Śpiewna
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Śpiewna |
Pochodzenie | Nowele i szkice |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1921 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa; Kraków; Lublin; Łódź; Poznań; New York |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
W lesie pełnym platanów, buków, cyprysów ciemnych i nad strugami wód błękitnemi, malin czerwonych, o czarodziejskiej woni, w lesie, obrastającym świętą górę Idy, Zefir królewicz pokochał pasterkę Śpiewną. Jemu bogowie dali piękność królewską i serce tak głębokie, jak morze, kryjące na dnie korale i perły; jej muza dźwięków włożyła do kolebki upominek czarującego głosu.
Nad błękitnym strumieniem, z dłoni zamyślonej Śpiewna puszczała mknące białe kielichy powoi, śpiewając tak rozgłośnie, tak dźwięcznie i słodko, że z zarośli różanych wychylały łanie zasłuchane głowy, jelenie, powstrzymując bieg swój ku wodzie, stawały wśród cyprysów i patrzały w niebo, ptaki z czerwonemi malinami w dziobach leciały ku miej, jak ku przybyłej z krainy cudnej mistrzyni śpiewnych chórów.
Aż dnia pewnego, oprócz łań i jeleni, Zefir śpiewanie to usłyszał, cicho po mchach stąpając, ostrożnie Śpiewną zaszedł i dłonie na oczach a usta na ustach jej położył. Kiedy całować przestał, patrzyli na siebie tak długo, aż jak w źwierciadła wzięli w źrenice obrazy swe nawzajem, potem, zjedli pospołu nieco wonnych malin, napili się wody z kielicha powoju i, na szczyt Idy wstąpiwszy razem, oczyma po morzu bezbrzeżnem powiedli. On opowiedział jej, jakie na dnie morza kryją się perły tęczowe i korale krwawe, ona mu o koralach i perłach morskich, o gwiazdach niebieskich, o tęsknotach ziemskich i rozkoszach rajskich, długą i cudną pieśń wyśpiewała… Tak im upłynął pierwszy dzień miłości i odtąd szczęście ich było jak perła, jak koral, jak gwiazda, jak raj i tylko nie miało w sobie tego czerwonego djamentu ziemi, którym jest tęsknota. Za kimże, za czem tęsknićby mogli, skoro nie rozłączali się z sobą nigdy?
Lecz żyła wówczas, w tym samym lesie nimfa niezmiernie dumna i można, rozległe wpływy wywierająca na niebie i ziemi. Ulubienicą Artemidy była, na wzór olimpijskiej tej pani sprawiała często łowy rozgłośne. Na imię jej było Sylla. Dziewica z rysami cudnymi, wzrostem potężnym i kształtami łączącemi w sobie siłę z harmonją, w purpurowym płaszczu dosiadała zazwyczaj jeleni złotorogich, a za nią w ślad biegły sfory chartów chyżych o paszczach zawziętych i sierści, w której zmiennie jak w morzu przelewały się barwy seledynu i błękitu. Gdy tak na jeleniu złotorogim, z kruczym włosem po zwojach purpury rozwianym, przez las za umykającą gazelą pędziła, za nią i przed nią zdawały się pędzić szczekające bałwany morza.
Otóż ta nimfa olimpijska, wspaniała, potężna i piękna ujrzała raz Zefira, gdy uniesiony zapałem łowów, po mchach i paprociach biegł, goniąc tę samą co ona gazelę. Nikt ze śmiertelnych, nikt nawet z bogów — ani sam Apollo, — nie wydał się jej tak pięknym, jak ten młodzieniec, którego królewską urodę szczęśliwa miłość przyoblekała w blaski nadziemskie. Nie chciał snać zabić pięknego zwierzęcia, bo strzały Sylli uprzedziwszy, na gibką szyję gazeli zarzucił pętlę arkanu i łagodnie powiódł ją ku Śpiewnej, która nad strumieniem powrotu jego z łowów czekała.
