Trzy srebrne ptaki/Niegościnna brama i złowrogi pies

<<< Dane tekstu >>>
Autor Zofia Żurakowska
Tytuł Niegościnna brama i złowrogi pies
Pochodzenie Trzy srebrne ptaki
Wydawca Wydawn. J. Mortkowicza
T-wo Wydawnicze w Warszawie
Data wyd. 1927
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa, Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Całe opowiadanie
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


NIEGOŚCINNA BRAMA I ZŁOWROGI PIES.

Idąc bokiem wąskiej drogi, Krzysztof prawie zapomniał o tem, że ma przed sobą cel, do którego dąży. Sprężyste, mocne, wyćwiczone nogi niosły go równo i szybko poprzez posrebrzaną dolinę, ku wzgórzom, a ten marsz w ciszy poczynającej się nocy jesiennej, sprawiał chłopcu rozkosz niewymowną.
Światełka wsi i letniska zostały już daleko w dole, psy nawoływały się z jednego krańca osiedla w drugi, frasobliwym, jednostajnym, upartym skowytem.
Od strony chat dogonił Krzysztofa wóz w parę koni.
Chłop wysoki i czarno zarośnięty, w płaskim, słomkowym kapelusiku na długich włosach i w huculskim kożuszku na ramionach, zrównawszy się z idącym chłopcem, przyjrzał mu się uważnie.
Obojętnie, patrząc na ogony swych koni, zapytał Krzysztofa, dokądby tak szedł po nocy.
— W góry — brzmiała krótka odpowiedź.
Chłop zaproponował: — Mogu podwieźć.
Z ochotą siadł Krzysztof na deskach wozu, nie żeby już był zmęczony, ale chciał oszczędzić sił na drogę, pod górę. O to mu przecież chodziło, by zajść, nim księżyc się skryje.
Spróbował się wytłumaczyć.
— Widzicie to światło na szczycie? Tam idę.
Chłop, który już o nic nie pytał, milczący i zadumany, zdziwił się teraz niemało.
— No, no — powiedział, kręcąc głową — może to ono i tak! — Przez chwilę zdawało się, że o coś zapyta, ale dał pokój. Popędził konie.
Teraz Krzysztof miał ochotę dowiedzieć się powodu tego zdziwienia. Powstrzymała go obawa, że się za dużo dowie i nie będzie już poco iść ku światłu.
Już droga poczynała się wznosić, stroma i kamienista, między gęstemi drzewami lasu. Księżyc kładł się na niej wpoprzek, wąskiemi smugami, niby szeregiem ostrych mieczów,
— Którędy mi tam zajść? — zapytał Krzysztof, gdy wóz przystanął na rozstaju drogi.
— A no, prosto jak ta droga, ona i jedna będzie — objaśnił właściciel słomianego kapelusza, którego spłaszczoną główkę otaczała różowa wstążka. Dziwnie wyglądała pod tem lekkomyślnem nakryciem, ta głowa, czarno obrośnięta i ponura.
Jeszcze raz zdawało się, że hucuł zapyta o coś, ale tylko machnął batem i skręcił w swoją stronę.
Krzysztof ruszył w swoją.
Myślał teraz o tem, że idzie drogą prywatną, o której wie, że jest dla obcych wzbroniona. Liczne napisy u podnóża góry głosiły o tem, a wiedziano także na dole, że gajowi niegościnnego lasu wypraszają bez pardonu tych, którym się zachciało przekroczyć zakaz.
Nikt się tam znowu tak bardzo nie kwapił, gdyż okolica obfitowała w piękniejsze miejsca, dokąd nieliczni mieszkańcy zagubionego na kresach Rzeczpospolitej letniska, mogli urządzać spacery i wycieczki.
