Było ich trzy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Było ich trzy |
Pochodzenie | Nowele i szkice |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1921 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa; Kraków; Lublin; Łódź; Poznań; New York |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
W piękny dzień letni, siedziały w pięknej ogrodowej altanie. Było ich trzy: brunetka, szatynka i blondynka; wszystkie były piękne. Z poruszeń ich, ubrań i układu włosów, bił niewymowny czar wykwintności i wdzięku. Wieków cywilizacji trzeba było na to, aby wytworzyć się mogły tak wydelikatnione i od czarnej twardej ziemi całkiem zda się oderwane istoty. Jedna z nich była mężatką: zdradzał to koronkowy obłoczek, owiewający jej jasny warkocz, dwie inne, prawie rówieśnice tamtej, niedawno przeszły dwudziestą wiosnę życia i znajdowały się właśnie w porze najpiękniejszego rozkwitu wszystkich sił ciała i ducha. Pod rozłożystymi klonami, na drewnianej ławie, tworzyły one grupę zachwycającą. Najwybredniejszy światowiec nie wahałby się uchylić czoła przed doskonałością układu ich i smaku. Mahomet możeby je żywcem wziął do raju swego. Mąż stanu, po pierwszem na nie spojrzeniu, uznałby żywotność i siłę społeczeństwa, które wydaje z siebie tak przez uroki swe wpływowe i wysoce ucywilizowane kobiety. W pobliżu altany, na zielonym trawniku, igrała jeszcze jedna prześliczna istota, raczej istotka, kilkoletnia córeczka tej, która nad alabastrowem swem czołem miała leciuchny obłoczek koronki. Odrazu poznać było można, że ten pączek wykwitł na łodydze tej lilji. Wiele, wiele pokoleń w krwawym mozole pracować musiało na to, aby w ostatecznym i najpiękniejszym wyniku swej pracy wydać takie dziecię, lekkie, blade, prawie przezroczyste, ubrane w jedną spódniczkę gładką, a drugą marszczoną, ze skośnymi bokami, z szelkami z etaminy, z szarfą zebraną w puf, a na złotych swych włosach mające bolero z kwadratową główką, naszyte pampilami i u wierzchu zdobne w pompony. Młoda matka tego cudnego motylka, z przyjaciółkami panieńskich lat swoich, do których przybyła w odwiedziny, prowadziła poufną i ożywioną rozmowę. Z łagodności ruchów, wyrazu błękitnych oczu i muzykalnych modulacyj głosu, poznać w niej było można kobietę słodką, uczuciową i z wysokiem estetycznem wykształceniem. Miękkiemi ruchami śnieżnych rąk objaśniając każde swe słowo, mówiła:
— Fartuch zebrany na bokach, według tylnego upięcia skośnie odwinięty, u góry zakończony dwoma liśćmi przypiętemi kokardą, która zachodzi na stanik, otwarty na plastron, objęty kołnierzem na boku spiętym i rozchodzący się na zębie, ku bokowi skierowanym…
— Nie, nie… nie! — przerwała jej brunetka o wielkich, myślących oczach i pąsowych, wydatnych ustach; nie, Karolino, ta suknia nie będzie ładna. Nie wierzę temu, choć ty mi to mówisz. Jesteś zapewne kompetentniejsza ode mnie, ale ja nigdy i wobec nikogo zdania swego zaprzeć się nie mogę. Fartuchów, plastronów i zębów nienawidzę. Moja suknia będzie taka: dwie wełny, jedna vin de lie, druga fantazyjna. Draperja z przodu krótka, tył suty, riusza z wełny, stanik na kamizelce bufowanej, z aplikacją, baskina spiczasta, wyłogi podwójne: gładkie i szalowe, ma rękawach patki, przód naszyty rozetami z dżetu, u dołu drewniane kulki…
Poważna, trochę smutna, mówiła to z zamyśleniem i stanowczością, a z blasku jej oczu i zarysu pąsowych warg tryskały najpiękniejsze przymioty ludzkiego ducha: energja i szczerość. Ale Karolina, stanowczo choć łagodnie, zaprzeczała jej ruchami rąk i głowy, a szatynka, mała i bardzo żywa, z szafirowem jak bławatki okiem, umieszczonem pod brwią sobolową, aż drżała i do lotu zrywać się zdawała.
