Trzy srebrne ptaki (zbiór)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Trzy srebrne ptaki | |
Wydawca | Wydawn. J. Mortkowicza T-wo Wydawnicze w Warszawie | |
Data wyd. | 1927 | |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka | |
Miejsce wyd. | Warszawa, Kraków | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
ZOFJA ŻURAKOWSKA
TRZY SREBRNE PTAKI
OPOWIADANIA
MCMXXVII
WARSZAWA KRAKÓW
WYDAWNICTWO J. MORTKOWICZA
NAKŁAD T-WA WYDAWNICZEGO W WARSZAWIE
KRAKÓW — DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI
DOBRE KSIĄŻKI
DLA MŁODZIEŻY
ROK PIERWSZY KSIĄŻKA III
REDAKTORKA
I WYDAWCZYNI J. MORTKOWICZOWA
ADMINISTRACJA: T-WO WYDAWNICZE
WARSZAWA, MAZOWIECKA 12, TEL. 244-14
|
Krzysztof odrazu zauważył, że coś tajemniczego wieje od pasma wzgórz.
Wyszedł na balkon, rozejrzał się po okolicy i już oczu oderwać nie mógł od tego widoku.
Szeroka, rozległa dolina łąk, sadów, osiedli, a na horyzoncie, od wschodu ku zachodowi, wstęga łagodnych wzgórz, pokrytych lasem. Biała półtarcza dopełniającego się księżyca błyszczała na czystem niebie.
Krzysztof miał ochotę, nie czekając ani chwili, ruszyć tam, w te lasy ogromne, piąć się po wzgórzach, aż do miejsca, gdzie na najwyższem z nich, u szczytu, błyszczało dalekie światło.
W powietrzu był zapach dymu i rosy.
Niebo złociste jeszcze na zachodzie, a linja wzgórz prawie czarna. To światło u szczytu wzgórza stało się dla Krzysztofa sprawą najważniejszą, pokusą dnia każdego.
Nie spostrzegł, w jakiej chwili stanął obok niego Antek, młodszy brat.
— Te góry są tajemnicze — powiedział Antek, a Krzyś aż syknął ze złości. Są na tym świecie dziwni ludzie, którzy uważają, że wszystko należy wypowiedzieć.
— Tak, tak — powtórzył nieubłagany Antek — są jakieś tajemnicze, A czy widzisz tam to światło?
Tu Krzyś musiał się powstrzymać, aby nie szturchnąć brata.
Wzruszył ramionami,
— Będę musiał tam pójść — zadecydował Antek tonem, którego Krzysztof nienawidził, którym również dobrze mógł powiedzieć, że księżyc jest planetą, a ziemia się obraca. Ach, jakże chętnie Krzysztof zabroniłby Antkowi raz na zawsze przemawiać podobnym tonem.
A ten raz jeszcze powtórzył:
— Tak, tak, będę musiał tam pójść — a potem zakręcił się na pięcie i ruszył niby to pomagać matce i siostrze w wypakowywaniu kufrów. Bo to był pierwszy dzień wakacji.
Krzysztof znowu pozostał sam.
I już po chwili wiedział, że to on właśnie, a nie kto inny będzie musiał pójść na szczyt wzgórza i poznać nieznane światło.
Ale potem płynęły dnie lata, leniwe a pracowite, pełne i zawsze za krótkie. W domu było zbyt wiele osób, siostry, bracia, długonogi Stefan tennisista — a potem także znajomi. Tyle się rzeczy działo letnich — spacery i zabawy, tennis, piłka nożna i pływanie. Nie było chwili nietylko na wyprawę do światła, ale nawet na myśl krótką o niem.
Antek od czasu do czasu powtarzał — tak, tak, będę musiał tam pójść — ale Bóg raczy wiedzieć, czy choć raz pomyślał o tem na serjo. Potem, gdy spostrzegł, że to zdanie wytrąca Krzysztofa z równowagi, popisywał się niem znacznie częściej. Ale już wtedy te słowa naprawdę miały znaczenie wyłącznie dekoracyjne.
A to jest tylko wstęp — bo właściwie nie o lato chodzi, ani o to, co w tym czasie robiły siostry, albo gdzie chodził Antek i długonogi Stefan tennisista. Zaraz się przekonacie, że te wszystkie słowa niewiele były potrzebne, ale musiałam jakoś przejść od chwili, w której Krzysztof po raz pierwszy zobaczył światło, do tej, w której ruszył poprzez księżycem zalaną dolinę, ku niemu.
To się stanie zaraz.
Krzysztof nie wybierał wieczoru, tylko raz, stanąwszy na balkonie, zdecydował się zupełnie nagle.
W owej chwili było jeszcze jasno, zachód znaczył się złocisto-fioletową smugą, a księżyc biały i Wenus błyszcząco-oka wędrowały już ponad wzgórzami.
Krzysztof spokojnie poszedł na kolację.
Idąc bokiem wąskiej drogi, Krzysztof prawie zapomniał o tem, że ma przed sobą cel, do którego dąży. Sprężyste, mocne, wyćwiczone nogi niosły go równo i szybko poprzez posrebrzaną dolinę, ku wzgórzom, a ten marsz w ciszy poczynającej się nocy jesiennej, sprawiał chłopcu rozkosz niewymowną.
Światełka wsi i letniska zostały już daleko w dole, psy nawoływały się z jednego krańca osiedla w drugi, frasobliwym, jednostajnym, upartym skowytem.
Od strony chat dogonił Krzysztofa wóz w parę koni.
Chłop wysoki i czarno zarośnięty, w płaskim, słomkowym kapelusiku na długich włosach i w huculskim kożuszku na ramionach, zrównawszy się z idącym chłopcem, przyjrzał mu się uważnie.
Obojętnie, patrząc na ogony swych koni, zapytał Krzysztofa, dokądby tak szedł po nocy.
— W góry — brzmiała krótka odpowiedź.
Chłop zaproponował: — Mogu podwieźć.
Z ochotą siadł Krzysztof na deskach wozu, nie żeby już był zmęczony, ale chciał oszczędzić sił na drogę, pod górę. O to mu przecież chodziło, by zajść, nim księżyc się skryje.
Spróbował się wytłumaczyć.
— Widzicie to światło na szczycie? Tam idę.
Chłop, który już o nic nie pytał, milczący i zadumany, zdziwił się teraz niemało.
— No, no — powiedział, kręcąc głową — może to ono i tak! — Przez chwilę zdawało się, że o coś zapyta, ale dał pokój. Popędził konie.
Teraz Krzysztof miał ochotę dowiedzieć się powodu tego zdziwienia. Powstrzymała go obawa, że się za dużo dowie i nie będzie już poco iść ku światłu.
Już droga poczynała się wznosić, stroma i kamienista, między gęstemi drzewami lasu. Księżyc kładł się na niej wpoprzek, wąskiemi smugami, niby szeregiem ostrych mieczów,
— Którędy mi tam zajść? — zapytał Krzysztof, gdy wóz przystanął na rozstaju drogi.
— A no, prosto jak ta droga, ona i jedna będzie — objaśnił właściciel słomianego kapelusza, którego spłaszczoną główkę otaczała różowa wstążka. Dziwnie wyglądała pod tem lekkomyślnem nakryciem, ta głowa, czarno obrośnięta i ponura.
Jeszcze raz zdawało się, że hucuł zapyta o coś, ale tylko machnął batem i skręcił w swoją stronę.
Krzysztof ruszył w swoją.
Myślał teraz o tem, że idzie drogą prywatną, o której wie, że jest dla obcych wzbroniona. Liczne napisy u podnóża góry głosiły o tem, a wiedziano także na dole, że gajowi niegościnnego lasu wypraszają bez pardonu tych, którym się zachciało przekroczyć zakaz.
Nikt się tam znowu tak bardzo nie kwapił, gdyż okolica obfitowała w piękniejsze miejsca, dokąd nieliczni mieszkańcy zagubionego na kresach Rzeczpospolitej letniska, mogli urządzać spacery i wycieczki.
Z powodu tego zakazu właśnie, uparty Krzysztof wybrał się po nocy, licząc na to, iż w tak zdrowej okolicy gajowi nie mogą cierpieć na bezsenność.
I przytem tylko w nocy świeciło to światło na górze, a... wstyd się przyznać, do niego to wyłącznie szedł Krzysztof, przez las głęboki.
A gdy już turkot kół nacichł, a ze wsi nie dobiegało szczekanie roztęsknionych psów, dziwnie się jakoś zrobiło w posrebrzonym lesie.
Czasem z pod nóg usuwał się kamień i toczył w dół z niepokojącym szelestem.
Z gałęzi na gałąź miękko przelatuje ogromny ptak. To sowa. To z pewnością sowa. Coś się po drodze przewinęło wężowym skrętem — żebyż to wiedzieć co? Ileż męstwa trzeba w sercu zebrać i skrzepić!
Światło dawno już nie było Krzysztofowi widomym celem, a nawet zdało się zaniepokojonemu chłopcu, że idzie w przeciwnym kierunku. Musiał się jednak trzymać drogi — tej drogi, która jedyna była tu rzeczą ludzką i nie straszną. Już tylko ta droga twarda, o wyraźnych, głębokich koleinach, łączyła Krzysztofa z rzeczywistością, ona jedna broniła go od dziwacznych potworów i złych utajonych sił, które z pewnością las ten brały po nocy we władanie. Krzyk sowy, tylekroć słyszany i znajomy, dodał chłopcu otuchy. Stanął w środku drogi, wypoczywając.
Lecz natychmiast ruszył dalej. Wszakże wówczas to, w chwili nieruchomego wypoczynku, najłacniej wypłynie z gęstwiny Niewiadome, zatopi szpony we włosy, ściśnie za gardło!
Krzysztof nie był tchórzem, więc szedł naprzód i drwił ze strachu, który sunął za nim krok w krok i szeptał mu do uszu te niestworzone dziwy.
