Trzy chwile (Orzeszkowa)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trzy chwile (Orzeszkowa) |
Pochodzenie | Nowele i szkice |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1921 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa; Kraków; Lublin; Łódź; Poznań; New York |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Widziałam go raz pierwszy, gdy był małym cherubinkiem z głową osypaną kędziorami złotemi, z różową buzią, całą w łzach. Czepiał się obu rączynami żałobnej sukni matczynej, szedł za pogrzebem ojca. Ludzi w orszaku pogrzebowym było wielu i dobre uczucia ludzkie towarzyszyły kobiecie, dotkniętej nieszczęściem wielkiem.
— Biedna! — Bez majątku pozostała! — Ani majątku, ani szczęścia! — Ani miłości, ani oparcia! — I tak już na zawsze!
Wtem kobieta w czarnych welonach, łkając, pochyliła się nad cherubinkiem złotowłosym, w ramiona go wzięła, do piersi przycisnęła, oczy pełne modlitwy, łez, bólu, ku niebu podniosła.
W pobliżu usta różne szeptały:
Widziałam go poraz drugi, gdy mundurek szkolny od niedawna nosić zaczął i krokiem śpiesznym ze szkoły do domu powracał! Mróz był tęgi, więc zarumienił mu nos i policzki, tak że do kwiatu piwonji był podobny, lecz wesoło wpośród czerwieni tej świeciły błękitne oczy, tak rozglądające się wokoło, jakby do świata mówiły: o, mój miły, piękny świecie, jakże cię kocham!
Wtem otworzyła się szyba w oknie jednego z domów i wyjrzała z niej na ulicę twarz kobieca blada, chuda, lecz światłem radości, słodyczą czułości oblana.
— Mama!
— Chodź! chodź! chodź!
Szczebiot matki ptaszęcej, przywołującej do gniazda małego ptaka.
Poleciał. Śmiały się mu oczy błękitne i policzki od namarznięcia czerwone, nogi swawolnie wysoko podrzucał i swawolnie tornister książkami wypchany podskakiwać zdawał się na jego plecach. A z otwartej szyby małego okna rozległ się znowu po cichej ulicy szczebiot ust słodkich:
— Chodź! chodź! chodź!
Nie wytrzymał. Natychmiast pochwalić się musiał. Przystanął pod oknem i, wysoko nad głową wstrząsając mały zeszyt, wołał:
— Mamciu! czwórki! Same, Mamciu, samiuteńkie czwórki, czwóreczki, czwóruchny!…
Widzę go dziś poraz trzeci. Od kogoś, skądciś doleciała mię już była o nim wieść-nietoperz, wieść-puhacz. Podobno, z powodu ubóstwa ze szkoły wyprawiony, podobno matka już nie żyje…
Widzisz? Czy widzisz, jak to idzie chodnikiem ulicy krokiem przewalającym się, niedbałym, z czapką zszarzaną, na tył głowy zsuniętą, z dymiącym się ogarkiem cygara przy ustach. Z rynsztoku podjął go pewnie i sam tak wygląda, jakby wykąpany był w rynsztoku. Wyciekł jak szparag cienki a długi i gdzież się podziała rumiana jak piwonja buzia cherubinka? i oczy wesołe małego zucha? Teraz, te oczy, z pośród kościstej, wydłużonej twarzy rozglądają się wokół jakby do świata mówiły: o, poczekaj, kochanku, dam ja ci — za swoje, oj, dam! Ze czternaście lat ma pewnie albo nieco tylko więcej, lecz wygląda, jakby już długo żył i w oddechu bagniska wiądł…
Widzisz? czy widzisz jaka otoczyła go gromadka istot bardzo do niego podobnych. Takież jak on szparagi blade, trawy uwiędłe, ptaki zgłodniałe, — psy bezdomne, oczyma wyjące.
O czemś pomiędzy sobą szepcą, nad czemś naradzają się. Czy widzisz, jak rozżarzyły się ich źrenice, rozedrgały nozdrza, w pięście zacisnęły się ręce — brudne…
Czy wszyscy oni byli niegdyś, albo być mogli, cherubinkami i małymi zuchami?
Widzisz? Cherubinek i mały zuch dawny ręką dał znak jakiś i pobiegł naprzód pierwszy. Oni za nim pędzą. Nagle stanęli, ponieważ on stanął. Z wysoko podniesioną głową pośród ulicy stanął i wzrok utkwił w dużem oknie, za którego jasnemi szybami złotem połyskuje kandelabr kosztowny. Co za wzrok! O, musi on mieć z tem oknem porachunki jakieś, za coś mu chce odpłacić!
Pochylił się ku ziemi i kamień podniósł… Widzisz? czy widzisz? rękę z kamieniem wysoko nad głowę w tył zarzuca… Słyszysz? Szkło zadźwięczało… Okno z kandelabrem, złotem za szybami połyskującym, kamieniem ciśniętym stłukł… Jak wiatr pomknął dalej… na zakręcie jakimś zniknął… Łotr!