Pytanie (Orzeszkowa)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Pytanie (Orzeszkowa)
Pochodzenie Nowele i szkice
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1921
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków; Lublin; Łódź; Poznań; New York
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PYTANIE.

Jest otchłań, o której istnieniu wiedzą wszyscy i której złorzeczą wszyscy, a w której głębie rzadko kto wpatrywać się chce i umie.
Tak zrządziła natura, że od tej największej, najpowszechniejszej, najczarniejszej rzeczy na ziemi, lada co odwrócić może wzrok i myśl człowieka. Po stokroć, po tysiąckroć w życiu każdy ogarniętym się czuje jej ciemnością i dotkniętym ostrzami mieczów, których ona jest pełną. Po stokroć, po tysiąckroć woła ona do każdego, aby spojrzał w jej niezgłębione łono, odetchnął trującem jej tchnieniem, przeraził się mnóstwem ohydnych widm, które ją od szczytu do dna wypełniają; i każdy patrzy, oddycha, ze zgrozą dłonie ku powstającym na czaszce włosom podnosi.
Ale oto, drobny liść ze słodkim szmerem zakołysał się na drzewie, polny kwiat skromną koronę z pomiędzy traw wychylił, promień słońca wypłynął z za chmury, fletnia pod skrajem błękitów zagrała, dalekie echo dźwięk drogiego imienia przyniosło i już człowiek, z obliczem od otchłani odwróconem, z nadzieją zmartwychwstałą, z wezbranemi pragnieniami, na falę życia znowu wypływa i tęczową grą jej kropel, okruchami roztrącających się w niej promieni, bylejakiem złudzeniem wzroku, słuchu, serca, wiary, bawi się jak dziecię. O tej otchłani czarnej, niezmiernej, ohydnemi widmami napełnionej, którą przed chwilą opuścił i do której jeszcze niezawodnie wróci, wrócić musi — zapomina. Rzecz przedziwna! Chwila, drobnostka, szczegół, złudzenie, po stokroć i po tysiąckroć w życiu odrywają go od tego, co jest wiekuiste, ogromne, powszechne i co wydaje się być jedyną na ziemi, zaprzeczeniu ulec nie mogącą prawdą.
Tą otchłanią, tą rzeczą ze wszystkich rzeczy zmysłom i umysłowi ludzkiemu dostępnych, najpowszechniejszą, najogromniejszą i najczarniejszą, tą może jedyną dotąd niewątpliwą prawdą — jest cierpienie.
Tu i ówdzie, bardzo rzadko, znajdują się ludzie, których ta otchłań w szczególny sposób ku sobie przyciąga i których myśli, uwagę, uczucia ta prawda na swój prawie wyłączny użytek zabiera. Takich, byle kwiat, promień lub echo nie złudzi i od przedmiotu, który niejako panem ich duszy stał się, nie odciągnie. A dzieje się tak wcale nie dlatego, ażeby sami najsrożej i najczęściej pojonymi byli trucizną i ranionymi przez miecze cierpienia, ale że w swej piersi noszą harfę jakąś, która im wiernie, natarczywie, z całą niezmierną różnorodnością i subtelnością modulacji powtarza wszystkie z tej otchłani dobywające się tony, — że oprócz tego, pomiędzy nimi a nią istnieje nić tajemnicza, niewiedzieć z czego zrobiona, niewiedzieć przez kogo wyprzędziona i zadzierzgnięta, która ich ku niej pociąga i daleko więcej na nią niż na cokolwiek innego patrzeć im pozwala. Ci ludzie dokładnie i namacalnie znają częstokroć rzeczy, o których nie śniło się nigdy badaczom innych punktów świata. Są to eksperci, którzy w procesie ludzkości przeciw jej przeznaczeniu do najdrobniejszych szczegółów wyliczyć mogą krzywdy i straty, przez stronę pozwaną pozywającej zadane. Ona, ta ludzkość, przeznaczenie swoje przed kratki niewidzialnego i niepojętego dla niej sądu pozywająca, zdolną byłaby przemawiać tylko pojedyńczemi słowami, najprostsze pojęcia wyrażającemi. Powiedziałaby naprzykład: pole bitwy, albo choroba, albo niewola, albo głód, zgon, rozpacz. Oni zaś ukazać mogą szczegóły, składające każdą z tych całości i przedstawić niezliczone mnogości w tych jednościach zawarte. Łatwo wymówić: tysiąc rannych! ale łatwo też o tej prostej jedności w dwie minuty po wymówieniu jej nazwy zapomnieć. Co innego wcale, gdy biegli na szerokiem płótnie odmalują, jak wszystkie