Z powodu tego zakazu właśnie, uparty Krzysztof wybrał się po nocy, licząc na to, iż w tak zdrowej okolicy gajowi nie mogą cierpieć na bezsenność.
I przytem tylko w nocy świeciło to światło na górze, a... wstyd się przyznać, do niego to wyłącznie szedł Krzysztof, przez las głęboki.
A gdy już turkot kół nacichł, a ze wsi nie dobiegało szczekanie roztęsknionych psów, dziwnie się jakoś zrobiło w posrebrzonym lesie.
Czasem z pod nóg usuwał się kamień i toczył w dół z niepokojącym szelestem.
Z gałęzi na gałąź miękko przelatuje ogromny ptak. To sowa. To z pewnością sowa. Coś się po drodze przewinęło wężowym skrętem — żebyż to wiedzieć co? Ileż męstwa trzeba w sercu zebrać i skrzepić!
Światło dawno już nie było Krzysztofowi widomym celem, a nawet zdało się zaniepokojonemu chłopcu, że idzie w przeciwnym kierunku. Musiał się jednak trzymać drogi — tej drogi, która jedyna była tu rzeczą ludzką i nie straszną. Już tylko ta droga twarda, o wyraźnych, głębokich koleinach, łączyła Krzysztofa z rzeczywistością, ona jedna broniła go od dziwacznych potworów i złych utajonych sił, które z pewnością las ten brały po nocy we władanie. Krzyk sowy, tylekroć słyszany i znajomy, dodał chłopcu otuchy. Stanął w środku drogi, wypoczywając.
Lecz natychmiast ruszył dalej. Wszakże wówczas to, w chwili nieruchomego wypoczynku, najłacniej wypłynie z gęstwiny Niewiadome, zatopi szpony we włosy, ściśnie za gardło!
Krzysztof nie był tchórzem, więc szedł naprzód i drwił ze strachu, który sunął za nim krok w krok i szeptał mu do uszu te niestworzone dziwy.
— Tego jednak nigdy nie zrozumiem — pomyślał sobie w chwili wielkiego zmęczenia — poco u licha tu lezę? pocóż pakuję się tam, skąd mnie może za drzwi wyrzucą, jeśli tam wogóle są jakieś drzwi!
Nie znajdował odpowiedzi na to rozsądne zapytanie. Tyle mu było wiadomo, że lazł usilnie, zwalczając zmęczenie i niepokój — zacięty i niezadowolony.
Nagle odetchnął z ulgą: ujrzał tuż nad głową, wysoko zawieszone światło.
Zobaczył w górze, z drzew ogołoconą, stromą skarpę, a na jej szczycie mur, a za nim strzelistą wieżę, z której płynęło światło. Droga okręcała się wokół wzgórza, niby bluszcz na grubym pniu drzewa. — Zapewne wiodła do bramy.
Księżyc chylił się nad horyzontem, tem przykrzej było Krzysztofowi oddalać się od światła na wieży. A i droga poczęła się trochę zniżać. Zachciało się więc chłopcu powrócić do stóp wieży i piąć się po stromej skarpie wzwyż. Przypominał sobie jednak, że hucuł kazał mu się trzymać drogi i tak również nakazywał rozsądek.
W miejscu, gdzie droga skręcała w lewo, w ostatnich błyskach księżyca zobaczył Krzysztof starą bramę, której żelazna krata, okolona wyniosłym łukiem muru, — zamknięta była na głucho.
Poprzez mur, zakończony czerwonym daszkiem, zwisały koralowe łodygi dzikiego wina, a na strzelisty łuk białej bramy sypały się złotordzawe liście kasztanów.
Księżyc zaszedł. Ale Krzysztof zdążył jeszcze przeczytać słowa wyryte u szczytu bramy:

