<<< Dane tekstu >>>
Autor Anton Czechow
Tytuł Trzy lata
Pochodzenie Nowele
Wydawca Spółka Wydawnicza Polska
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia »Czasu«
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Три года
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.[1]

Wchodząc do pokoju siostry i spotykając niespodzianie Julię Siergiejewnę, Łaptiew powtórnie doznał poniżającego uczucia człowieka, który się uznaje za winnego. Wywnioskował, że jeśli ona może tak swobodnie bywać u jego siostry i spotykać się z nim, to znaczy, że go nawet nie raczy zauważyć, albo że go uważa za zupełne zero. Ale w chwili pożegnania, gdy Julia Siergiejewna blada i zmieszana smutnie na niego spojrzała, zrozumiał, że i ona cierpi.
Czuła się niezdrową. Posiedziawszy z dziesięć minut zaczęła się żegnać. Odchodząc, rzekła Łaptiewowi:
— Niech mnie pan odprowadzi do domu.
Szli milcząc, trzymając kapelusze, a on, idąc z tyłu, starał się zasłonić ją przed wiatrem. Na uliczce zrobiło się ciszej i odtąd szli obok siebie.
— Niech mi pan przebaczy, jeśli byłam wczoraj niegrzeczną — zaczęła i głos jej zadrgał, jakby się miała rozpłakać. — To taka męka! Całą noc nie spałam.
— A ja spałem doskonale — odpowiedział Łaptiew, nie patrząc na nią — ale to nie znaczy, że mi jest dobrze na świecie. Życie moje złamane, czuję się bardzo nieszczęśliwym i od wczorajszej rozmowy z panią chodzę jak struty. Ale to, co było najstraszniejszem, przeszedłem wczoraj, dzisiaj nie jestem już zmięszany w obecności pani i mogę swobodnie rozmawiać. Kocham panią więcej niż siostrę, niż matkę nieboszczkę... Bez siostry i bez matki mogłem żyć i żyłem, ale życie bez pani, to dla mnie niedorzeczność, nie mogę...
I teraz, jak zwykle, odgadywał jej zamiary. Zrozumiał, że chce prowadzić dalej wczorajszą rozmowę i tylko dlatego prosiła, aby ją odprowadził do domu. Ale co ona może jeszcze dodać do swej odmowy? Co nowego wymyśliła? Widział po wszystkiem: po spojrzeniach, po uśmiechu i nawet po sposobie trzymania głowy, że tak, jak przedtem nie lubi go, że jest dla niej obcym. Cóż ona chce jeszcze powiedzieć?
Doktór Siergiej Borisycz był w domu.
— Witam pana, rad jestem niezmiernie, że pana widzę — rzekł. — Bardzo się cieszę, bardzo.
Dawniej nie bywał tak uprzejmym, domyślił się więc Łaptiew, że doktór wie o jego oświadczeniu i że mu się to nie podobało. Usiedli w salonie, ale pokój ten sprawiał dziwne wrażenie biednem, mieszczańskiem umeblowaniem, złymi obrazami i chociaż były tu krzesła i wielka lampa z abażurem, całość wyglądała jak coś niezamieszkałego, jak obszerna szopa; w tym pokoju mógł się czuć u siebie tylko taki człowiek, jak doktór. Sąsiedni pokój, dwa razy większy, nazywano »salą«; stał tu tylko rząd krzeseł, jakby w sali do tańca.
Nagle, podczas gdy Łaptiew rozmawiał z doktorem o swojej siostrze, zaczęło go męczyć podejrzenie. Czy nie dlatego była Julia Siergiejewna u Niny i przyprowadziła go tutaj, żeby mu oznajmić, iż przyjmuje jego oświadczenie. O, jakie to straszne, jakie to straszne, że w duszy jego mogą się rodzić podobne przypuszczenia. Wyobraził sobie, jak przez wczorajszy wieczór i część nocy ojciec z córką naradzali się, może się kłócili, a nareszcie zgodzili się na to, że Julia postąpiła lekkomyślnie, odmawiając bogatemu człowiekowi. Dźwięczały mu nawet w uszach słowa, które zwykle mówią rodzice w podobnych wypadkach:
— Prawda, nie kochasz go, ale pomyśl, ile mogłabyś robić dobrego.