— Ale gdzież tam! gdzież tam! — wołała głosem tak dźwięcznym i zarazem delikatnym, jak wiosenny śpiew skowronka; — ja z Rózią nigdy nie zgadzam się w gustach. Przekonywałam, prosiłam, abyśmy sobie jednostajne suknie zrobiły. Nic nie pomogło… Uparła się przy krótkiej draperji, patkach i rozetach…
Spojrzeniem pełnem powagi karcąc młodszą siostrę, Róża odparła:
— Moja droga, wiesz dobrze o tem, że ja dla nikogo i dla niczego w świecie niezależności zdania mego wyrzec się nie mogę. Minęła już pora, w której byłyśmy niewolnicami…
— A jakże swoją zrobić kazałaś? — z ciekawością żywą szatynkę zagadnęła łagodna blondynka.
— Ja… ja, Karuniu, robię sobie polenezę… z pelerynką fantazyjną, rękawy zebrane, mankiet gładki, pasek ukośny, zapięta na brandebury, do tego spódnica w kontrafałdy, rozcięta na aksamitnym pasie, boki w klinach, zamiast pufa, wachlarz z etaminy… zupełnie polski ubiór… poloneza i brandebury… powinnyśmy wszystkie mieć choć po jednej polonezie… Ja mam imię pierwszej królowej polskiej: Wanda i będę nosiła polski ubiór a Rózia nie chce; przepada za francuskiemi draperjami i patkami, czy to pięknie?
Tej cechami charakteru dominującemi były widocznie zapał i patrjotyzm. Ale Róża nieskończenie poważniej zapatrywała się na sprawy.
— Powinnyśmy i od obcych przyjmować rzeczy dobre i piękne — odparła. — Pod tym względem jestem zupełną kosmopolitką…
Karolina chciała też protestować.
— Ale wachlarz z etaminy… — zaczęła.
Nie mogła mówić dalej, bo śliczne dziecię, które dotąd po trawniku igrało, do altany wbiegło i z perlistą kaskadą śmiechu upadło jej na piersi.
— Fi, Marie, któż to śmieje się tak głośno i rzuca się na mamę z takimi obcesowymi ruchami, — łagodnie lecz stanowczo upomniała ją matka. — Rozbawiłaś się bardzo i zapomniałaś o tem, jak panience postępować wypada!…
Sześcioletnia panienka przestała śmiać się, w wyprostowanej postawie przed matką stanęła i w drobnych paluszkach, ze zmięszaniem i trochą ukrytego gniewu, mięła liść akacji. Dwa okrzyki, pełne zachwycenia, zabrzmiały jednocześnie.
— Jak ty ją rozumnie prowadzisz!
— Jak ty ją ślicznie ubierasz, Karolciu!
Szatynka szczebiotała jeszcze:
— Jaką ona ma delikatną płeć, jakie śliczne oczy! Szkoda tylko, że owal twarzy nie zupełnie jest regularny, ale może się to jeszcze uformuje.
A brunetka z powagą dodała:
— Dla piękności układ ma niezmienną wagę. Niech już lepiej ma owal twarzy mniej regularny a od dzieciństwa do dobrego układu przywyka…
Śliczne istotnie oczy dziewczynki, od niedawnej zabawy, jak błękitne gwiazdy gorejące, bystro i pojętnie przelatywały z twarzy na twarz mówiących. Zarazem, wyprostowała się ona jeszcze trochę i, wypuściwszy z palców listek akacji, łokcie do boków przycisnęła i rączki u piersi złożyła. Szeptem takim, jak rozwiewny szmer zefiru, zapytała:
— Mamo, czy można zdjąć kapelusik?
— O! — uprzedzając odpowiedź matki, zawołała szatynka, — nie pozwalaj jej zdejmować kapelusza, tak jej w nim do twarzy!
— Bolero! — z zamyśleniem wyrzekła brunetka, rzecz sama równie piękna jak i nowa. Znać, że z Hiszpanji pochodzi. Marzę zawsze o Hiszpanji… o tym kraju miłości i poezji…
— Te pampile są śliczne, ale pompony powinny być jeszcze wyższe, końcami palców dotykając kapelusza dziewczynki, szczebiotała blondynka.
— Sama sobie wybrała to bolero, gdyśmy z nią ostatni raz były w mieście — wytłumaczyła młoda matka i, delikatnie obracając w kółko małą córkę, z uśmiechem duszy pogodnej i zadowolonej, dalej mówiła: — Przypatrzcie się tylko: staniczek ten obejmuje w kroju ośm części… plecy i boki poniżej stanu, zakończone plisowaną falbanką, przód nadmarszczony, ranwersy nakrapiane stalowemi perłami, skośna klamra, niciana gipiura, ramiona otwarte na zębach, szarfa w puf… Zdaje się nic… dziecinny staniczek, jedno nic, a ile tu szczegółów, jakie przystosowanie, jaka kombinacja i zarazem jaka prostota… prawda?