Nikt ci nie otworzy
I nikt nie odpowie na twoje wołanie
Przechodniu mijaj.

Krzysztof aż zadrżał z rozkoszy. Dla samej tej bramy, dla tego napisu warto było w zmęczeniu i trwodze drapać się na szczyt wzgórza. Warto było!
Dokładnie światłem latarki obszukał bramę i mur wokoło. Z boku, na desce przybitej do drzewa, wyczytał jeszcze taką przestrogę:
Każdego, kto samowolnie wedrze się poza obręb murów rozszarpią złe psy.
Tu entuzjazm Krzysztofa zbladł nieco. Raz jeszcze obejrzał tablicę. Snać bardzo już była stara, bo litery głęboko wyryte i zapuszczone czarną farbą przecie już się nieco zatarły, a deska popękała i sczerniała.
Krzysztof zgasił latarkę i siadł na omszałym kamieniu, pod bramą. Wytężył słuch. Głęboka cisza panowała w lesie i poza murami.
Psy? Może już dawno pozdychały i nie zastąpiono je nowemi? Może były kiedyś, ale już ich niema? Co znowu! Z powodu głupich psów będzie zawracał z drogi? Po takim trudzie, po takiej walce z upiorami i strzygami!
Krzysztof zapalił latarkę i rozejrzał się w sytuacji.
Pod samym murem kasztan rozrosły oplatał konarami bramę. Temu się już Krzyś nie oparł. Zatknął za pas swoją laskę-siekierkę — wlazł na drzewo, zawisł na jego gałęziach i jął się opuszczać po drugiej stronie muru.
Nasłuchiwał — cisza.
— Głupstwo! żaden jeszcze pies mnie nie skrzywdził — pomyślał z przekonaniem, zapominając, iż nigdy jeszcze nie przełaził przez cudzy mur, tak jawnie lekceważąc wolę jego właściciela.
Za murem, od bramy wiodła droga szeroka, lecz tak zarośnięta, że ledwo wyczuwał Krzysztof koleiny. Las stawał się tu trochę rzadszy.
Szedł odważnie, zgoła zapomniawszy o psach, oswojony już z ciemnością.
Nagle zaklął. Trafił nosem w jakieś żelaziwo, pachnące rdzą i wodą.
Zaświecił i znieruchomiał.
Tuż przed sobą znowuż miał bramę — bramę żelazną i starą, w biały łuk muru oprawioną.
— Już mi się dwoi w oczach, albo kręcę się w kółko, jak pijany kogut — pomyślał z przerażeniem.
Ale to nie była ta sama brama. Gdzież napis i kasztan?
Tym razem już się nie wahał — w przełażeniu cudzych bram ogromnej nabrał wprawy. Spróbował tylko moc żelaznych prętów i wspiął się po nich. W nagrodę za to wątpliwe bohaterstwo, zobaczył światło na wieży — silniejsze już i bliższe.
Szedł więc znowuż drogą wśród trawników i grup wyniosłych drzew. Wyłaniały się z mroków świerki srebrzyste i buki o wielkich czerwonych liściach. Po układzie drzew gatunkowych, po rysunku drogi poznał Krzysztof, że już nie jest w lesie, a w parku; to mu dodało energji. Ale gdy po ujściu kilkudziesięciu kroków znowuż natknął się na mur i bramę, stracił nadzieję wybrnięcia z labiryntu.
Ta brama miała już jakiś impertynencki wyraz! Krzysztof pochwycił jej zardzewiałe pręty i szarpnął niemi, pełen złości, — Psia krew, ballado rodzajowa! — zaklął, ale natychmiast umilkł i przywarł twarzą do sposponowanej przed chwilą kraty — z za drzew, z poza splątanych liści, wraz ze smugą światła, spłynęło na niego coś, niby śpiew. Tak, tak, śpiew kilku dziewczęcych głosów. Świeży, czysty i nabożny.
— A może to kobiecy klasztor — zaniepokoił się Krzysztof. — Może dlatego należało — «mijać».
Powoli, z namysłem wlazł na bramę.
Z wysokości tej oko trafiało w przestrzeń nie zasłoniętą drzewami i Krzysztof zobaczył trzy jasne kwadraty okien, jeden pod drugim, na trzech piętrach. Z nich to płynął właśnie śpiew i dźwięki organów.
— Gdyby to był klasztor, wiadomeby to było w okolicy — zdecydował chłopiec na pokrzepienie swym zmęczonym nogom i nie namyślając się już dłużej, przelazł na drugą stronę bramy.
Gdy jednak miał już stanąć na ziemi, zatrząsł się ze strachu. — Nic nie posłyszał, ani zobaczył w tej głębokiej ciemności. A przecież... coś napewno stało na ziemi i czekało na niego groźnie.
Drżącą ręką Krzysztof zapalił latarkę — smuga światła trafiła prosto w oczy wielkiego, płowego psa, który stał u stóp bramy, przednie łapy wsparłszy o żelazne pręty.
Krzysztof osłabł na chwilę tak, że omal nie spadł na ziemię. Zęby psa zaświeciły w mroku. Jeszcze chwila, jeszcze sekunda, a te kły białe i lśniące zatopią się w łydce jego — spadnie zlany krwią i rozszarpią go na kawały — te wielkie, płowe psy, mocne jak lwy i zwinne jak pantery.
Pies czekał cicho — a Krzysztof trząsł się na bramie.
To nie mogło trwać wiecznie.
Przemówił głosem, o którym myślał, że jest przyjacielski, ale który przecież zabrzmiał, jak ostatnie tchnienie konającego.
— No... piesku, no, mój mały... i czegoż ty chcesz ode mnie?
Pies zawarczał cicho. Krzysztof westchnął. Czyż ma ustąpić? Nie. Po stokroć nie.
— Nie mam złych zamiarów, Nie. Gdybym je miał, to na twój widok uciekałbym. A przecież widzisz, że siedzę na bramie...
Żebyż to można było zrozumieć, co on odpowiada?
Krzysztof raz jeszcze poświecił latarką i nagle kamień spadł mu z serca.
Pies — machał ogonem!
— No, widzisz, — pojednawczo mruczał Krzyś, ostrożnie stając na ziemi — warto było robić z siebie takiego Cerbera? Nie przestraszyłeś mnie... nie przestraszyłeś — powtórzył dla pewności — a sam jesteś skompromitowany. Wywieszasz ogłoszenie, że niby będziesz szarpał, a tymczasem co? Nie wstydzisz się? Baranek jesteś i nic innego. Może nie?
Pies był w istocie jakiś zawstydzony i kręcił wokół chłopca swoje zwinne, prążkowane cielsko. Nigdy jeszcze poczciwszy dog nie pozował na tygrysa.
Poszli razem w przyjaźni ku trzem świecącym kwadratom okien, z których płynął śpiew.