— Tego jednak nigdy nie zrozumiem — pomyślał sobie w chwili wielkiego zmęczenia — poco u licha tu lezę? pocóż pakuję się tam, skąd mnie może za drzwi wyrzucą, jeśli tam wogóle są jakieś drzwi!
Nie znajdował odpowiedzi na to rozsądne zapytanie. Tyle mu było wiadomo, że lazł usilnie, zwalczając zmęczenie i niepokój — zacięty i niezadowolony.
Nagle odetchnął z ulgą: ujrzał tuż nad głową, wysoko zawieszone światło.
Zobaczył w górze, z drzew ogołoconą, stromą skarpę, a na jej szczycie mur, a za nim strzelistą wieżę, z której płynęło światło. Droga okręcała się wokół wzgórza, niby bluszcz na grubym pniu drzewa. — Zapewne wiodła do bramy.
Księżyc chylił się nad horyzontem, tem przykrzej było Krzysztofowi oddalać się od światła na wieży. A i droga poczęła się trochę zniżać. Zachciało się więc chłopcu powrócić do stóp wieży i piąć się po stromej skarpie wzwyż. Przypominał sobie jednak, że hucuł kazał mu się trzymać drogi i tak również nakazywał rozsądek.
W miejscu, gdzie droga skręcała w lewo, w ostatnich błyskach księżyca zobaczył Krzysztof starą bramę, której żelazna krata, okolona wyniosłym łukiem muru, — zamknięta była na głucho.
Poprzez mur, zakończony czerwonym daszkiem, zwisały koralowe łodygi dzikiego wina, a na strzelisty łuk białej bramy sypały się złotordzawe liście kasztanów.
Księżyc zaszedł. Ale Krzysztof zdążył jeszcze przeczytać słowa wyryte u szczytu bramy:
Krzysztof aż zadrżał z rozkoszy. Dla samej tej bramy, dla tego napisu warto było w zmęczeniu i trwodze drapać się na szczyt wzgórza. Warto było!
Dokładnie światłem latarki obszukał bramę i mur wokoło. Z boku, na desce przybitej do drzewa, wyczytał jeszcze taką przestrogę:
Każdego, kto samowolnie wedrze się poza obręb murów rozszarpią złe psy.
Tu entuzjazm Krzysztofa zbladł nieco. Raz jeszcze obejrzał tablicę. Snać bardzo już była stara, bo litery głęboko wyryte i zapuszczone czarną farbą przecie już się nieco zatarły, a deska popękała i sczerniała.
Krzysztof zgasił latarkę i siadł na omszałym kamieniu, pod bramą. Wytężył słuch. Głęboka cisza panowała w lesie i poza murami.
Psy? Może już dawno pozdychały i nie zastąpiono je nowemi? Może były kiedyś, ale już ich niema? Co znowu! Z powodu głupich psów będzie zawracał z drogi? Po takim trudzie, po takiej walce z upiorami i strzygami!
Krzysztof zapalił latarkę i rozejrzał się w sytuacji.
Pod samym murem kasztan rozrosły oplatał konarami bramę. Temu się już Krzyś nie oparł. Zatknął za pas swoją laskę-siekierkę — wlazł na drzewo, zawisł na jego gałęziach i jął się opuszczać po drugiej stronie muru.
Nasłuchiwał — cisza.
— Głupstwo! żaden jeszcze pies mnie nie skrzywdził — pomyślał z przekonaniem, zapominając, iż nigdy jeszcze nie przełaził przez cudzy mur, tak jawnie lekceważąc wolę jego właściciela.
Za murem, od bramy wiodła droga szeroka, lecz tak zarośnięta, że ledwo wyczuwał Krzysztof koleiny. Las stawał się tu trochę rzadszy.
Szedł odważnie, zgoła zapomniawszy o psach, oswojony już z ciemnością.
Nagle zaklął. Trafił nosem w jakieś żelaziwo, pachnące rdzą i wodą.
Zaświecił i znieruchomiał.
Tuż przed sobą znowuż miał bramę — bramę żelazną i starą, w biały łuk muru oprawioną.
— Już mi się dwoi w oczach, albo kręcę się w kółko, jak pijany kogut — pomyślał z przerażeniem.
Ale to nie była ta sama brama. Gdzież napis i kasztan?
Tym razem już się nie wahał — w przełażeniu cudzych bram ogromnej nabrał wprawy. Spróbował tylko moc żelaznych prętów i wspiął się po nich. W nagrodę za to wątpliwe bohaterstwo, zobaczył światło na wieży — silniejsze już i bliższe.
Szedł więc znowuż drogą wśród trawników i grup wyniosłych drzew. Wyłaniały się z mroków świerki srebrzyste i buki o wielkich czerwonych liściach. Po układzie drzew gatunkowych, po rysunku drogi poznał Krzysztof, że już nie jest w lesie, a w parku; to mu dodało energji. Ale gdy po ujściu kilkudziesięciu kroków znowuż natknął się na mur i bramę, stracił nadzieję wybrnięcia z labiryntu.
Ta brama miała już jakiś impertynencki wyraz! Krzysztof pochwycił jej zardzewiałe pręty i szarpnął niemi, pełen złości, — Psia krew, ballado rodzajowa! — zaklął, ale natychmiast umilkł i przywarł twarzą do sposponowanej przed chwilą kraty — z za drzew, z poza splątanych liści, wraz ze smugą światła, spłynęło na niego coś, niby śpiew. Tak, tak, śpiew kilku dziewczęcych głosów. Świeży, czysty i nabożny.
— A może to kobiecy klasztor — zaniepokoił się Krzysztof. — Może dlatego należało — «mijać».
Powoli, z namysłem wlazł na bramę.
Z wysokości tej oko trafiało w przestrzeń nie zasłoniętą drzewami i Krzysztof zobaczył trzy jasne kwadraty okien, jeden pod drugim, na trzech piętrach. Z nich to płynął właśnie śpiew i dźwięki organów.
— Gdyby to był klasztor, wiadomeby to było w okolicy — zdecydował chłopiec na pokrzepienie swym zmęczonym nogom i nie namyślając się już dłużej, przelazł na drugą stronę bramy.
Gdy jednak miał już stanąć na ziemi, zatrząsł się ze strachu. — Nic nie posłyszał, ani zobaczył w tej głębokiej ciemności. A przecież... coś napewno stało na ziemi i czekało na niego groźnie.
Drżącą ręką Krzysztof zapalił latarkę — smuga światła trafiła prosto w oczy wielkiego, płowego psa, który stał u stóp bramy, przednie łapy wsparłszy o żelazne pręty.
Krzysztof osłabł na chwilę tak, że omal nie spadł na ziemię. Zęby psa zaświeciły w mroku. Jeszcze chwila, jeszcze sekunda, a te kły białe i lśniące zatopią się w łydce jego — spadnie zlany krwią i rozszarpią go na kawały — te wielkie, płowe psy, mocne jak lwy i zwinne jak pantery.
Pies czekał cicho — a Krzysztof trząsł się na bramie.
To nie mogło trwać wiecznie.
Przemówił głosem, o którym myślał, że jest przyjacielski, ale który przecież zabrzmiał, jak ostatnie tchnienie konającego.
— No... piesku, no, mój mały... i czegoż ty chcesz ode mnie?
Pies zawarczał cicho. Krzysztof westchnął. Czyż ma ustąpić? Nie. Po stokroć nie.
— Nie mam złych zamiarów, Nie. Gdybym je miał, to na twój widok uciekałbym. A przecież widzisz, że siedzę na bramie...
Żebyż to można było zrozumieć, co on odpowiada?
Krzysztof raz jeszcze poświecił latarką i nagle kamień spadł mu z serca.
Pies — machał ogonem!
— No, widzisz, — pojednawczo mruczał Krzyś, ostrożnie stając na ziemi — warto było robić z siebie takiego Cerbera? Nie przestraszyłeś mnie... nie przestraszyłeś — powtórzył dla pewności — a sam jesteś skompromitowany. Wywieszasz ogłoszenie, że niby będziesz szarpał, a tymczasem co? Nie wstydzisz się? Baranek jesteś i nic innego. Może nie?
Pies był w istocie jakiś zawstydzony i kręcił wokół chłopca swoje zwinne, prążkowane cielsko. Nigdy jeszcze poczciwszy dog nie pozował na tygrysa.
Poszli razem w przyjaźni ku trzem świecącym kwadratom okien, z których płynął śpiew.
PIEŚŃ O MŁODOŚCI.
...Człowiek na długo, w walce
|
... uwieńczą przelotem,
— trzykrotne bramy się otworzą,
— o tem śpiewamy, o tem,
jak ujrzą rozkochane oczy,
świat pełen słońca, cały złoty!
Wzniósł się najwyższą nutą czysty, dziewczęcy głos. Podjęły akord dwa inne, i tym trójgłosem harmonji doskonałej, zakończyła się pieśń.
Zaledwie ucichła, z góry, z okna pierwszego piętra wychyliła się głowa okrągła i połyskująca łysiną, a głos, nieco gderliwy, zawołał:
— Dość już tego. Marsz spać. Pierwsza godzina jak zapowiedziałem.
— Dobrze, dziadziu — odparł chór głosów z okna wysokiego parteru.
Krzysztof zrozumiał, że to ostatnia chwila, w której wypada zastukać do drzwi domu. Latarką oświecił ścianę, znalazł wielkie okute wrota, wprost pod oknem parteru. Schodziło się ku nim po czterech kamiennych, w ziemię zagłębionych schodach. Leciutko pociągnął żelazną rączkę prymitywnego dzwonka.
Skutek tego gestu przekraczał oczekiwania. Krzyś odskoczył jak oparzony — żelazna rączka rozpętała tak piekielny hałas, jakgdyby tysiąc czarownic na miotłach pędziło na sabat.
W tejże chwili w oknie wysokiego parteru ukazały się trzy jasne głowy, a ponad nimi z pierwszego piętra wychyliła się sylwetka jegomościa w szlafroku.
— A tam kto znowu? — krzyknął.
— To ja — odpowiedział struchlałym głosem Krzyś, to, co się zwykle odpowiada na podobne pytanie.