Doktór szedł do chorych i Łaptiew chciał wyjść z nim razem, ale Julia Siergiejewna odezwała się:
— Niech pan zostanie, proszę pana.
Była zmęczoną, upadła na duchu i wmówiła w siebie, że odmawiać swej ręki człowiekowi porządnemu, dobremu, kochającemu ją, tylko dlatego, że jej się nie podoba, zwłaszcza, jeśli wychodząc za niego ma możność zmiany życia tego niewesołego, monotonnego, próżnego; kiedy młodość przechodzi i niema na widoku nic jaśniejszego, odmawiać w takich warunkach, to szaleństwo, to kaprys i dziwactwo, za które Bóg ją ukarać może.
Ojciec wyszedł. Gdy już kroki ucichły, stanęła nagle przed Łaptiewem i strasznie blada, rzekła stanowczym głosem:
— Długo myślałam wczoraj, Aleksy Teodorowiczu... Przyjmuję pańskie oświadczenie.
Schylił się i pocałował ją w rękę, ona niezgrabnie dotknęła zimnemi ustami jego głowy. Czuł, że w tem miłosnem oświadczeniu niema głównej rzeczy, to jest jej miłości, i chciał krzyknąć, uciec, wyjechać natychmiast do Moskwy, ale stała blizko i wydała mu się tak niezwykle piękną, że porwany szałem, rozważył, że już za późno na rozumowanie, objął ją namiętnie, przycisnął do piersi i mrucząc coś bez związku, mówiąc jej »ty«, pocałował ją w twarz, w szyję, potem w głowę...
Odeszła do okna, bojąc się tych pieszczot, teraz oboje żałowali poprzedniego wyjaśnienia i zmięszani, zapytywali sami siebie:
»Dlaczego się to stało?«
— Gdyby pan wiedział, jaka ja nieszczęśliwa! — rzekła, ściskając ręce.
— Co pani jest? — zapytał, podchodząc do niej i również załamując ręce. — Moja droga, na litość Boską, niech mi pani powie... co pani jest? Tylko prawdę, błagam panią, samą prawdę!
— Niech pan nie zwraca na mnie uwagi — odrzekła, siląc się na uśmiech — obiecuję panu, że będę wierną, oddaną panu żoną... Niech pan przyjdzie dziś wieczorem.
Siedząc później u siostry i czytając powieść, przypominał sobie to wszystko i wstyd mu było, że na jego wielkie, czyste uczucie tak mało odpowiedziano, nie był kochanym, a oświadczenie jego przyjęto dlatego, że bogaty, to znaczy, że uznali w nim to, co on najmniej w sobie cenił. Być może, że Julia, dziewczyna czysta i bogobojna, nie pomyślała nawet o pieniądzach, ale przecież nie kochała go, nie kochała... Więc widocznie ona miała w tem jakieś wyrachowanie. Dom doktora był mu wstrętnym swem mieszczańskiem urządzeniem, doktora samego uważał za nędznego, opasłego sknerę, za jakiegoś operetkowego Gaspara z »Dzwonów Kornewilskich«, nawet imię Julii ordynarnie brzmiało. Wyobraził sobie jak staną do ślubu, obcy sobie zupełnie, bez kropli uczucia z jej strony, jakby wyswatani, a jedyną dla niego pociechą, równie banalną jak i sam ślub, było to, że nie on pierwszy i nie ostatni, że tak żeni się i za mąż wychodzi tysiące osób i że Julia z czasem, gdy go pozna bliżej, może go i pokocha.
— Romeo i Julia! — rzekł, zamykając książkę i roześmiał się. — Nino, ja jestem Romeo. Możesz mi powinszować, oświadczyłem się dziś Julii Bieławin.
Nina Teodorówna myślała na razie, że on żartuje, ale potem, gdy uwierzyła, rozpłakała się. Nie podobała jej się ta wiadomość.