PIEŚŃ O MŁODOŚCI.

...Człowiek na długo, w walce
zostanie z człowiekiem.
Ale gdy przyjdzie chwila
mego panowania,
tyle skarbów mieć będę
ludziom do oddania,
że wiek zbrodni stanie się,
złotym szczęścia wiekiem!

Patrzmy wkoło uważnie,
na ziemię i niebo,
uczmy się od rośliny,
jak czerpać soki ziemi.
Rękami radosnemi,
rękami młodemi,
uczmy się władać ziemią,
bez zbrodni i winy!

Gdy już za wolą Bożą,
spełni się tekst proroczy,
trzy srebrne ptaki naszą wieżę...


Melodja tej pieśni nieznanej była tak ładna, że Krzyś zatrzymał się pod oknem, nie szukając wejścia do domu i czekał jej końca. Pies stał równie cicho, nastawiwszy uszy. Krzyś wsunął zziębniętą rękę między obrożę a szyję nowego przyjaciela i ogrzewał ją o ciepło psiego ciała.

... uwieńczą przelotem,
— trzykrotne bramy się otworzą,
— o tem śpiewamy, o tem,
jak ujrzą rozkochane oczy,
świat pełen słońca, cały złoty!

Wzniósł się najwyższą nutą czysty, dziewczęcy głos. Podjęły akord dwa inne, i tym trójgłosem harmonji doskonałej, zakończyła się pieśń.
Zaledwie ucichła, z góry, z okna pierwszego piętra wychyliła się głowa okrągła i połyskująca łysiną, a głos, nieco gderliwy, zawołał:
— Dość już tego. Marsz spać. Pierwsza godzina jak zapowiedziałem.
— Dobrze, dziadziu — odparł chór głosów z okna wysokiego parteru.
Krzysztof zrozumiał, że to ostatnia chwila, w której wypada zastukać do drzwi domu. Latarką oświecił ścianę, znalazł wielkie okute wrota, wprost pod oknem parteru. Schodziło się ku nim po czterech kamiennych, w ziemię zagłębionych schodach. Leciutko pociągnął żelazną rączkę prymitywnego dzwonka.
Skutek tego gestu przekraczał oczekiwania. Krzyś odskoczył jak oparzony — żelazna rączka rozpętała tak piekielny hałas, jakgdyby tysiąc czarownic na miotłach pędziło na sabat.
W tejże chwili w oknie wysokiego parteru ukazały się trzy jasne głowy, a ponad nimi z pierwszego piętra wychyliła się sylwetka jegomościa w szlafroku.
— A tam kto znowu? — krzyknął.
— To ja — odpowiedział struchlałym głosem Krzyś, to, co się zwykle odpowiada na podobne pytanie.
— Co za «ja»? — zirytował się właściciel łysiny.
— Krzysztof Wiktor — oznajmił chłopiec, który już nieco ochłonął.
— A widzi, dziadzio! — krzyknęła triumfalnie jedna z główek w oknie — mimo potrójnego muru, mimo «złych psów», jak ktoś chce przyjść, to i tak przyjdzie!
— Wszystko to jest nieprawość i obłuda! — doleciał z głębi pokoju okropny, zachrypły jazgot starej baby, na co cztery zgodne głosy panienek i staruszka, odkrzyknęły z oburzeniem:
— Cicho bądź Królowo Madagaskaru!
Krzysztof nabrał w tej chwili przekonania, że trafił do domu obłąkanych.
Djalog potoczył się dalej.
— Czego tu chcesz? — zapytał staruszek.
Chłopiec przez chwilę chciał powiedzieć, że zbłądził w lesie i kierował się na światło — wstręt do kłamstwa jednak kazał mu wyznać prawdę.
— Widziałem zdaleka światło tych okien, chciałem się przekonać, co tu jest — powiedział.
— No, no, — zdziwił się staruszek, a środkowa z trzech panienek, która wierciła się w miejscu, jak mysz w pułapce, skorzystała z tego zdziwienia, by znowuż wykrzyknąć:
— Widzi dziadzio!
Staruszek nagle znikł w pokoju, ale natychmiast znowu się ukazał z kandelabrem w ręku. Chcąc oświecić nieproszonego gościa, wychylił się z okna tak mocno, że trzy panienki krzyknęły chórem:
— Dziadziu, wylecisz!
Ale staruszek pokapał tylko stearyną podniesioną głowę Krzysia, sam zaś wcale go nie dostrzegł w dole.
— No... i czego tu chcesz? — powtórzył pytanie głosem pełnym wątpliwości.
— Chciałbym... czy, czy nie mógłbym przenocować?
— A któż ci kazał drapać się tutaj? — krzyknął jegomość z oburzeniem. — Może nie czytałeś napisów?
— Owszem... czytałem — wyznał ze wstydem chłopiec.
— Czyż nie ostrzegałem każdego, że psy go rozszarpią?
— Ach, dziadziu — jęknęła środkowa panienka — przecież Jakobin to jagnię, cóż ten chłopiec winien, że nie został rozszarpany? Ty bardzo dobrze wiesz...
— Wiem? Nic bardzo dobrze nie wiem! — energicznie zaprzeczył godny starzec.
W losach Krzysia nagle nastąpił zwrot pożądany. Interwenjowała panienka z prawej strony, a głos jej, spokojny i łagodny, podziałał zbawiennie.
Powiedziała: — Dziadziu, ten chłopiec pewnie jest zmęczony i głodny. Wpuścimy go do wieży i damy mu kolację. Przenocuje w pokoju gościnnym.
— Ani słowa nie skłaniał, przecież słyszałeś, dziadziu! chociaż mógł! Więc gdzież tu nieprawość i obłuda? Możesz śmiało go wpuścić dziadziu! — wtrąciła swoje trzy grosze środkowa panienka.
Staruszek mruczał chwilę z wielkiem niezadowoleniem, wkońcu zabrał kandelabr z okna, i rzekł niechętnie:
— No to go wpuszczajcie, ale same zato odpowiecie przed babką Bietą.
— Dobrze, dobrze — krzyknęła energiczna panienka i wślad za tem wszystkie trzy zniknęły z okna, a na schodach, za drzwiami, rozległ się tupot.
Krzysztof słyszał, jak jedne po drugich otwierały się klucze licznych zamków, potem z chrzęstem opadł łańcuch, aż wkońcu drzwi ustąpiły zgodnym wysiłkom dziewcząt.
To, co zobaczył w sieni, wyglądało na ilustrację do powieści z czasów Stanisławowskich.
Na szerokich, dębowych schodach stała wysoka, szczupła panienka z kandelabrem w ręku. Światło czterech świec padało na jej małą główkę, o jasnych falistych włosach, na wąskie odsłonięte ramiona i szyję. Sylwetka tej postaci była tak nieoczekiwaną dla współczesnych oczu, że wydało się przez chwilę Krzysiowi, iż patrzy na portret prababki. Młoda panienka, może nawet dziewczynka, miała na sobie ogromną krynolinę, szeroką jak parasol i spływającą w licznych fałdach aż do ziemi. Natomiast stanik imponującej sukni, z zielonego lśniącego jedwabiu, ściśle przylegał, zakończony chusteczką z koronki, związaną z przodu na węzeł. Dół krynoliny ozdabiała falista girlanda koronki, przepiętej gdzieniegdzie bukiecikami morelowych kwiatów.
Potem dopiero olśniony Krzysztof spostrzegł, że pozostałe dwie panienki również wyglądały jak duże, porcelanowe dzwonki, wąziutkie u góry, szerokie, koliste od pasa.
— Proszę na górę — powiedziała panienka z kandelabrem, miękkim, bardzo dźwięcznym głosem. Onieśmielony Krzyś wchodził milcząc po schodach, a obok niego dwie młodsze panienki, z szumem jedwabnych sukien.
To jedno go pocieszało, że wszystkie trzy, mimo imponujących szat, wyglądały nieomal dziecinnie. — Nie są starsze ode mnie — pomyślał Krzyś, dla dodania sobie otuchy.