W jaki sposób Śpiewna przyjęła dar kochanka, jak wspólnie i czule pieścili gazelę, co on jej opowiadał, o czem ona śpiewała, jakim śmiechem wesołości napełnili ustroń leśną i jak ich okryła cisza niezmącona szczęścia, — wszystko to z za cyprysów ujrzała, usłyszała Sylla i, w głębie lasu odbiegłszy, złotą rózgą smagnęła swoją błękitną psiarnię, ku złotym rogom jelenia przypadłszy, zapłakała deszczem kipiących i wrzących łez…
Nigdy dotąd nie kochała nikogo. Posiadała wszystko, a zapłonęła zazdrością ku córze biednego pasterza. Była potężna, a uczuła się słabą. Miała moc i prawo wstąpienia w koło bogów, a pragnęła być samotną, aby z załamanemi dłońmi i głową schyloną, powolnemi kroki móc chodzić lepszemi drogami i dumać, i tęsknić, i marzyć…
Odtąd Zefir, ścigany przez zakochaną w nim nimfę, nie zaznał spokoju. Zjawiała się przed nim w miejscach różnych, znajdowała go w zaciszach najgłębszych, wabiła, nęciła wdziękami, mocami wszystkiemi, w jakie zaopatrzyli ją hojni bogowie.
Raz, przybyła ku niemu w postaci dzieweczki niewinnej, uległej, skromnej, wonna, rozkwitła jak wiosna, z rumieńcem tak świeżym jak jutrznia, szeptem tak rzewnym jak trwożna i korna modlitwa, błagała go o wzajemne kochanie.
Innym razem, nakształt rozszalałej w tańcu obrzędowym kapłanki Cybelli, z włosem rozwianym i wargą w ogniu wina zapaloną, roztaczała przed nim taki ocean uniesień i pieszczot, w jakim sam Zeus nie kąpał się nigdy.
To jeszcze, u muzy dźwięków liry pożyczywszy, próbowała mu śpiewać bohaterskie i zkolei tęskne lub żałosne pieśni, z gniewem przecież i rozpaczą czując, że ani brzmieniem głosu, ani tem wzdęciem i podniesieniem serca, które pieśń czynią pełną i wysoką, Śpiewnej prześcignąć, ani doścignąć nie może.
Zefir zaś, od łagodnej i skromnej, czy od płonącej w szale Djonizuszowym, czy od grającej ma pożyczonej lirze, niechętnie odwracał oczy, a z ust, na których osiadały wzgardliwe uśmiechy, dobywały się mu przysięgi uroczyste lub gniewne, że pośród ziemianek i niebianek jedną tylko Śpiewną kochać będzie niezłomnie i wiecznie. Przysięgę taką wyrzekłszy, śpiesznie opuszczał nimfę i biegł ku pasterce, aby w zwierciadle źrenic jej znajdować duszę własną, a na różowych ustach i na pieśni jej skrzydłach wzlatywać w Zeusowe niebo.
Złorzecząc potędze swej, tak wielkiej, a przecież tak marnej, że jednej godziny szczęśliwej zdobyć jej nie mogła, Sylla od przyrody uroku pożyczać zaczęła. Przemieniła się raz w ptaka tak błękitnego, jak w dniu pogodnym bywa niebo Grecji i lecąc przed młodym myśliwcem, wołała, — wabiła:
— Pójdź! pójdź za mną w wonne zacisza leśne, na atłasowe pościele narcyzów, do groty wysłanej różami. Lub, jeśli wolisz… pójdź, pójdź za mną w ściany pałacu, zbudowane z djamentów i pereł, ku wodotryskom, bijącym winem i miodem, w progi komnat biesiadnych, usłanych wezgłowiami z purpury przepojonej wonnością bursztynu i mirry…
Tu, z krzykiem bólu ptak pokusy i ułudy opadł na gałąź cyprysu, bo strzała Zefira zraniła mu złote skrzydło. A u stóp tegoż cyprysu, Zefir ukląkł przed Śpiewną i wątłemi jej ramiony szyję swą opasał.