— Otóż to, — potwierdziła Róża, — wytworność złączona z prostotą, to ideał, który mi się zawsze prawie niedoścignionym wydaje. A jednak czasem, jak naprzykład w tym dziecinnym staniku, ludzie zdają się go dosięgać…
— Patrz, patrz, Karolciu — zabrzmiał wesoło skowronkowy głos szatynki, jaka twoja Marynia cieniutka w pasie… palcami jednej ręki prawie ją objąć można…
Istotnie, niewiele brakowało do tego, aby drobna rączka dziewicza mogła spoić paluszki swe, otaczając kibić dziewczynki, która w tej chwili z całej siły wciągała w siebie oddech, aby obejmującej ją ręce wydać się jeszcze cieńszą i zarazem usilnie opuszczała dolną szczękę, aby przedłużyć owal swej twarzy.
Tak, wśród trzech uroczych kobiet, oglądających jej ubiór i wdzięki, stała prosta jak świeczka, z łokciami do boków przyciśniętemi, z wsysanemi wewnątrz policzkami i nieco podniesionem czołem, nad którem dzwoniły pampile bolera. Matka zwolna przyciągnęła ją ku sobie i delikatnie, ale czule ją ucałowawszy, zlekka ku wyjściu z altany popchnęła. Odeszła i powoli, prosto przechadzała się po drodze, wysadzanej kwitnącemi różami dopóty, dopóki widok motyla, z krzaku róży ulatującego, znowu żywiej nie oderwał od ziemi nóżek jej ubranych w pantofelki tego samego koloru, jakiego były jej ramiona otwarte na zębach.
Matka jej, w tej samej chwili, odpowiadała na zapytanie przyjaciółek.
— Muzyki i śpiewu nie zaniedbuję, o, nie! Szczególniej śpiewu. Władysław przepada za moim śpiewem. Wiecie, jaki on meloman. Wielki też wpływ głos mój na niego wywiera. Nie mówiłam wam jeszcze o tem, że gdyby nie ten wpływ, nie byłabym tego lata zagranicą.
— Doprawdy? czy być może? śpiew twój i podróż zagranicę… jakiż związek?
— No, to już powiem wam… tylko pod sekretem… Tak było: Władysław przez ostatnie lata zawzięcie gospodarował, nie widywaliśmy nikogo. Tak pragnęłam pojechać gdziekolwiek, rozerwać się, zabawić… tak pragnęłam, że poprostu chorą czułam się z nudy i tęsknoty. Zaczęłam prosić Władzia, aby mię gdzie powiózł… nie na długo, na parę miesięcy do Włoch, czy do wód jakich… A on odrazu: nie można i nie można. Mówił, że gospodarstwa opuszczać nie może, że długi spłacać trzeba, że czasy ciężkie, że obowiązek nasz teraz… Mniejsza o to zresztą, co i jak, ale za nic nie chciał. Całował mię w ręce, przepraszał, tłumaczył, ale nie zgadzał się. Myślę sobie: trzeba już chyba stosowną chwilę wybrać. Raz, widzę, smutny czegoś… pytam się czego? Mówi, że jemu także tęskno trochę za światem, za umysłową rozrywką, za muzyką, do której kiedyś był przyzwyczajony. Wysłuchałam tego wszystkiego, ucałowałam go, trochę nawet zapłakałam; do fortepianu poszłam i śpiewać zaczęłam. Wybrałam właśnie te arje, które on najlepiej lubi… Było to szarą godziną, sama czułam, że śpiewam dobrze, głos mój rozlegał się po cichym i ciemniejącym salonie. Władzio z początku siedział w kątku, a potem na palcach przeszedł salon i usiadł przy mnie. Kiedy po krótkiej przerwie zaśpiewałam znowu, uczułam, że obejmuje mię i że jest bardzo wzruszony. Przestałam śpiewać… zaczął całować mię tak, jak gdybyśmy się tylko co pobrali, a potem… potem, zapytałam go cichutko: czy pojedziemy zagranicę? Odpowiedział mi: wszystko, wszystko zrobię, czego chcesz! Ja dobrze wiedziałam, że i on chciał tego samego, a tylko różne względy go powstrzymywały, ale w tym dniu i przy moim śpiewie rozmarzył się trochę i zdecydować się musiał. W trzy dni potem pojechaliśmy…
W łagodnych jej oczach przemknął błysk triumfu. Róża z zadumą wyrzekła:
— O, wielki być może wpływ kobiety!
A Wanda ze wzniesionemi oczami i różowym paluszkiem, do drobnych, ust przyłożonym, dokończyła:
— Ale tylko — kobiety-anioła!