Trzy srebrne ptaki/Wstęp niekoniecznie potrzebny
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wstęp niekoniecznie potrzebny |
Pochodzenie | Trzy srebrne ptaki |
Wydawca | Wydawn. J. Mortkowicza T-wo Wydawnicze w Warszawie |
Data wyd. | 1927 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa, Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Całe opowiadanie Cały zbiór |
Indeks stron |
Krzysztof odrazu zauważył, że coś tajemniczego wieje od pasma wzgórz.
Wyszedł na balkon, rozejrzał się po okolicy i już oczu oderwać nie mógł od tego widoku.
Szeroka, rozległa dolina łąk, sadów, osiedli, a na horyzoncie, od wschodu ku zachodowi, wstęga łagodnych wzgórz, pokrytych lasem. Biała półtarcza dopełniającego się księżyca błyszczała na czystem niebie.
Krzysztof miał ochotę, nie czekając ani chwili, ruszyć tam, w te lasy ogromne, piąć się po wzgórzach, aż do miejsca, gdzie na najwyższem z nich, u szczytu, błyszczało dalekie światło.
W powietrzu był zapach dymu i rosy.
Niebo złociste jeszcze na zachodzie, a linja wzgórz prawie czarna. To światło u szczytu wzgórza stało się dla Krzysztofa sprawą najważniejszą, pokusą dnia każdego.
Nie spostrzegł, w jakiej chwili stanął obok niego Antek, młodszy brat.
— Te góry są tajemnicze — powiedział Antek, a Krzyś aż syknął ze złości. Są na tym świecie dziwni ludzie, którzy uważają, że wszystko należy wypowiedzieć.
— Tak, tak — powtórzył nieubłagany Antek — są jakieś tajemnicze, A czy widzisz tam to światło?
Tu Krzyś musiał się powstrzymać, aby nie szturchnąć brata.
Wzruszył ramionami,
— Będę musiał tam pójść — zadecydował Antek tonem, którego Krzysztof nienawidził, którym również dobrze mógł powiedzieć, że księżyc jest planetą, a ziemia się obraca. Ach, jakże chętnie Krzysztof zabroniłby Antkowi raz na zawsze przemawiać podobnym tonem.
A ten raz jeszcze powtórzył:
— Tak, tak, będę musiał tam pójść — a potem zakręcił się na pięcie i ruszył niby to pomagać matce i siostrze w wypakowywaniu kufrów. Bo to był pierwszy dzień wakacji.
Krzysztof znowu pozostał sam.
I już po chwili wiedział, że to on właśnie, a nie kto inny będzie musiał pójść na szczyt wzgórza i poznać nieznane światło.
Ale potem płynęły dnie lata, leniwe a pracowite, pełne i zawsze za krótkie. W domu było zbyt wiele osób, siostry, bracia, długonogi Stefan tennisista — a potem także znajomi. Tyle się rzeczy działo letnich — spacery i zabawy, tennis, piłka nożna i pływanie. Nie było chwili nietylko na wyprawę do światła, ale nawet na myśl krótką o niem.
Antek od czasu do czasu powtarzał — tak, tak, będę musiał tam pójść — ale Bóg raczy wiedzieć, czy choć raz pomyślał o tem na serjo. Potem, gdy spostrzegł, że to zdanie wytrąca Krzysztofa z równowagi, popisywał się niem znacznie częściej. Ale już wtedy te słowa naprawdę miały znaczenie wyłącznie dekoracyjne.
A to jest tylko wstęp — bo właściwie nie o lato chodzi, ani o to, co w tym czasie robiły siostry, albo gdzie chodził Antek i długonogi Stefan tennisista. Zaraz się przekonacie, że te wszystkie słowa niewiele były potrzebne, ale musiałam jakoś przejść od chwili, w której Krzysztof po raz pierwszy zobaczył światło, do tej, w której ruszył poprzez księżycem zalaną dolinę, ku niemu.
To się stanie zaraz.
Krzysztof nie wybierał wieczoru, tylko raz, stanąwszy na balkonie, zdecydował się zupełnie nagle.
W owej chwili było jeszcze jasno, zachód znaczył się złocisto-fioletową smugą, a księżyc biały i Wenus błyszcząco-oka wędrowały już ponad wzgórzami.
Krzysztof spokojnie poszedł na kolację.