty słomianą strzechą
Zachodzą oczy łzą,
W barwnej przeszłości wsłuchane echo
Namiętniej serca drżą.
One w noc taką czują inaczej,
Piękniejszy widzą świat, —
Baśń z lat minionych w piersi wieśniaczej
Poezyi sieje kwiat...





Nad grobami.

Nad grobami, nad smutnymi,
Szumią drzewa uroczyście,
Wicher chwieje światłem lampek
I unosi zwiędłe liście.
Blady księżyc cmentarz stroi
Promieniami srebrzystymi
I ulata anioł wspomnień
Nad grobami, nad smutnymi...

Nad grobami, nad smutnymi,
Płyną rzewne łzy tęsknoty,
Z pod welonu żałobnego
Błyśnie blada twarz sieroty.
Ciche skargi, ciche łkania
Drżą tonami echowymi
I unoszą się w powietrzu
Nad grobami, nad smutnymi...

Nad grobami, nad smutnymi,
Chyli skronie tłum w zadumie —
Zda się, słychać znane głosy
W jękach wiatru, w liści szumie.
Zda się, płyną drogie twarze
Przed oczyma stęsknionemi
I w jesiennej mgle znikają
Nad grobami, nad smutnymi.


Nad grobami, nad smutnymi,
Gasną lampki konające —
Uleciały w dal westchnienia,
Wsiąkły w ziemię łzy gorące.
Tylko brzozy rozpłakane
Szumią liśćmi pożółkłymi...
Znowu pusto, znowu głucho
Nad grobami, nad smutnymi...





Nie zapominaj.

Nie zapominaj, rozmarzone dziecię,
Gdy sen o szczęściu młodą duszę pieści,
Że na tym wielkim, ozłoconym świecie
Prócz jasnych marzeń są łzy i boleści.
Więc kiedy smutki serce twe ogarną,
Zachmurzonego życia nie przeklinaj, —
Że trzeba losom spłacić dań ofiarną,
Nie zapominaj...

Nie zapominaj, że te białe róże,
Co na mogiłach opuszczonych rosną,
Strzegą cmentarzy, jak anioły stróże,
Tęskniąc za słońcem i za nową wiosną.
One marzeniem w ciemne jutro płyną,
Siedząc za chmurą świt, lśniący słonecznie, —
Że kwiatem grobów ty jesteś, dziewczyno,
Pamiętaj wiecznie...

Nie zapominaj, że wśród walk żywota
Ludziom strażniczych potrzeba aniołów,
Gdy na błękitach zgasła jutrznia złota,
Gdy duch zniszczenia obfity ma połów.
Więc gwiazdę uczuć rozpal nad swem czołem
I smutne duchy miłością zaklinaj, —
Żeś serc znękanych winna być aniołem,
Nie zapominaj...



Mówią mi ludzie...

Mówią mi ludzie: dość marzeń, dość szałów,
Trzeba swych czasów wiernem być dziecięciem,
Nie szukać w życiu sennych ideałów,
Ani za wieszczem tęsknić wniebowzięciem.
Trzeba zapomnieć o baśniach pieśniarzy,
O krajach cudu, wykąpanych w złocie —
Z spokojnem sercem, z pogodą na twarzy
Trzeba brać życie, jakiem jest w istocie.

O, tak. Wiem o tem, że dzisiaj nie pora
Karmić się pieśnią, jak powszednim chlebem.
Sny i marzenia?... Ach, to było wczora,
Dziś inni ludzie pod tem samem niebem.
O, tak! Wiem o tem... Zgasło dawne zorze,
Nikt dziś nie słucha złotostrunnej lutni,
I żyją ludzie... potężniejsi może,
Choć mniej serdeczni... chociaż bardziej smutni.

Wiem o tem wszystkiem... A jednak, niestety!
Nie jestem wieku prawowiernym synem —
Targa mi serce wrząca pieśń poety,
Za każdym wielkim duch mój tęskni czynem.

Wstręt we mnie podłość i nikczemność budzi,
Nędza i boleść krwawe łzy wyciska —
I smutny jestem, widząc nicość ludzi,
W sercach zgniliznę, w mózgach wężowiska.

Wtedy zwołuję przez pieśni zaklęcia
Z ducha poetów zrodzone postacie
I po kolei biorę je w objęcia
I po kolei mówię do nich: „bracie!“

Wierząc, że widma bez krwi i bez kości
Nieprzenikniona przyszłość ucieleśni,
Śnię o wszechludzkiej braterskiej miłości
I świat piękniejszy odnajduję w pieśni.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Artur Oppman.