— Co za «ja»? — zirytował się właściciel łysiny.
— Krzysztof Wiktor — oznajmił chłopiec, który już nieco ochłonął.
— A widzi, dziadzio! — krzyknęła triumfalnie jedna z główek w oknie — mimo potrójnego muru, mimo «złych psów», jak ktoś chce przyjść, to i tak przyjdzie!
— Wszystko to jest nieprawość i obłuda! — doleciał z głębi pokoju okropny, zachrypły jazgot starej baby, na co cztery zgodne głosy panienek i staruszka, odkrzyknęły z oburzeniem:
— Cicho bądź Królowo Madagaskaru!
Krzysztof nabrał w tej chwili przekonania, że trafił do domu obłąkanych.
Djalog potoczył się dalej.
— Czego tu chcesz? — zapytał staruszek.
Chłopiec przez chwilę chciał powiedzieć, że zbłądził w lesie i kierował się na światło — wstręt do kłamstwa jednak kazał mu wyznać prawdę.
— Widziałem zdaleka światło tych okien, chciałem się przekonać, co tu jest — powiedział.
— No, no, — zdziwił się staruszek, a środkowa z trzech panienek, która wierciła się w miejscu, jak mysz w pułapce, skorzystała z tego zdziwienia, by znowuż wykrzyknąć:
— Widzi dziadzio!
Staruszek nagle znikł w pokoju, ale natychmiast znowu się ukazał z kandelabrem w ręku. Chcąc oświecić nieproszonego gościa, wychylił się z okna tak mocno, że trzy panienki krzyknęły chórem:
— Dziadziu, wylecisz!
Ale staruszek pokapał tylko stearyną podniesioną głowę Krzysia, sam zaś wcale go nie dostrzegł w dole.
— No... i czego tu chcesz? — powtórzył pytanie głosem pełnym wątpliwości.
— Chciałbym... czy, czy nie mógłbym przenocować?
— A któż ci kazał drapać się tutaj? — krzyknął jegomość z oburzeniem. — Może nie czytałeś napisów?
— Owszem... czytałem — wyznał ze wstydem chłopiec.
— Czyż nie ostrzegałem każdego, że psy go rozszarpią?
— Ach, dziadziu — jęknęła środkowa panienka — przecież Jakobin to jagnię, cóż ten chłopiec winien, że nie został rozszarpany? Ty bardzo dobrze wiesz...
— Wiem? Nic bardzo dobrze nie wiem! — energicznie zaprzeczył godny starzec.
W losach Krzysia nagle nastąpił zwrot pożądany. Interwenjowała panienka z prawej strony, a głos jej, spokojny i łagodny, podziałał zbawiennie.
Powiedziała: — Dziadziu, ten chłopiec pewnie jest zmęczony i głodny. Wpuścimy go do wieży i damy mu kolację. Przenocuje w pokoju gościnnym.
— Ani słowa nie skłaniał, przecież słyszałeś, dziadziu! chociaż mógł! Więc gdzież tu nieprawość i obłuda? Możesz śmiało go wpuścić dziadziu! — wtrąciła swoje trzy grosze środkowa panienka.
Staruszek mruczał chwilę z wielkiem niezadowoleniem, wkońcu zabrał kandelabr z okna, i rzekł niechętnie:
— No to go wpuszczajcie, ale same zato odpowiecie przed babką Bietą.
— Dobrze, dobrze — krzyknęła energiczna panienka i wślad za tem wszystkie trzy zniknęły z okna, a na schodach, za drzwiami, rozległ się tupot.
Krzysztof słyszał, jak jedne po drugich otwierały się klucze licznych zamków, potem z chrzęstem opadł łańcuch, aż wkońcu drzwi ustąpiły zgodnym wysiłkom dziewcząt.
To, co zobaczył w sieni, wyglądało na ilustrację do powieści z czasów Stanisławowskich.
Na szerokich, dębowych schodach stała wysoka, szczupła panienka z kandelabrem w ręku. Światło czterech świec padało na jej małą główkę, o jasnych falistych włosach, na wąskie odsłonięte ramiona i szyję. Sylwetka tej postaci była tak nieoczekiwaną dla współczesnych oczu, że wydało się przez chwilę Krzysiowi, iż patrzy na portret prababki. Młoda panienka, może nawet dziewczynka, miała na sobie ogromną krynolinę, szeroką jak parasol i spływającą w licznych fałdach aż do ziemi. Natomiast stanik imponującej sukni, z zielonego lśniącego jedwabiu, ściśle przylegał, zakończony chusteczką z koronki, związaną z przodu na węzeł. Dół krynoliny ozdabiała falista girlanda koronki, przepiętej gdzieniegdzie bukiecikami morelowych kwiatów.
Potem dopiero olśniony Krzysztof spostrzegł, że pozostałe dwie panienki również wyglądały jak duże, porcelanowe dzwonki, wąziutkie u góry, szerokie, koliste od pasa.
— Proszę na górę — powiedziała panienka z kandelabrem, miękkim, bardzo dźwięcznym głosem. Onieśmielony Krzyś wchodził milcząc po schodach, a obok niego dwie młodsze panienki, z szumem jedwabnych sukien.
To jedno go pocieszało, że wszystkie trzy, mimo imponujących szat, wyglądały nieomal dziecinnie. — Nie są starsze ode mnie — pomyślał Krzyś, dla dodania sobie otuchy.
Na progu pokoju, czekając aż trzy panienki przecisną swe krynoliny przez wąskie drzwi, pomyślał jeszcze ze strachem, że czeka go przeprawa z gderliwą babką, której głos zasłyszał z dołu. — Komnata jednak była pusta i dziwnie uroczysta. Naga podłoga nieskazitelnym połyskiem odbijała wiernie światło ściennych świec, nieliczne, sztywne meble w nienaruszonym porządku kryły się pod ścianami, a otwarta, nabożna fisharmonja przecinała ciemną płaszczyznę ściany ostrą linją białych klawiszy.
— Siądź i wypocznij, zanim Lidja przygotuje kolację i pokój — powiedziała najstarsza z panienek.
Ta, do której widocznie należał ten obowiązek gościnności, panienka z rozsądną i stateczną minką, uśmiechnęła się do Krzysia uprzejmie i wprowadziła swoją krynolinę po trzech stopniach schodków do przyległego pokoju, w środku którego widniał stół nakryty serwetą.
— Ona to zrobi błyskawicznie — pokrzepiła Krzysia najmłodsza panienka, okrągła, różowa, ciemnowłosa i ruchliwa jak wiewiórka. — Sylwjo, a może jej dopomóc?
— Nie, Aglae. Złóż nuty i zamknij harmonjum. Gdyby nie to, że dziś urodziny Aglae, dawno spałybyśmy już wszystkie, Krzysztofie, i długo musiałbyś czekać na otwarcie drzwi.
— To też dostaniesz tortu orzechowego. Bardzo dobry — powiedziała solenizantka, a potem dodała niedbale, choć z wyraźną intencją zaimponowania chłopcu: — Skończyłam właśnie dwanaście lat.
— Czy także z powodu zabawy urodzinowej poprzebierałyście się w te dziwaczne suknie? — zapytał Krzyś. Ale natychmiast pożałował niewczesnej ciekawości. Aglae zaczerwieniła się po uszy i zrobiła obrażoną minę. Sylwja zaś odpowiedziała obojętnie:
— Nie, nie dlatego. Zawsze tak jesteśmy ubrane.
— Witam was, moi poddani — wrzasnął nagle przeraźliwy, ochrypły głos z pod okna. Krzyś aż podskoczył na fotelu.
— To nic. To królowa Madagaskaru — uspokoiła go Aglae, nie ruszając się z miejsca.
Teraz dopiero Krzyś dojrzał ogromną, zieloną papugę, która patrzała na niego ze sceptyczną i zjadliwą miną zgorzkniałej wiedźmy.
Ale już Lidja otwierała drzwi od jadalni i zapraszała gościa na kolację. Krzyś siadł przed schludnie nakrytym stołem i mimo zmęczenia, jadł z niekłamaną ochotą czerwone płaty szynki, ser żółty i świeże, czarne kromki pachnącego chleba...
Panienki dotrzymywały mu towarzystwa, jedząc owoce, i nie obserwując zbytnio zgłodniałego podróżnika, za co był im szczerze wdzięczny.
Sylwja opowiadała głosem spokojnym, że w Domu Trzech Wież nikogo niema, prócz nich, dziadka, oraz służącego Łukasza i żony jego Bonisi, którzy już dawno śpią. Jutro, jeśli dziadek pozwoli, oprowadzą go po domu i ogrodzie, choć nic tu niema ciekawego. On, Krzyś, który żyje w świecie, nie znajdzie na wzgórzu Trzech Wież nic godnego uwagi. Szkoda, że się daremnie trudził.
— Wcale nie szkoda! — krzyknęła Aglae, ale zaraz umilkła, powstrzymana jasnym wzrokiem siostry. Potem każda z dziewczynek wzięła jedną ze stojących na kredensie świec, Lidja wręczyła Krzysiowi dla niego przeznaczony lichtarz i poszli wszyscy długim, ciemnym korytarzem.
Lidja otworzyła pierwsze drzwi na prawo i wpuściła Krzysia do dużego pokoju, w którym pachniało jabłkami.
W ogromnym łóżku pod spłowiałym baldachimem Krzyś nie miał nawet czasu zastanowić się nad tem wszystkiem, co go spotkało, gdyż natychmiast zasnął.
— Możebyś już wstawał?
Krzysztof, gwałtownie przebudzony, siadł na łóżku i starał się zorjentować, skąd go doleciało to pytanie?
— Bo już jest prawie dziewiąta, i choć Sylwja nie pozwoliła mi cię budzić, ale myślę, że już nie śpisz, prawda?
— Już nie śpię teraz — przyznał Krzysztof. — A ty gdzie jesteś?
— Jestem na tarasie, pod twoim oknem i czekam na ciebie, bo Sylwja już jest u dziadunia, a Lidja przy gospodarstwie. Więc ja ci dam śniadanie. Spiesz się.