Minęły dnie, aż Sylla, we własnej już postaci przed oblubieńcem pasterki na złotorogim jeleniu stanąwszy, tak przemówiła:
— Zuchwalcze, który opór bezrozumny stawiasz pragnieniom i prośbom bogini, wiedz, że w tej chwili losy twe rozstrzygnąć się muszą. Wczoraj zwiedziłam Cyterę, kędy łowami zabawia się Artemida i u tej pani mojej, która mi jest przyjazna, wyjednałam dla ciebie dar nieśmiertelności, jeśli, żądaniu mojemu posłuszny, opuścisz swoją pasterkę. Pójdź za mną, o najpiękniejszy! z dłoni mej wypij czarę ambrozji, dającej wieczne trwanie i u boku mojego, bogom równy, na wieki młody i piękny, żyj i panuj nieśmiertelnie!
Teraz, pewna była, że Zefir do stóp jej przypadnie i z dłoni wypije tę niezmierną szczęśliwość i chwałę, którą mu w darze przyniosła. Z ziemskiego królewicza przedzierzgnąć się w bóstwo niebieskie, na Olimp wstąpić, zimnej śmierci, szpetnej starości, gorzkim nieszczęściom umknąć na zawsze, któraż z glist ziemskich zdumiewającej tej niespodziance oprzećby się zdołała?
Jednak Zefir chmurnem wejrzeniem odparł przedwcześnie zwycięskie wejrzenie Sylli, przecząco wstrząsnął głową i odrzekł:
— Ze Śpiewną moją żyję i z nią chcę umierać, a nieśmiertelność bez niej byłaby dla mnie tylko nieśmiertelną męką.
Nimfą, niezmiernym gniewem uniesiona, zawołała:
— Czy wiesz o tem, że unicestwić cię zarówno jak unieśmiertelnić jest w mojej mocy?
A potem z pod purpurowego płaszcza wyciągając w górę ramię, które zazdrość Afrodyty samej obudzićby mogło, mówiła:
— Czy widzisz orła, który tam w górze opuszcza zmęczone skrzydła nad niebosiężnym platanem? Tyle czasu do namysłu ci daję, ile go upłynie pokąd ptak ten nie osiądzie na swej zielonej kolebie. Oto już lotem powolnym błękitny eter przerzyna… Zniża się… spływa… skrzydła zwija… zwinął je… spoczął… Zefirze! Litość miej nade mną i sobą! Nie daj zbudzić się Harpjom, które uczuwam w mem łonie! Ten kwiat głogowy, który trzymasz w dłoni, ten biały, ten skromny, ten biedny kwiat mi podaj na znak zgody… Na znak, żem zwyciężyła, daj mi ten kwiat… O, rychlej! o, pośpiesz! O, ratuj mnie i siebie! Nieśmiertelność ci daję! Nieśmiertelność za jeden, za biały, za skromny kwiat głogu!
Zdrojem łez, wołając tak, płakała niebianka, a łkania i krzyki te słysząc błękitna psiarnia jej wyciem przeraźliwem las napełniała, szczekał żałośnie jeleń złotorogi i platany, buki, cyprysy, kołysząc we wsze strony głowy zdumione zaszumiały: dziwy! dziwy! Nieśmiertelność za biały, za skromny, za biedny kwiat głogu!
We wrzawę tę wmięszał się wkrótce głos młodzieńczy, spokojny, królewski. Z dumą królewską i spokojem niezłomnego serca Zefir odpowiedział:
— Ten biały, ten skromny, ten biedny kwiat głogu, gdym chodził na łowy ze złotych włosów swych wyjęła Śpiewna, piosnkę o nim zaśpiewała, ustami płatków jego dotknęła i mnie go dała, prosząc: pamiętaj! Nie oddam go za nieśmiertelność, bo spoczęły na nim pieśń, pocałunek i prośba Śpiewnej!
Wtedy Sylla, goręcej od purpury swej płonąca, ramiona wzniosła ku niebu.
— Artemido! na pomoc! — zawołała. I z piersi wzdętej wyrzucała błaganie.