te rany otwierają krwawe swe wargi, z powietrza piją rozkładający napój, a po sieci tkanek nerwów, aż do ostatnio zrodzonej lub zaledwie z drugiej rodzącej się komórki ciała rozsyłają węże, strzały, płomienne języki bólu. Nic prostszego, jak głośno przeczytać: »Rzym podbił Galję i strasznie ją gnębi«. A potem, z żalem, który wnet widok róży odegna, albo dźwięk fletni zagłuszy, rzec: Gallom tym smutno być musi na świecie! Lecz znawcy owi, wnet w tej jedności mnóstwo dla niestale patrzącego oka ginących mnogości zobaczą. Oni wśród Gallów policzą i wskażą wnętrzności, zamiast pożywną strawą, wściekłością lub próżnią karmione, mózgi wywarem rozpaczliwych marzeń, lub wyziewami stojących wód pojone, ramiona, które, zrywając się do czynu, nic prócz obręczy krwawych od powroza ku niebu nie wznoszą, męstwa skruszone, siły połamane, wymowy spętane, szyje zduszone, duchy, które przesuwają się przez życie jak nikłe samych siebie podobizny i do grobów kładą się samym sobie nie dorósłszy i swoich własnych, tych, które natura dla nich przeznaczyła róż czy laurów, czy też skromnych fiołków nie zaznawszy, nigdy i nigdy już zaznać nie mając. To samo ze zwątpieniem, z rozpaczą. Wszyscy wiedzą, że są na ziemi umysły, nazawsze smutne po utraconej wierze w ideały, niegdyś dla nich nieskazitelne i niewzruszone, a potem, w dziedzinę snów dziecięcych, błogich lecz próżnych, upadłe; wszyscy wiedzą, że są serca, po stracie swych własnych, wobec wszechświata drobnych, lecz dla nich najdroższych klejnotów, na zawsze zubożałe i ze wszelkiej nadziei opróżnione, wszyscy o tem wiedzą, lecz przedstawiają to sobie w postaci bryłowatej niejako całości, w zarysie linji ciemnej wprawdzie, lecz pojedynczej. Tamci tylko, owi biegli, w stanie są rozłożyć te bryły na najdrobniejsze atomy i te pojedyncze linje na nieskończone mnóstwo linijek, które, gdyby ich nie było, pozostałyby dla wszystkich niewiadomemi i niewidzialnemi. Co więcej, gdyby przed kratkami owego niewiadomego sądu, stawali oni w imieniu nietylko już ludzkości, ale powszechnego życia, zdołaliby niezawodnie opowiedzieć ile zmęczenia i żądzy spoczynku słyszą w każdym z dźwięków tego klekotu, który wydają kopyta konia, biegnące po miejskim bruku, jakie męki przenosi robak, gdy opada go i morduje rój mrówek; co znaczyćby mogły, na język ludzki przetłumaczone, świergoty i piski ptaka zamkniętego w klatce i po jej prętach boleśnie czołgającego się ku górze; jakie udręczenia przenikają tkanki rośliny, gdy korzeń jej tkwi w ziemi spieczonej przez suszę, a korona blednie i usycha w skwarze. I tak dalej, dalej, głębiej, ze swoją harfą i ze swoim drobnowidzem, jak nurkowie po perły, spuszczają się oni w otchłań, po najdrobniejsze ziarnka z ogromnej kurzawy cierpienia.
Teraz: pytanie.
Czy ci ludzie powinni opowiadać światu wszystko co widzą i o czem wiedzą? Rzecz prosta, stosuje się to pytanie do tych z pomiędzy nich, którzy przemawiają głośno, których myśli i uczucia posiadają ostrza, budzące myśl i uczucie innych.
Przedewszystkiem zastrzec należy, że w ogromnej większości wypadków, manjakami oni nie są i tego, co jest na ziemi szczęściem, dobrem, pięknem, nie przeoczają. Tylko większą od innych posiadają skłonność i zdolność do odczuwania i przenikania dziedziny przeciwnej szczęściu, dobru i pięknu, a także więcej od innych rażeni są nierównomiernością dwu tych dziedzin i tem, co wobec ograniczoności ludzkich pojęć jest niesprawiedliwością, a co prędzej lub później, ale stale, przez cierpienie, zło i brzydotę kaleczy albo i kruszy dobro, piękno i szczęście. Nie należy więc zapatrywać się na nich jak na jednookich, ale raczej jak na owych lekarzy specjalistów, którzy, znając dobrze cały organizm człowieka, jedną część jego wystudjowali najpilniej i do wyjaśnienia jej właściwości zdolności szczególnej nabyli.
Otóż czy powinni oni opowiadać światu wszystko co w otchłani cierpień widzą i słyszą?