Na progu pokoju, czekając aż trzy panienki przecisną swe krynoliny przez wąskie drzwi, pomyślał jeszcze ze strachem, że czeka go przeprawa z gderliwą babką, której głos zasłyszał z dołu. — Komnata jednak była pusta i dziwnie uroczysta. Naga podłoga nieskazitelnym połyskiem odbijała wiernie światło ściennych świec, nieliczne, sztywne meble w nienaruszonym porządku kryły się pod ścianami, a otwarta, nabożna fisharmonja przecinała ciemną płaszczyznę ściany ostrą linją białych klawiszy.
— Siądź i wypocznij, zanim Lidja przygotuje kolację i pokój — powiedziała najstarsza z panienek.
Ta, do której widocznie należał ten obowiązek gościnności, panienka z rozsądną i stateczną minką, uśmiechnęła się do Krzysia uprzejmie i wprowadziła swoją krynolinę po trzech stopniach schodków do przyległego pokoju, w środku którego widniał stół nakryty serwetą.
— Ona to zrobi błyskawicznie — pokrzepiła Krzysia najmłodsza panienka, okrągła, różowa, ciemnowłosa i ruchliwa jak wiewiórka. — Sylwjo, a może jej dopomóc?
— Nie, Aglae. Złóż nuty i zamknij harmonjum. Gdyby nie to, że dziś urodziny Aglae, dawno spałybyśmy już wszystkie, Krzysztofie, i długo musiałbyś czekać na otwarcie drzwi.
— To też dostaniesz tortu orzechowego. Bardzo dobry — powiedziała solenizantka, a potem dodała niedbale, choć z wyraźną intencją zaimponowania chłopcu: — Skończyłam właśnie dwanaście lat.
— Czy także z powodu zabawy urodzinowej poprzebierałyście się w te dziwaczne suknie? — zapytał Krzyś. Ale natychmiast pożałował niewczesnej ciekawości. Aglae zaczerwieniła się po uszy i zrobiła obrażoną minę. Sylwja zaś odpowiedziała obojętnie:
— Nie, nie dlatego. Zawsze tak jesteśmy ubrane.
— Witam was, moi poddani — wrzasnął nagle przeraźliwy, ochrypły głos z pod okna. Krzyś aż podskoczył na fotelu.
— To nic. To królowa Madagaskaru — uspokoiła go Aglae, nie ruszając się z miejsca.
Teraz dopiero Krzyś dojrzał ogromną, zieloną papugę, która patrzała na niego ze sceptyczną i zjadliwą miną zgorzkniałej wiedźmy.
Ale już Lidja otwierała drzwi od jadalni i zapraszała gościa na kolację. Krzyś siadł przed schludnie nakrytym stołem i mimo zmęczenia, jadł z niekłamaną ochotą czerwone płaty szynki, ser żółty i świeże, czarne kromki pachnącego chleba...
Panienki dotrzymywały mu towarzystwa, jedząc owoce, i nie obserwując zbytnio zgłodniałego podróżnika, za co był im szczerze wdzięczny.
Sylwja opowiadała głosem spokojnym, że w Domu Trzech Wież nikogo niema, prócz nich, dziadka, oraz służącego Łukasza i żony jego Bonisi, którzy już dawno śpią. Jutro, jeśli dziadek pozwoli, oprowadzą go po domu i ogrodzie, choć nic tu niema ciekawego. On, Krzyś, który żyje w świecie, nie znajdzie na wzgórzu Trzech Wież nic godnego uwagi. Szkoda, że się daremnie trudził.
— Wcale nie szkoda! — krzyknęła Aglae, ale zaraz umilkła, powstrzymana jasnym wzrokiem siostry. Potem każda z dziewczynek wzięła jedną ze stojących na kredensie świec, Lidja wręczyła Krzysiowi dla niego przeznaczony lichtarz i poszli wszyscy długim, ciemnym korytarzem.
Lidja otworzyła pierwsze drzwi na prawo i wpuściła Krzysia do dużego pokoju, w którym pachniało jabłkami.
W ogromnym łóżku pod spłowiałym baldachimem Krzyś nie miał nawet czasu zastanowić się nad tem wszystkiem, co go spotkało, gdyż natychmiast zasnął.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Żurakowska.