Krzysztof się spieszył.
Wlazł do ogromnej miednicy, zlał się zimną wodą, wytarł do czerwoności szorstkim ręcznikiem, a potem dumał chwilę nad szeroką kałużą, która się uformowała na podłodze wokoło miednicy.
Westchnąwszy nad nią bezradnie, ubrał się co żywo, podziwiając gościnną pamięć Lidji, która zaopatrzyła go nawet w nowiutką szczotkę do zębów.
Potem wyjrzał przez okno i syknął z zachwytu. Ogromna i falista, zalana słońcem przestrzeń całej doliny u stóp wzgórza, płonęła czerwienią i złotem jesiennych drzew. Niebo najczyściej szafirowe, świeża zieleń łąk, pola usiane kroplami złotych dyń i złociste ściany chat, obwieszonych dojrzałą kukurydzą! Nad ziemią, w troskliwej pracy nachylone kobiety w czerwonych zapaskach i czarnogłowi, biało odziani mężczyźni.
Oto się niebo i ziemia najpiękniejszemi przystroiły barwami na pożegnanie lata.
Oto już słońce w wytrwałym trudzie, ludziom, drzewom i owocom przydało swego złota, który wyrazem jest dojrzałej jesieni.
A pod oknem, na tarasie siedziała Aglae w szafirowej krynolinie i na białych ramach krosien haftowała barwnym jedwabiem.
— Jak się masz? — zawołał Krzyś. — Którędy mam zejść do ciebie?
Aglae zawahała się chwilę.
— Najlepiej przez okno — poradziła prostodusznie. — Zupełnie łatwo i bliżej.
Rzeczywiście było łatwo i Krzyś zsunął się po rynnie i gzymsach na tafle tarasu.
— Tutaj przygotowała Lidja dla ciebie śniadanie — oznajmiła Aglae, prowadząc chłopca do nakrytego stołu. — Kazały mi przeprosić ciebie, ale musiały iść do swoich zajęć. Ja teżbym musiała, ale się poświęciłam — zakończyła z obłudnem westchnieniem.
— Jakże mi przykro!
— Wcale niech ci nie będzie przykro — parsknęła śmiechem, — bo codzień chciałabym się tak poświęcać. W Domu Trzech Wież robi się ciągle i ciągle to samo, więc możesz sobie wyobrazić, jak miła jest każda zmiana.
— Wszystko to jest nieprawość i obłuda — wrzasnął zielony ptak, huśtając się na zawieszonem w oknie kółku.
— I jeszcze ta papuga — westchnęła Aglae. — Wyniosłam ją na słońce, ale tak mi dokucza! Jedz prędko, bo muszę ci pokazać ogród. To ja zajmuję się ogrodem. Coprawda jest także ogrodnik, ale taki już stary, że wszystko muszę sama robić. Lidja prowadzi gospodarstwo, a Sylwja pisze z dziaduniem i czuwa nad domem. Prawda, jak to mądrze zorganizowane?
— Bardzo mądrze — zgodził się Krzyś między jednym a drugim plackiem z makiem.
— To Sylwja! — z dumą oznajmiła Aglae. — Ale teraz, jeśli chcesz, żebym ci wszystko dokładnie pokazała, to... musisz się zgodzić, że się przebiorę.
— Ależ przebież się, jak ci się podoba! — zawołał Krzysztof pełen zdumienia.
— Sam przyznasz, że trudno wchodzić pomiędzy grządki, i włazić na drzewa w krynolinie, prawda? — zaperzyła się nagle, niewiadomo dlaczego. — Zawsze chodziłabym tak ubrana, jak za chwilę zobaczysz, ale Sylwja nie pozwala. Mówi, że jeśli mi niewygodnie w robronie, to mogę sobie przerobić. Próbowałyśmy z Lidją, ale to tak strasznie nudne. No, za chwilę wrócę — Sylwji napewno nie spotkamy, a Lidja już się przyzwyczaiła, tylko pamiętaj, żebyś nikomu nie powiedział!
— Nie powiem — obiecał Krzysztof, który już zrezygnował z rozumienia tego, co się działo w Domu Trzech Wież.
Ale kiedy w drzwiach tarasu ukazała się Aglae, wzywając go ruchem dłoni, Krzyś poczuł, że musi mieć najgłupszy wyraz, w jaki tylko twarz jego może się ułożyć. Okrągła, dwunastoletnia osoba, przystrojona była w dosyć obcisłe atłasowe spodeńki papuziego koloru, mocno znoszone, a na ramionach miała coś w rodzaju obszernego fraczka barwy fioletowej.
Wtenczas to Krzyś przeżył najgorszą chwilę swego życia. Śmiech go rozsadzał, pchał się z niego jak para z kipiącego kotła, a skupiona, baczna mina młodej Aglae ostrzegała, że jeśli mu ulegnie — koniec tak pięknie nawiązującej się przyjaźni.
Szli, milcząc, bardzo zarośniętą ścieżką w dół parku. Dopiero po chwili Aglae, jakgdyby sobie samej tłumacząc, rzekła raz jeszcze, z miną pełną godności.
— Nie mogę włazić na drzewa w krynolinie, to darmo. A nosimy krynoliny, gdyż tak się nam podoba.
I nagle, ulegając nieposkromionej pokusie, z błyskiem w oczach zapytała:
— A tam, na dole, jak się teraz ubierają dziewczynki?
— Na dole i wszędzie — odpowiedział Krzyś, starając się nie okazać zdziwienia — dziewczynki noszą sukienki krótkie i dosyć wąskie i nie jedwabne. Noszą skarpetki i pantofle na niskich obcasach. I prawie wszystkie mają obcięte włosy.
Aglae pokiwała głową.
— Nigdy nie byłam na dole, ani nigdzie — wyrwało jej się, widocznie wbrew postanowieniu.
Krzysztof zapytał dlaczego.
Dziewczynka otworzyła usta, zamknęła je i znów otworzyła, żeby powiedzieć stanowczo.
— Nie mogę ci tego powiedzieć. Sylwja zabroniła. A tu jest mój ogród warzywny — dokończyła z miną tak ponurą, jakgdyby wskazywała miejsce popełnionej zbrodni.
Właściwie Krzysztof wcale nie był ciekaw ogrodu warzywnego. Kapusta — kapustą, a pomidory tysiąc razy oglądał na krzakach. Zresztą Krzyś nie był wieśniakiem. Zaproponował Aglae pogawędkę w rozłożystych gałęziach rdzawiejącego orzecha.
Wleźli i umieścili się wygodnie.
Dom Trzech Wież rysował się wyraźnie ponad drzewami sadu, położonego niżej. Wieża prawdziwa była tylko jedna, do niej zaś dobudowano długi, równy budynek, zakończony z dwóch krańców, dwoma półpiętrami, które kształtem dachu imitowały wieże.
— Miałam rok, Sylwja sześć, a Lidja cztery, jak nas tu dziadzio przywiózł i wybudował naokoło parku trzy mury — powiedziała Aglae z widoczną urazą.
Krzyś już nie pytał dlaczego, ale łaskawie mu poradziła:
— Poproś Sylwję, ona ci to opowie, jeśli będzie chciała.
A potem, namiętnie, z ogniem w oczach i ustami drżącemi z niecierpliwości, jęła zasypywać chłopca gradem pytań.
— A wy chodzicie wszędzie i jeździcie, gdzie wam się podoba?
— Tak...
— I samochodem?
— Kto ma samochód, ten nim jeździ. Moi rodzice nie mają. Nie są bogaci.
— Ale jeśliby byli bogaci, tobyś jeździł?
— Pewnie... — Krzyś zupełnie był oszołomiony gwałtownością tych dziwacznych pytań.
— I czytasz różne książki, i uczysz się razem z innymi chłopcami? W szkole?
— Ma się rozumieć, że w szkole. W gimnazjum.
— I jak to jest? Czy wszyscy uczą się razem, a nauczyciel poprawia?
— Tak, to jest.. nie. Właściwie profesor wykłada, a wszyscy słuchają i notują.
— A ty gdzie mieszkasz?
— W Warszawie.
Zdumienie odbiło się na ruchliwej twarzy dziewczynki.
— Więc... więc jakim sposobem aż tu jesteś?
— Przyjechaliśmy na lato. Całą rodziną. Wynajęliśmy domek. A za parę dni już wracamy do Warszawy, bo kończą się wakacje. Mój ojciec jest doktorem — dodał jeszcze.
Aglae namyślała się długą chwilę.
— Znam jednego doktora — powiedziała z triumfem — przyjeżdżał raz, jak Lidja była chora. Potem się ciągle modliłam, żeby być chorą — bo znowużby przyjechał. Ale to na nic, zanadto jestem tłusta — westchnęła z żalem. — Oprócz niego znam także księdza proboszcza, który przyjeżdża co miesiąc i odprawia mszę w kaplicy. I także pana Niborca, który zarządza majątkiem dziadzi.
I nagle westchnęła ciężko, aż łzy stanęły w jej oczach.
— Powiedz, czy to nie straszne tak zawsze tu siedzieć za trzema murami i nic nie wiedzieć, i tylko ciągle czekać?
— Na co czekać? — zaryzykował Krzyś ostatnie pytanie.
— Na... — widać było, że Aglae popełnia zbrodnię. — Na... trzy srebrne ptaki...
— Co?
— Nic ci już więcej nie powiem — rzekła z godnością pełną męczeństwa.
Potem jeszcze mu opowiedziała, że jeżdżą konno między pierwszym a drugim murem, gdzie droga jest dość szeroka. Że Bonisia, która była ich niańką, a teraz jest żoną Łukasza, opowiada im czasem o świecie. Z tego źródła wiedzą, że panie jeżdżą na bale, gdzie się tańczy walca i że jest kinematograf, taki teatr, gdzie nie grają ludzie, tylko fotografje, które się ruszają. Czy to prawda? O różnych wynalazkach, jako to: pociągi, radjo, samoloty, telefony — wiedzą od dziadzi. U niego się także uczą historji (nie myśl, że nic nie wiemy o tem, że była wojna! Nawet Sylwja trochę pamięta) i wszystkiego — matematyki (dziadzio właśnie jest matematykiem z zawodu) przyrody, języków. Muzyki uczą się same, tylko dziadzio pokazał im nuty.