Wiele w obecnych czasach jest mowy o pesymizmie, nie będącym niczem innem, jak tem właśnie wpatrywaniem się w otchłań cierpień, w nierównomierność dwu dziedzin ludzkiego życia: jasnej i ciemnej. Wielu powiada, że ukazywanie tej otchłani i tej nierównomierności ludziom, którzy sami nie ujrzeliby nigdy całej wielkości ich i grozy, osłabia najpotężniejszą sprężynę ludzkiego życia: nadzieję, gasi drobny, lecz siły ludzkie podsycający ognik wesołości, piołun sypie na podniebienia, a w dusze leje zmrok zwątpienia. I to jest prawda. W dodatku jednostronnie na sprawę tę patrząc, pocóż, zdaje się, nadwerężać lub przeinaczać dobroczynne prawo natury, które pozwala, aby ludzie jak dzieci, dla których dziś tylko istnieje, o wczorajszej chłoście nazajutrz pamięć tracili, a wciąż odeń ku błękitnym strumykom odbiegali?
Z drugiej przecież strony, człowiek, zdaje się, powinien być tak dumny, aby go obchodzenie się z nim, jak z dzieckiem lub półgłówkiem, obrażało. A nie ukazywać mu prawdy dlatego, że go ona zaboli, albo mu zaszkodzi, jest to dowodzić, że się go ma za dziecko albo półgłówka. Jakto! Więc ci, którzy pogodnie spoglądają na świat, uważają człowieka za istotę tak słabą i lichą, że ją dokładne rozpoznanie właściwości własnej istoty i własnego życia z nóg zwalić, posiadanie prawdy zgubić, a jedynie fałsz, albo przynajmniej półfałsz przy życiu utrzymać może! Tak mniemając, jakimże sposobem mogą oni pogodnie zapatrywać się na świat? Z takiem mniemaniem są oni stokroć większymi pesymistami od tych, którzy z tajemnic otchłani zasłonę zdzierają śmiało, bo myślą, że człowiek jest dość silny, aby bez omdlenia dźwignąć brzemię boleści i dość dobry a przemyślny, aby zmniejszenie ciemnej dzielnicy świata przedsięwziąć. A może do samej głębi otchłani wzrok zapuściwszy wszystkie niezliczone mnogości składające to, co im się bryłowatą jednością wydawało rozpoznawszy, ludzie, jak robotnicy na jeden łan spędzeni, spólnie i gorliwie kosić chwasty, tępić miecze, odganiać widma, osuszać bagniska rozpoczną? A może właśnie łoi, co osłabionem być miało: nadzieja w tysiąckroć, przed obliczem wielkiego dzieła, spotęgowane zostanie? Może też, — jak struny mistrzowskiemi palcami targane, — serca ich rozśpiewają się najwyższą, najpiękniejszą, najprzenikliwszą pieśnią współczucia i pieśń tak jak żołnierzy do zwycięstwa, — lepiej nad wszystkie inne rozumy ich i dłonie wzbije ku wszechmocy?
Tak marzą ci, którzy dokładnie widzą niezmierne smutki świata i o nich opowiadają. Czy nie są w błędzie? Czy im, jeżeli nie milczenie, to przynajmniej półmiłczenie, jeżeli nie kłamstwo, to półprawda nakazanemu być nie powinny? Może, jak niegdyś przed wielomównymi prawnikami rzymskimi, należy przed nimi postawić zegar z zaleceniem, aby nie ważyli się mówić dłużej, jak przez czas jednego jego obrotu, bo gdy na wodnej klepsydrze strumień ciec zacznie po raz drugi, powiedzą oni pewno coś takiego, co dla sprawy szkodliwe będzie? jeżeli ich marzenie nie jest jednym z tych snów o niebie, które od początku świata zmordowane ziemskiem życiem głowy posiwiały.
Ale z drugiej strony, może trzeba, aby jeszcze głębiej, jeszcze dokładniej poznawali oni najpowszechniejszą i najogromniejszą otchłań świata, aby do mówienia o niej zaprawiali wszystkie swe myśli, uczucia i siły, aby jak najszczerzej, jak najrozleglejszym głosem opowiadali ludziom to, co wydaje się jedyną dotąd, zaprzeczeniu ulec nie mogącą — prawdą?
Pytanie.
Może jest pożądanem, aby ludzie w błocie grzęźli, własnemi dłońmi kopali sobie groby i kuli kajdany, wzajem krzywdzili się i mordowali, lecz wszystko to czynili w dobrym humorze? Może, aby ten dobry humor, a zarazem nadzieję i energję nienaruszoną w nich utrzymać, malarze same kwiaty malować, a lirnicy same walce skoczne i erotyczne piosenki wygrywać powinni?
Pytanie.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.