— No cóż, winszuję ci — rzekła. — Ale skądże to tak nagle?
— Nie, to nie nagle; to ciągnie się już od marca, tylko ty nic nie zauważyłaś... Zakochałem się w niej w marcu, a poznałem się z nią tutaj, w twoim pokoju.
— A ja myślałam, że się ożenisz z jaką moskiewką — powiedziała Nina Teodorówna. — Dziewczyny z naszego kółka mają więcej prostoty. Ale najgłówniejsze, Alosza, to, żebyś był szczęśliwy. Grzegorz Mikołajewicz nie lubił mnie i widzisz, jak żyjemy. Prawda, że każda kobieta może cię pokochać dla twej dobroci i rozumu, ale przecież Juleczka, uczenica instytutu i szlachcianka, jej nie wystarczy rozum i dobroć. Ona młoda, a ty, Alosza, jesteś nieładny i już niemłody.
Chcąc złagodzić ostatnie swe słowa, pogłaskała go po twarzy i dodała:
— Ładny nie jesteś, ale jaki dzielny.
Była tak wzburzoną, że aż lekki rumieniec oblał jej twarz i z uniesieniem mówiła o tem, czy nie powinna przeżegnać Aloszę obrazem świętym; przecież jest starszą od niego i zastępuje mu matkę. Starała się więc przekonać zasmuconego brata, że trzeba wyprawić wesele jak się należy, uroczyście i wesoło, żeby ludzie źle nie sądzili.
Odkąd zaczął chodzić do Bieławinów jako narzeczony, po trzy i po cztery razy na dzień, nie miał już czasu zastępywać Saszę i czytać historycznych powieści. Julia przyjmowała go w swoich dwóch pokojach, zdaleka od salonu i od gabinetu ojca: pokoje te bardzo mu się podobały. Były tam ciemne ściany, w kącie wisiały święte obrazy; czuć było dobre perfumy i oliwę do palenia. Mieszkała w oddalonych pokojach, łóżko jej i tualeta zasłonięte były parawanem, drzwi biblioteki były od wewnątrz wybite zieloną firanką, ona sama chodziła po dywanach, tak że zupełnie nie było słychać jej kroków, wywnioskował więc z tego wszystkiego, że ma skryty charakter i lubi ciche, spokojne, zamknięte życie. W domu uważano ją za niedorosłą, nie miała swych własnych pieniędzy i zdarzało się nieraz na spacerze, że mieszała się nagle, nie mając grosza przy duszy. Na ubranie i na książki ojciec dawał jej niewiele, nie więcej, jak sto rubli na rok. Zresztą i doktor sam mało miał pieniędzy, pomimo dobrej praktyki. Co wieczór grał w klubie w karty i stale przegrywał. Przytem kupował domy w towarzystwie wzajemnego kredytu z przelaniem długu i wynajmował je; lokatorzy płacili opieszale, ale pomimo to, on zapewniał wszystkich, że takie kombinacye z domami są bardzo wygodne. Dom, w którym mieszkał z córką, także zastawił i za te pieniądze kupił kawał gruntu, gdzie zaczął już stawiać duży, dwupiętrowy dom, aby go też zastawić.
Łaptiew żył, jak we mgle, miał wrażenie, że to nie on żyje, a ktoś tylko podobny do niego, dużo też robił rzeczy takich, na jakie by się nigdy poprzednio nie zdobył. Trzy razy był z doktorem w klubie, jadł z nim kolacyę i ofiarował mu pieniądze na budowę domów; bywał też u Panaurowa w jego drugiem mieszkaniu. Panaurow zaprosił go kiedyś na obiad, więc poszedł nie namyślając się długo. Przyjęła go trzydziesto pięcioletnia kobieta, wysoka i chuda, z lekką siwizną i czarnemi brwiami, najwidoczniej nie rosyanka. Na twarzy miała białe plamy pudru; uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę tak gwałtownie, że zadzwoniły bransolety na jej białych rękach. Wydało się Łaptiewowi, że uśmiecha się tak dlatego, aby ukryć przed innymi i przed sobą, jak bardzo się czuje nieszczęśliwą. Zobaczył też dwie dziewczynki, pięcio- i trzyletnie, podobne do Saszy. Podczas obiadu podali zupę mleczną, zimną cielęcinę z marchwią i czekoladę, było to słodkie i niesmaczne, ale zato na stole błyszczało złote nakrycie: widelczyki, naczynia z sosem i z pieprzem tureckim; stała niezwykle wspaniała zastawa i złota solniczka.