Co do książek, to jest ich mnóstwo. I Rej, i Kochanowski i Naruszewicz i Krasicki, trzech wieszczów naturalnie, a także dużo francuskich. Ale co do współczesnych, to jest tylko Kraszewskiego: Stara baśń — ale to już bardzo nudna książka i nie warto jej czytać, skoro się ją umie na pamięć.
Naokoło drzewa począł się kręcić Jakobin, a wślad za nim ukazała się Lidja.
— Aglae, — powiedziała, podnosząc głowę — dlaczego nie sprzątnęłaś ze stołu po śniadaniu Krzysia? Prosiłam cię o to.
— Owszem, sprzątnęłam — odparła dziewczynka z przekonaniem w głosie. Krzysztof obrzucił ją krytycznym wzrokiem.
— Więc jakim sposobem wszystko stoi na stole? a nawet Jakobin wyjadł resztę szynki.
— Skądże mogę wiedzieć? — z irytacją krzyknęła Aglae. — Ja poskładałam i nawet zamknęłam kredens. Poskładałam.
— O, mój Boże! Aglae... zlituj się...
— Poskładałam — uparła się ze łzami w oczach zdumiewająca osóbka. — Jestem pewna, że to Królowa Madagaskaru powyjmowała wszystko z powrotem, żeby mi zrobić na złość!
Lidja załamała ręce i nie znajdując odpowiedzi na tak bezwstydną insynuację, zawróciła w stronę domu i uciekła szybko, zatykając uszy.
— Widziałam nawet jak niosła cukiernicę! — krzyknęła za nią młodociana kłamczyni, głosem nabrzmiałym łzami.
Teraz już Krzysztof nie mógł wytrzymać. Pełen oburzenia, oschle zapytał Aglae, dlaczego kłamie tak bezczelnie i w dodatku w sposób nie pozostawiający żadnych złudzeń?
Dziewczynka już złaziła z drzewa, przyczem ubranie jej, ze starego atłasu, pękało tu i ówdzie.
— Bo oni wszyscy myślą, — powiedziała ze złością — że na całym świecie jest kłamstwo i obłuda, tylko tu, za temi trzema murami już koniecznie musi się być świętym i anielskim. Więc ja naumyślnie kłamię i się złoszczę ile mi się podoba, choć to wcale nie jest przyjemnie. Żeby wiedzieli, że wszędzie można kłamać, jeśli się już ma taki charakter!
Patrząc na porządną, gładko uczesaną główkę idącej obok niego Lidji, Krzyś zrozumiał, że jeśli od kogo dowie się czegoś rozsądnego, to chyba od niej.
Ona napewno nie kłamie, nawet w tym celu, by wykazać bliźnim wszechobecną możliwość grzechu!
A Sylwji postać zbyt piękna i poetyczna nie budziła nadzieji zrównoważonych słów i jakichś możliwych do przyjęcia wyjaśnień. Zdawało się chłopcu już wczoraj, że Sylwja powinna mówić wierszami i zapatrywać się na świat, ze stanowiska wieży, zatopionej w obłokach.
Przed chwilą rozżalona na świat i ludzi Aglae oddała go w ręce starszej siostry, a sama poszła się przebrać, gdyż zbliżała się chwila lekcji z dziadkiem.
Lidja w wysoko podpiętym robronie, na którym rozpościerał się perkalowy fartuch, wiodła swego gościa do stajni.
— Mamy trzy konie — objaśniała po drodze. — Nie są to wierzchowce czystej krwi, ani cuganty. Wszystko muszą robić. Orzą ogród warzywny i zwożą siano z łąk, pompują wodę w kieracie, a także jeździmy na nich konno. Zresztą nie dużo mają roboty, bo drzewo na zimę i zapasy z miasteczka, a także mąkę z młyna to już pan Niborc przywozi nam swoimi końmi.
Krzysztof postanowił przypuścić szturm.
— Dlaczego — zapytał — nie wyjeżdżacie poza obręb murów?
Lidja odparła bez wahania.
— Bo taka jest wola dziadzia.
Odpowiedź ta, tak poprostu wyjaśniająca rzecz, zbiła z tropu Krzysia. Spróbował z innej beczki.
— A dlaczego... — nie gniewaj się na mnie, dlaczego nosicie takie staromodne suknie?
Ale i to było zadziwiająco zrozumiałe, bez cienia tajemniczości.
— Och, — wyjaśniła uprzejmie — bo dziadzio nie chce kupować nam materjałów, zanim znosimy to, co jest nagromadzone w skrzyniach. Niestety tych skrzyń jest bardzo dużo, dawniej takie trwałe robili materjały! a nasze babki widać były bardzo porządne. Z początku, gdy byłyśmy malutkie, Bonisia przerabiała nam suknie mamy i babuni. — Ale teraz dziadzio żąda, abyśmy same zajmowały się naszem ubraniem, a widzisz, okropnie jest nudno przerabiać, i zresztą poco? Teraz dobrałyśmy się do skrzyni, gdzie są bardzo ładne tualety, z brokatu i adamaszku — mocne to jak skóra! Ale i tak już pęka — zakończyła z triumfem.
Potem dodała jeszcze z tą swoją skrzętną minką: — To bardzo praktycznie ze strony dziadzi, że każe nam donaszać to, co jest.
Krzyś jeszcze nie był zaspokojony w swej ciekawości.
— Czy... czy zawsze będziecie tu mieszkać? Nie wyjeżdżając?
— O nie! — zaprotestowała żywo Lidja — kiedyś pojedziemy w świat. Gdy przyjdzie odpowiednia chwila.
Krzyś zaatakował po raz ostatni:
— Co nazywasz odpowiednią chwilą?
Ale Lidja roześmiała się tylko.
— To ci już może Sylwja wytłumaczy, jeśli zechce, — powiedziała, wprowadzając chłopca do stajni.
Zaglądała do żłobów i klepała konie po szyji, z miną pana, którego oko konia tuczy.
Potem oprowadziła jeszcze gościa po oborze, kurniku, nie darowała mu nawet chlewu. Oglądał wszystko z przyjemnością, nie dlatego, aby interesowało go gospodarstwo, ale lubił zwierzęta.
Kazała mu podziwiać tłuste, różowe prosięta.
— Czy wy w Warszawie także macie teraz prosięta? — zapytała z taką powagą, że nie miał odwagi się roześmiać.
— Nie, — odpowiedział — nie mamy żadnego gospodarstwa.
— To cóż robi twoja matka?
— Moja matka... — Krzysztof nagle uderzył się dłonią w czoło. — Lidjo, — zawołał z przerażeniem — moja matka napewno strasznie się o mnie niepokoi! Nic jej nie powiedziałem dokąd idę, ani na jak długo, jak mogłem zapomnieć o tem! Muszę natychmiast wracać! Natychmiast!
— Co za szkoda! — zmartwiła się dziewczynka. — Czy naprawdę musisz? Miałyśmy nadzieję, że zostaniesz aż do jutra.
Ale pod Krzysztofem paliła się ziemia. Powtarzał: — Muszę, muszę — i myślał o matce, która napewno zrozumieć nie może, co się z nim stało i ciągle wychodzi do ogrodu popatrzeć na drogę.
— A może możnaby zawiadomić twoją matkę, że jutro wrócisz. Nie?
Krzysztof się zastanowił. Tak ogromnie chciało mu się pozostać! Wszakże nie rozmawiał jeszcze z Sylwją, wszakże nie dowiedział się tajemnicy «trzech srebrnych ptaków», ani «odpowiedniej chwili»! Rzekł z wahaniem:
— Jakże zawiadomić? skoro niema tu nikogo takiego, kogoby można było posłać?
Lidja na wszystko znajdowała radę.
Powiedziała, że o tej porze zwykle pan Niborc jedzie z leśniczówki do miasteczka, jeśli więc natychmiast pobiegną do pierwszej bramy, to napewno złapią go w przejeździe. Prośbę spełni bezwątpienia — raz, że bardzo jest uprzejmy, a także ponieważ ogromnie lubi wszędzie być, z wszystkimi rozmawiać i wszystkie sprawy załatwiać.
Popędzili więc ku bramom i Krzyś podziwiał zręczność, z jaką Lidja je przełaziła, mimo swych robronów. Snać niebylejaką miała wprawę.
Siedli na tej bramie, która doradzała przechodniowi, aby ją «mijał». Krzysia na nowo męczyć poczęła dziwaczność tych miejsc.
— Ale rodzice wasi nie mieszkali tu przecież? — rozpoczął znowu wywiad.
— Nie, już mówiłyśmy ci, mieszkali z nami w Krakowie, tatuś był profesorem uniwersytetu, zostawił masę rękopisów, które teraz dziadzio z Sylwją porządkują. Potem się je wyda, bo tatuś podobno był wielkim uczonym. Rodzice umarli w pierwszym roku wojny — wtenczas to dziadzio zabrał nas tutaj.
— I nikt tu do was nie przyjeżdża?
— Z początku przyjeżdżali, ale dziadzio nikogo nie wpuszczał, więc już się zniechęcili. Nawet ciocia, która bardzo się z tego powodu na dziadzia gniewa. Ale mojem zdaniem dziadzio ma rację, bo albo się wierzy w to proroctwo, albo nie...
I nagle Lidja spłonęła rumieńcem. Jakże fatalnie jej się to słowo wyrwało!
— Lidjo, Lidjo, czy jesteś na «przechodniu»?
Jestem — odkrzyknęła, uszczęśliwiona z tej dywersji, która ją ratowała z opresji.
Z alei wypadła Aglae zziajana i oburzona.
— Czy to ty zostawiłaś drzwi od drugiej wieży otwarte?