— Artemido! Spraw, aby ten wzór stałości niezłomnej przemienił się w żywioł najniestalszy, najzmienniejszy, najlotniejszy, nigdzie pod gwiazdami stałego siedliska niemający! przemień go w to, co pasie chmury pod stropem niebieskim i gna fale za falami po morskich przestworzach, co liśćmi drzew wstrząsa, korony kwiatów kołysze, rosę z traw trąca, wonie roznosi i niewidzialne wśród wiekuistej wędrówki, westchnieniami i łkaniami napełnia przestworza! przemień go w tchnienie, w westchnienie, w powiew, w szmer, w wiecznie uciekające, nieśmiertelnie trwające — nic!
Zaledwie to wyrzekła, Zefir zniknął, a natomiast w cichych dotąd cyprysach wiatr zaszeleścił, zaszemrał, westchnął i w las uleciał, kołysząc wachlarzami paproci, z róż dzikich strącając płatki, na szczycie niebosiężnego platanu rozwiewając pióra skrzydeł śpiącego orła.
Za sprawą nimfy potężnej bogowie przemienili królewicza Zefira w lekki i ciepły wiatr, który na zawsze miał nosić imię jego; ona zaś sama, ta zakochana, zawistna i mściwa, męką triumfu swego uniesiona, z głośnemi łkaniami, do szkarłatnego płomienia podobna, na jeleniu złotorogim ku dzikim głębiom puszczy pędziła, a za nią, jak szczekające bałwany morza, gnały błękitne jej sfory.
Śpiewna… O, gdzież jest pendzel, któryby odmalował jak w sercu rozdartem płonie i krwawi się rubin tęsknoty? Długo, długo po leśnych zaciszach, polanach i łąkach, nad wód strugami błękitnemi, w gęstwinach cyprysów, platanów i buków, Śpiewna, szukała Zefira. Tak go szukała, że czerwone blizny okryły jej stopy, lice zbielało jak kielich powoju, źrenice od łez przygasły, jak przygasają gwiazdy, gdy w noc jesienną wzbiją się ku nim mętne i mokre opary ziemskie. Do widma chwiejnego, do żywego obrazu żalu i bólu podobna, po wszystkich drogach i ścieżkach błądząca, ze szczytu Idy zstąpiła nad brzeg morza i tam, niezmierzonym przestworzom wód i nieba skarżąc się zapłakanemi oczyma, śpiewać zaczęła. W smutku bezdennym śpiewała o szczęściu bezgranicznem a minionem, więc nie dziw wcale, że zwątlałe jej siły wzrosły i głos wzbił się tak wysoko, rozległ się tak szeroko, zawarł w sobie takie głębie rozkoszy i męki, że fale morza powściągnęły się w biegu i spienionemi grzywami owinięte stanęły nieruchome, szerokoskrzydłe mewy w powietrzu zawisły, a wysoko na niebie Apollo złoty wóz swój zatrzymał i białym obłokiem osłonięty — słuchał. Wszystko, co dokoła oddychało, rosło, płynęło, przestało oddychać, rosnąć, płynąć, aby słuchać jej śpiewu, a przecież najchciwiej słuchał go krążący dokoła wiatr i ona również najtęskniej, najgłębiej, najsrebrniej śpiewała, ilekroć na licu swem pobladłem i stopach poranionych uczuła jego westchnienie.
Aż stała się rzecz dziwna, nie dziwna jednak, skoro ją sprawił dobry i w pieśni rozkochany Apollo! Śpiewna śpiewając, poczęła maleć, rozwiewać się, niknąć, aż rozwiała się, zniknęła… Rozwiała się w dźwięki, w mirjady dźwięków, które pochwycił wiatr i na niewidzialnych skrzydłach swych uniósł w dalekie światy…
Tak Zefir, przez złą boginię w najlotniejszy z żywiołów zmieniony, odnalazł w przestworzu Śpiewną, którą Apollo rozwiał w muzykę.
Odtąd, ilekroć na ziemi, bądź z fletni czy lutni, bądź z piersi człowieczej wypłynie ton muzyczny, porywa go lekki wiatr, niesie po świecie, tuli, pieści, aż łkającą w nim tęsknotę w oddali samotnej pocałunkami uciszy.
Gdy ton muzyczny, przez wiatr porwany, milknie w oddali, to królewicz Zefir całuje pasterkę Śpiewną i miłość — siłą zaklętych w niej czarów — zwycięża przemoc.