Niezadługo Łaptiew zdał sobie sprawę do jakiego stopnia jest nieodpowiednie to, że on tu przyszedł. Dama owa była zmięszana, uśmiechała się bezustannie, pokazywała zęby. Panaurow tłomaczył naukowo, co to jest zakochanie się i skąd to pochodzi.
— Mamy tu do czynienia z jednym z objawów elektryczności — mówił po francusku, zwracając się do damy. — W skórze każdego człowieka są mikroskopijne naczynia, które zawierają w sobie prądy. Jeśli spotykasz kogoś, którego prądy są równoległe do twoich, wtedy budzi się miłość.
Gdy Łaptiew wrócił do domu i siostra zapytała go, gdzie tak długo bawił, było mu nieprzyjemnie i nic nie odpowiedział.
Podczas przygotowań do ślubu czuł się w fałszywem położeniu. Miłość jego wzrastała z każdym dniem. Julia była w jego oczach istotą poetyczną i wzniosłą, ale wzajemności jej nie miał, i w rzeczywistości on kupował, a ona się sprzedawała. Niekiedy, zastanowiwszy się nad tem, wpadał w rozpacz i zapytywał się sam siebie, czy nie uciec od tego wszystkiego? Po nocach nie sypiał, myślał o tem, co będzie, gdy spotka w Moskwie tę panią, którą w liście do przyjaciół nazywał »osobą«, i jak ojciec jego i brat zapatrywać się będą na jego małżeństwo i na Julię samą. Bał się, że ojciec przy pierwszem spotkaniu powie Julii coś ordynarnego. Z bratem Teodorem straszne działy się rzeczy w ostatnich czasach. W długich swych listach pisał o tem, jak ważnem jest zdrowie, pisał o wpływie chorób na stan psychiczny, o tem, co to jest religia, ale ani słowa o Moskwie i o interesach. Listy te drażniły Łaptiewa, zdawało mu się, że charakter brata zmienia się na gorsze.
Wesele odbyło się we wrześniu. Ślub był w kościele Piotra i Pawła. Po Mszy św. i tego samego dnia młoda para wyjechała do Moskwy. Kiedy Łaptiew i jego żona w czarnej sukni z trenem, niewyglądająca już na panienkę, lecz na dorosłą kobietę, żegnali się z Niną Teodorówną, twarz chorej skrzywiła się boleśnie, ale z suchych oczów nie wypłynęła ani jedna łza.
— Gdybym umarła, co nie daj Boże, to weźcie do siebie moje dzieci — rzekła.
— O, obiecuję ci! odpowiedziała Julia Siergiejewna, i jej również nerwowo zadrgały usta i powieki.
— Przyjadę do ciebie w październiku — rzekł Łaptiew, rozstrojony — wyzdrowiejesz, moja droga.
Jechali w oddzielnym przedziale. Było im obojgu smutno i nieprzyjemnie. Ona siedziała w kącie, nie zdejmując kapelusza i udawała, że drzemie, a on leżał naprzeciw niej na kanapie i zamęczał się przeróżnemi myślami: o ojcu, o »osobie«, o tem, czy Julii spodoba się jego mieszkanie w Moskwie. I patrząc na żonę, która go nie kochała, myślał ze smutkiem: »czemu się to wszystko stało?«





  1. Przypis własny Wikiźródeł Rozdział IV wydzielony z rozdziału III według rosyjskiego wydania.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Anton Czechow i tłumacza: anonimowy.