— Nie. A dlaczego?
— Dlatego, że pan Fruziński rozbity jest na kawałeczki! — oznajmiła Aglae z triumfującą rozpaczą.
Lidja gniewnie zmarszczyła brwi i oczami wskazała siostrze Krzysztofa.
— Cóż mnie Krzyś obchodzi! — krzyknęła impetyczna osóbka. — Owszem niech wie! Rozbity jest zupełnie, nawet głowa i ręce. Co ja teraz zrobię?
— Weźmiesz sobie pana Wedla — odpowiedziała spokojnie Lidja. — Przecież Sylwja już nie należy do gry.
— Nie chcę Wedla! — zaprotestowała Aglae. — Zawsze go niecierpiałam. Sama wiesz, że jest antypatyczny.
Lidja podniosła brwi obojętnie.
— Cóż ci na to poradzę? Możesz zrobić sobie nowego Fruzińskiego, tylko już niema tej dobrej glinki.
Krzyś zapragnął zrozumieć — nie był jeszcze zupełnie zrezygnowany.
— Kto to mógł zrobić? — zwróciła się Lidja do siostry, lekceważąc pokorne zapytanie chłopca. — Przecież tam nikt nie wchodzi?
— Może Sylwja wchodziła i zapomniała drzwi zamknąć? A Królowa Madagaskaru wlazła i cóż lepszego miała do roboty, jak rozbić pana Fruzińskiego? Wstrętny osobnik!
Tu Aglae, pełna żalu, zwróciła się do Krzysia i wyjaśniła:
— Pan Niborc przy każdem spotkaniu daje nam tabliczki czekolady. My je zjadamy, ale papierki się chowa i jest ich już cała masa. Ja zbieram Fruzińskich — mam już 42, Lidja — Fuchsów, ile masz Fuchsów, Lidjo?
— Czterdzieści siedem — odparła starsza siostra z lekkiem zakłopotaniem. — ...A Sylwja, dopóki się z nami bawiła, miała 51 Wedlów. I grałyśmy w to, jak w karty. Ale, że kobiety nie powinny grać w karty, więc ulepiłyśmy sobie tych panów i oni za nas grają.
— I jakże się to gra, w takie papierki? — zainteresował się Krzyś.
— Jak? Tak samo jak w karty — wyjaśniła uprzejmie Aglae. — Rzuca się kostkę i podczas kiedy jest w powietrzu, każda z nas mówi jakiś numer — ta, która odgadnie, dostaje od pozostałych po jednej karcie.
Takie to pojęcia o grze w karty panowały w Domu Trzech Wież. Prawda, że to niania była autorytetem w sprawach światowych!
— A poco wam te wygrane papierki? zapytał jeszcze.
Aglae z politowaniem pokiwała głową.
— A poco graczom karty, które wygrywają? — zapytała pełna pobłażliwej wyższości.
Przez sekundę chciał Krzysztof wyjaśnić tę kwestję — ale się powstrzymał. Poco tym dziewczynkom wiadomość, że gra się o pieniądze, nie o karty? Czyż tysiąc innych rzeczy, stokroć ciekawszych i ważniejszych, nie jest dla nich tajemnicą i zagadką?
Ogarnęło go rozczulenie i litość. Tyle się rzeczy dzieje na świecie — zdumiewających, radosnych, dziwnych, wielkich! a one, zamknięte tu, za trzema murami, o niczem nie wiedzą — nie biorą żadnego udziału w życiu ogółu!
— Jabym tak nie wytrzymał — mruknął przez zęby.
Nie zapytały — czego?
Lidja powiedziała z ironicznym uśmieszkiem:
— Gdybyś musiał, tobyś wytrzymał.
Ale Aglae zaprotestowała z zapałem:
— Nie wytrzymałby napewno, napewno! Uciekłby i już!
Lidja wzruszyła ramionami.
— To dlaczego nie uciekasz? — zapytała lekceważąco.
— Bo jakże mogę, kiedy dziadzio nie pozwala! — jęknęła ze łzami w oczach.
Krzyś wstępował za Sylwją po szerokich, lśniących schodach. Szeleszcząca kaskada krynoliny płynęła przed jego oczami w mroku klatki schodowej.
Krzyś wiedział, że za chwilę zostanie wtajemniczony.
Tam, na górze, otworzyła przed nim Sylwja drzwi, lśniące ciemną politurą, i wprowadziła go do szczytowego pokoju wieży. Był okrągły, ze wszech stron okienny i sklepiony. W szafach niskich, jak komody, za grubem szkłem, widniały szeregi książek o barwie starości, nito brunatnej, nito szarej. Na ogromnym, ciężkim stole, ciasno ułożone arkusze papieru zapisanego i foremne stosy książek, czyniły wrażenie pracy porządnej, która się przeszłością para, wnika w przyszłość i teraźniejszości staje się wyrazem.
Sylwja siadła za stołem, a Krzysiowi wskazała fotel naprzeciwko, w którym zwykle siadywał dziadek. Tu właśnie odbywała się praca. Dziadek wczytywał się w rękopisy syna, segregował je, porządkował, uzupełniał, a potem dyktował — Sylwja pisała. W prawej szufladzie leżą już gotowe do druku dzieła.
Ale przyszli tu nie po to, aby rozmawiać o tem. Sylwja, kluczykiem, który nosiła na łańcuszku, otworzyła skrytkę w murze pod oknem, wyjęła z niej hebanową szkatułkę, srebrem okutą, z której wydobyła biblję, w starej oprawie. Z pomiędzy jej kartek szarych, o dużym, nieudolnym druku, wysunął się papier we czworo złożony.
Sylwja zaczęła czytać głośno, trochę sztucznie, niby modlitwę z ambony:
- Oto glob szaleństwu passyi wystawiony — cóż na nim ujrzałam? występki i zbrodnie, słabość cierpiącą, naigrawającą się przemoc, złość zawsze czynną, niesprawiedliwość, raz intryguiącą, drugi raz zuchwałą, a zawsze nieludzką. Ciemiężyciel wynosi głowę aż pod obłoki, a kraju moyego prawa i świętości nogami iego zdeptane. Chwała wsparta na intrygach i krwawemi otoczona ofiarami. Zbrodnie tyrana, sidła okrucieństwa, prześladowania srogości. Wszędzie przemoc, która kruszy, tłoczy, pustoszy i niszczy.
- Przeto się Pana cierpliwość wyczerpie, iżby się koniec stał zła i niewoli, woyny straszliwey rozpęta ognie po całey ziemi. I trzy się trony zawalą do piekieł, i trzech się potęg skruszą żelaza. I oto kraju moiego smutna się odmieni perspektywa niewoli. Lecz się pokoyu nie zaraz święcić będzie chwila. Człowiek na długo zostanie w woynie z człowiekiem, która już krwią płynąć nie będzie. W zwodniczey spokoyności wszystkie ukryte wady ludzkość rozpęta i królować będzie nieprawość i obłuda.
- Przeto ostatnie trzy z rodu twoiego gołębice na wieży zamknąwszy, trzema je otoczysz murami i strzec będziesz, aż odnajdą ludzie zasłonę przeciw własney swoiey niesprawiedliwości.
- Poznasz chwilę zbawienia po trzech srebrzystych ptakach dwugłowych, które nad wieżą twoią przelecą, a skrzydła ich czerwienią znaczone. — O Panie! z zadziwieniem poglądam na twoie święte wyroki, błogosławię twoiey naywyższey mocy!
— To jest proroctwo prababki Biety — zakończyła Sylwja, a potem złożyła starannie papier i wsunęła go między karty Biblji.
Słońce już się chyliło nad horyzontem, a kwadraty światła na ścianach pokoju zabarwiły się czerwienią. Przez otwarte okna powietrze płynęło przeczyste, chłodne i rozdzwonione.
— Te trzy gołębice to wy? — zapytał Krzyś bez złośliwej intencji. Proroctwo przyjął za dogmat i zrozumiał jego moc obowiązującą.
— Tak — równie poważnie odpowiedziała Sylwja. — Prababka nasza była bardzo dziwna. Mieszkała tu na tej wieży i była całe życie chora i dziadzio mówi, że wszyscy uważali ją za osobę zdziwaczałą. To też w proroctwa jej nikt nie wierzył. Kiedyś na początku wojny dziadzio w biblji tej odnalazł papier, który ci przeczytałam. I pomyśl — właśnie «straszliwa woyna rozpętała ognie po całey ziemi», a my byłyśmy «trzy ostatnie z rodu». Dziadzio wtenczas zrozumiał, że prababka Bieta pisała w proroczem jasnowidzeniu. Więc uczynił tak, jak rozkazywała. A potem, kiedy trzy trony naprawdę «zapadły do piekieł», a kraju naszego odmieniła się «perspektywa niewoli» — już nie miał żadnych wątpliwości. I wierzymy, że do końca wypełnią się słowa proroctwa.
— I... i teraz czekacie na trzy srebrne ptaki? — zapytał Krzyś.
— Tak — przyznała Sylwja, patrząc na złoty rąbek zachodzącego słońca.
Krzysztof westchnął głęboko. «Trzy srebrne ptaki, które nad wieżą twoią przelecą»? — Nie lubił przeczuć i nie miał zaufania do jasnowidzów. — Czysty i przekonywujący głos Sylwji, czytającej proroctwo, na chwilę zmusił go do wiary, a przyczynił się do niej także urok tego pokoju, którego oczy ogarniały widnokrąg całkowity, w czerwieni zachodzącego słońca skąpany.
Lecz teraz na nowo zbudziła się w nim niechęć do spraw, przekraczających ludzką zdolność myślenia.
— Upadek wrogów i odrodzenie Polski przepowiadali wszyscy ci, którzy gorąco tego pragnęli. Jak się czegoś bardzo chce, to się w to wierzy — zauważył nieśmiało.
Ale Sylwja spojrzała na niego wyniośle i surowo. Powiedziała głosem spokojnym, odtrącającym wszelką wątpliwość.
— To się działo w roku 1826 — dziś jest 1926-ty i wiem, że nim nastanie rok nowy, proroctwo wypełni się do końca.
— Skąd to wiesz? — zapytał Krzyś, na nowo zachwiany w swym sceptycyzmie.
Nie odpowiedziała. Powoli wkładała biblję do czarnej szkatułki, a potem, złożywszy białe, wąskie ręce na wypukłem wieku, rzekła cicho:
— Są ludzie, którzy są stworzeni dla teraźniejszości i ci szczęście znajdują w pracy i rozrywce każdego dnia, inni żyją przeszłością i z niej czerpią naukę i przykład, a pocieszają się wspomnieniami, ale jeszcze inni, myślą i czynem wybiegają w przyszłość. Czy to nie potęga wiedzieć, co będzie kiedyś? Do takich ludzi należy przyszłość, ponieważ ją znają.
— Wcale nie — wykrzyknął Krzyś — należy do tych, którzy dla niej coś czynią. Wielka sztuka «wiedzieć» i czekać, ale pracować na to, aby było coraz lepiej, coraz lepiej ludziom — oto co się nazywa zdobywać przyszłość. Ja właśnie będę ją tak zdobywał!
Sylwja znowuż nie odpowiedziała. Zamyśliła się, patrząc na wieko skrzynki. A po chwili powtórzyła słowa proroctwa:
— «Człowiek na długo zostanie w woynie z człowiekiem, która już krwią płynąć nie będzie». — Powiedz, czy tak jest w istocie?
I Krzyś przypomniał sobie to wszystko, co w spadku zostawiła wojna — egoizm wybujały, zachłanną chciwość, okrucieństwo, obojętność wzajemną, najcięższą walkę o chleb — gorszą niż kiedykolwiek — tak, człowiek był jeszcze w wojnie z człowiekiem.
— Ale czy to się kiedy zmieni? — odpowiedział pytaniem. Jakże łatwo przechodził od wiary do zniechęcenia!
— Przecież my nie byliśmy na wojnie — spokojnie rzekła Sylwja. — Będziemy żyli tak, jakgdyby jej nigdy nie było, jakgdyby już nigdy nie miało jej być!
Krzyś zrozumiał, że «my», to znaczy: Młodzi.
— Bardzo dużo zdziałacie, czekając na «trzy srebrne ptaki» — mruknął ze zniecierpliwieniem.
Sylwja wstała i wsunęła starannie do skrytki szkatułkę.
— A ty? — zapytała. — Na nic nie czekasz. Czy «działasz»? Nie, prawda? Mój drogi, trzeba najpierw dojrzeć. Coś wiedzieć i coś umieć.
Potem zeszli oboje po ciemnych, lśniących schodach.
Na dole paliła się już lampa.
Kochany Krzysiu!
Piszę do ciebie, bo stała się u nas bardzo ważna rzecz i żeby Ci donieść, że pewnie się już niedługo zobaczymy. Wyobraź sobie, że już przyleciały te trzy srebrne ptaki! Więc ci opowiem wszystko od początku.
Więc siedziałyśmy na tarasie, bo pomimo mrozu było bardzo ciepło i słońce — nawet bez futer. A papugę postawiłyśmy w dolnem oknie, żeby się wygrzała, mnie się już od rana zdawało, że ona jest chora, i potem się okazało, że miałam rację, choć Lidja mówiła, że ja zawsze muszę coś wymyśleć. I to było w wilją Nowego Roku. Ale raptem posłyszałyśmy, że huczy automobil, ale to nie był automobil — więc spojrzałyśmy na niebo, a Lidja powiedziała: — «bardzoby się nam przydały te trzy srebrne ptaki» — bo to leciały trzy aeroplany (ja dawniej myślałam, że się pisze areoplany, ale dopiero ten oficer mnie nauczył, bo on wie napewno, zresztą zobaczysz). Wtenczas Sylwja powiedziała takim głosem, że odrazu musiałyśmy popatrzeć na nią, a ona była bardzo blada. Powiedziała «bo też to są nasze trzy ptaki. Proroctwo się wypełnia». — I zobaczyłyśmy także, że dziadzio stoi na wieży z lunetą i patrzy. Wtenczas ja nie mogłam wytrzymać i zawołałam: «Dziadziu, aha! A może już się skończyła nieprawość i obłuda? bo przecież widzisz, że lecą trzy srebrne ptaki!»
— Cicho bądź, smarkaczu jeden! — krzyknął mi dziadzio, a papuga to powtórzyła, ale takim smutnym głosem, że nie miałam do niej żalu (naprawdę była chora). A tymczasem te samoloty nadleciały i zaczęły krążyć nad wieżą tak nisko, że doskonale można było zobaczyć dwóch ludzi w każdym. I były naprawdę srebrne (to jest popielate) i miały czerwone znaki na skrzydłach. Wtedy Sylwja wstała i głośno zaczęła mówić słowa proroctwa, ale papuga cały czas wrzeszczała: — Cicho bądź, smarkaczu jeden — aż dziadzio ze złości rzucił w nią jabłkiem, ale nie trafił.
Wtenczas się zrobiła okropna rzecz. Jeden z tych aeroplanów zaczął nagle gwałtownie spadać. Więc kierował się, o ile mógł, na tę łąkę, co to wiesz, zaraz za parkiem. A tamte dwa leciały za nim, jak spłoszone gołębie i także się opuszczały, tylko normalnie, i znacznie wolniej.
— Spada, spada — krzyknęła Sylwja strasznym głosem, a mnie się aż zimno zrobiło, ale więcej od jej głosu, niż od tego spadania. A dziadzio rzucił lunetę i wyleciał w szlafroku z wieży. Kiedy zbiegał po schodach, to zupełnie się zdawało, że kamień się toczy, tak prędko leciał! Potem zawołał Łukasza i pobiegli na łąkę. A Lidja powiedziała: — Trzeba przygotować do obiadu, bo oni pewnie tu zaraz przyjdą. — Więc Sylwja i ja krzyknęłyśmy na nią, że oni pewnie się pozabijali, ale tylko wzruszyła ramionami i poszła do spiżarni. Ona się cieszyła, że właśnie upiekła doskonały tort orzechowy (ale to nie ten, który tobie tak smakował, tylko jeszcze inny). A potem rzeczywiście Łukasz z jednym żołnierzem (to był pilot) przynieśli jednego pana, który był w mundurze, bo to był obserwator, wiesz, taki oficer. I on miał złamaną nogę. Kiedy myślał, że nikt go nie słyszy, to strasznie klął, mówił — psia kość, że to mnie się musi zawsze jakieś świństwo przytrafić — ale ja byłam właśnie w drugim pokoju i słyszałam, tylko, że to już było potem. A tymczasem on się uśmiechał do nas i nawet udawał, że wcale go nie dziwią nasze suknie. On był bardzo ładny. Taki śliczny, że nawet ja się zakochałam, a Sylwja nie. A Dziadzio zaraz kazał Łukaszowi zaprzęgać i jechać po doktora i powiedział: — Możesz Łukaszu nie zamykać bram. Jak myśmy to z Lidją usłyszały, to zaraz pobiegłyśmy do kaplicy, bo tam nikogo niema i zaczęłyśmy tańczyć pod chórem, ale myślę, że Pan Bóg się na nas nie rozgniewał, bo nie naprzeciwko ołtarza, i bo potem zaraz pomodliłyśmy się i dziękowałyśmy za te trzy ptaki. Doktór powiedział, że to bardzo proste i lekkie złamanie nogi. A potem ten oficer, który się nazywa porucznik Karol (nigdy nie pamiętam nazwiska) siedział na kanapie, z wyciągniętą na kanapie nogą (ja wiem, że w zdaniu nie powinno się powtarzać to samo słowo), a myśmy paliły na kominku. A tamci polecieli do Krakowa i przywiozą potrzebne części do tego zepsutego samolotu.
Nam jeszcze przedtem Sylwja zabroniła mówić porucznikowi o proroctwie, więc nie mówiłyśmy. Ale jak nikogo nie było w pokoju, tylko on i ja, to nie wytrzymałam i opowiedziałam mu. Wcale się nie śmiał, bardzo był poważny, tylko okropnie kaszlał i trzymał chustkę przy ustach. Ja opowiedziałam bardzo ładnie.
A potem poprosił Sylwję, żeby mu pokazała proroctwo, więc ja się bałam. Ale ona wcale się na mnie nie gniewała, tylko popatrzała pogardliwie. Pomimo to poszła do wieży i przyniosła proroctwo.
A myśmy zaraz sobie z Lidją poobcinały robrony, bo jeżeli wszystko się skończyło i wyjedziemy w świat, to musimy być modnie ubrane, prawda? Ten porucznik był strasznie miły i cały wieczór bawił się z nami w takie gry, o których nie miałam pojęcia. Okropnie śmialiśmy się wszyscy — dziadzio także.
Jeszcze mogłabym ci masę rzeczy napisać, ale już mi się znudziło. Sylwja i Lidja też bardzoby chciały do Ciebie napisać, tylko że im się strasznie nie chce, więc tylko powiedziały, że Ciebie ściskają. I ja także.
Twoja, kochająca Cię, z poważaniem
PS. Nie napisałam o najważniejszem. Że teraz dziadzio zaraz nas odwiezie na pensję, żebyśmy się tam wszystkiego nauczyły. Choć Lidja mówi, że i tak już wszystko umie, ale myślę, że ona się myli. A potem już będziemy wszędzie jeździć i chodzić, i zamąż powychodzimy. Ale to najdziwniejsze, że Sylwja nie chce. Powiedziała, że narazie zostanie i będzie dalej pomagała dziadziowi — a dziadzio się zgodził — że i owszem. Więc ja myślę, że to dlatego, że my z Lidją jesteśmy sobie zwyczajne panny, a Sylwja to jest prawdziwa zaklęta królewna, którą dopiero królewicz odczaruje. Jak ty myślisz? Co do mnie, to uważam, że ten porucznik doskonale mógłby być królewiczem.
Ale widocznie nie jest...
A jednak, pani zabrała Maryjkę z sobą do Warszawy!
Z początku nie było wiadomo, czy żartuje, czy też mówi poważnie. Tak przez całe lato.
Zresztą nikt w to nie wierzył, a nawet dzieci z całego wybrzeża wyśmiewały się z tych maryjczynych nadziei. Ma też kogo pani zabierać ze sobą, owa!
Ale już pod jesień, gdy pani nic, tylko ciągle powtarza, że zabierze — Maryjka nabrała godności i zaczęła miewać spojrzenia wyniosłe i drwiące.
Luna, która pasała dziewięć gęsi na dniestrowym brzegu, trochę się nawet zaniepokoiła.
Bo naprawdę, to właśnie z Luną pani najpierw zaczęła rozmawiać. Rozmowa polegała na tem, że pani mówiła, siedząc na swoim leżaku, pod akacjami, na brzegu, a Luna milczała, prętem bijąc wodę. Może być, że na te panine zapytania, wcale nie było warto odpowiadać. Mimo to, jak tylko pani z leżakiem pojawiała się na brzegu, zaraz w to właśnie miejsce Luna pędziła swoje dziewięć gęsi i siadała nieopodal.
A potem zaczynała się ta, dość jednostronna rozmowa. To tylko wyznała dziewczynka, że się nazywa Luna, czyli Helena.
O tej pani, co daje cukierki i nosi takie śliczne suknie, wkrótce zwiedziały się wszystkie dzieci brzegu.
Już wtedy Luna wyglądała tak, jakgdyby w wielkiej z nią była zażyłości. Siadała najbliżej, trzymała jej japońską parasolkę i nie dopuszczała nikogo. Na cukierki, które pani rozdawała innym dzieciom, patrzała z ukrytą zawiścią, a jawną dumą.
Widać było, że myśli: — Te cukierki odstępuję wam tylko z dobrego serca, bo właściwie do mnie należą. To moja pani.
Dopiero potem Luna zrozumiała, że popełniała błąd, nie odpowiadając pani. Okazuje się, że znacznie bliższe stosunki można zawiązać przy pomocy rozmowy.
A Maryjka owszem, odpowiadała. Przychodziła ze Stefką na ręku i objaśniała panią o domu, o bracie, który umarł, bo na niego urok rzuciła stara Jełycha, o mordze ziemi, na której jest wszystkiego potrochę, o rybach w Dniestrze.
Sama zaś dowiadywała się z ust pani o domach pięciopiętrowych (nawet więcej! Jak ta góra po rumuńskiej stronie, tylko że to już w Ameryce), o takiej trąbce, do której się mówi, a słychać aż w drugiem mieście, o pokoiku, w którym się wjeżdża na górę. Nic, tylko pocisnąć guziczek! I wogóle.
Potem Maryjka zaproponowała, że odniesie panin leżak do domu. I rzeczywiście odniosła, a Stefka biegła za nią, okrągła i czarniutka jak barabolczyk — wiadomo, że barabolczyk znaczy po tamtejszemu ziemniaczek.
Luna słuchała w milczeniu, kręcąc japońską parasolką i żarła ją zazdrość.
Nazajutrz przyszła raniutko i powiedziała pani, że Maryjka i Stefka i Olga i Teodor przychodzą dlatego, że chcą cukierków. Właśnie pierwszy raz usta otworzyła poto, żeby o tem powiedzieć. Ale nie na wiele się przydało.
Pani uśmiechnęła się i rzekła:
— Wszystkie dzieci chcą cukierków.
Luna oznajmiła jeszcze, że dzisiaj ona zaniesie leżak, i pani się na to zgodziła.
Oprócz pani, była w domu starsza pani, panienka i panicz.
Pozatem było jeszcze wiele innych letników na dniestrowym brzegu, ale nie o nich będzie mowa.
Dopiero po ich przyjeździe miejscowe, dniestrzańskie dzieci dowiedziały się, że trzeba się kąpać w ubraniu. Więc już odtąd właziły w wodę to w chustce zawiązanej na szyji i plecach, to w koszuli — a sama Maryjka — w marszczonej bawełnianej spódnicy i starym aksamitnym serdaczku. To było dosyć szykowne, ale nie praktyczne.
Stefka, ten barabolczyk, tłusta i czarna, wyglądała w wodzie jak murzynek z celuloidu — pani się z niej śmiała i targała ją za kręcone czarne włoski.
Nie trzeba jednak bawić się w szczegóły, bo tu chodzi o tę ważną rzecz, że koniec końców Maryjka pojechała z państwem do Warszawy.
Tylko jeszcze to zdarzenie z Luną, po którem pani zupełnie się do niej zniechęciła, choć z początku to z nią właśnie pierwszą zaczęła rozmawiać.
Otóż Luna, jak zobaczyła, że jakoś za dużo dzieci przychodzi do pani po cukierki — zawrzała gniewem i o tem już tylko myślała, jakby je przepędzić. Raz tego się nawet dopuściła, że podczas nieobecności pani, podarła jej leżak, a potem powiedziała, że to Maryjka i inne dzieci zrobiły. Narazie jakoś na niczem się skończyło — pani nie uwierzyła. Powiedziała Lunie, że pewnie jej się zdaje. Dlaczegożby dzieci? Ale potem, kiedy Luna zaczęła napastować panią w domu, ciągle tylko wynajdując jakieś preteksty, żeby mówić źle o dzieciach i dostawać cukierki — jakoś się jej pani bacznie przyjrzała i spostrzegła co w jej oczach siedzi — poprostu zazdrość i zła wola.
Tak, że potem już się pani nie zadawała z Luną tak serdecznie.
A już się wszystko skończyło, gdy Luna spróbowała sprzedać pani morele, które zerwała w ogrodzie tych właśnie gospodarzy, u których mieszkała pani. To była brzydka historja — bo przecież pani zapowiedziała dzieciom raz na zawsze, że o tyle się tylko z niemi zadaje, o ile dotrzymają obietnicy, że nie będą korzystać z wizyt u niej, aby obrywać owoce w ogrodzie.
A Maryjka często przychodziła pomagać służącej pani w sprzątaniu. Była pilna, zręczna i posłuszna. Miała bardzo czarne oczy i wąską, chudą twarzyczkę, małej cyganki.
I tak pani powtarzała raz po raz, że zabierze ją do Warszawy, a starsza pani ogromnie to popierała.
W domu, u Maryjki, różnie o tem mówiono. Była tylko morga ogrodu — w chacie matka, żona tego brata, co już umarł, z córeczką Stefką, i jeszcze dwóch braci, coprawda strasznych wałkoniów, i ona, Maryjka. Brat jeden, niby to służył w gminie, ale cały dzień siedział tylko nad brzegiem Dniestru z Dybczykową, która pasła białą kozę i haftowała koszulę. Że to się chciał z nią żenić. Drugi brat najmował się różnie — a to w polu, a to przy jakiejś budowie, do wożenia piasku, czy kamienia.
Ale zresztą w chacie była taka bieda, że nic tylko kartofle i kartofle. Nawet niewiadomo, z czego ta Stefka taka tłusta i zdrowa.
Więc matka mówiła, że i owszem. Niech Maryjka jedzie do tej Warszawy.
Bratowa strasznie wydziwiała, bo jak Maryjka pojedzie, to kto będzie Stefkę niańczył? A tak, — Maryjka idzie po kukurydzę — Stefka za nią. Maryjka rwie ziele dla kozy na podściółkę — Stefka ślad w ślad — Maryjka pierze na Dniestrze — Stefka staje obok na kamieniu, spodnicę zatyka za pas i pierze, że aż piana leci. Jak należy. Więc tłucze, wykręca, trze z całej mocy, a potem płucze. Wszystko bardzo poważnie i pracowicie, aż nieraz «letniki» staną na brzegu i śmieją się, aż się za boki biorą — że to Stefka jest nie większa od dużej lalki.
A bratowa ma spokój — może sobie usiąść na progu i haftować koszule czarnemi krzyżykami, drobnemi jak mrówki.
Bracia, to poprostu się wyśmiewali. Tak, tak, zabierze pani Maryjkę do Warszawy, a jakże! Koleją trzeba jechać przez cały świat! Kto bilet zapłaci? Może pani?
Właśnie pani zapłaciła.
Matka przygotowała Maryjce w skrzynce dużo rzeczy — nawet poduszkę — ale pani powiedziała, że nie potrzeba. Wszystko da. Niech Maryjka weźmie tylko swoje koszule, nic więcej. Nawet na drogę dała jej pani suknię granatową wełnianą i buciki z panienki. Trochę były za duże, ale «fajne»! — poprostu raz tylko zelowane porządnie, grubo — z wierzchu ani jednej dziureczki!
Już kiedy dostała tę suknię i buciki — nikt nie wątpił, że pojedzie. Przestali się wyśmiewać.
I nawet do Maryjki przemówiła Hania, ta śliczna, dorosła córka Krasija, bogaczka na trzydziestu morgach. Poprosiła, żeby napisać do niej, jak i co. Może i ona pojedzie? Na służbę, nie na służbę; a tak, popatrzeć. Potem wróci.
— A może ty i nie umiesz pisać?
Maryjka się obraziła.
Potem ją jeszcze odprowadzili na kolej. Matka, bratowa ze Stefką i brat, ten co służył w gminie.
Maryjka jechała trzecią klasą ze służącą. Pani sama dopilnowała, żeby miały dobre miejsca, pod oknem. Potem im wyjaśniła dokładnie. Mają siedzieć aż przyjdzie i powie, że na następnej stacji trzeba wysiadać. To będzie jutro rano. Tu mają jedzenie. W nocy niech się prześpią, tylko żeby im rzeczy nie skradli. Zresztą pani jeszcze do nich zajrzy.
Maryjka słuchała z takiem natężeniem, jakgdyby to od niej wszystko zależało, a nie od służącej — już nawet wcale nie zwracała uwagi na matkę, choć matka płakała.
Taki czyściutki wagon, żółte ławki, że jej! I okna większe niż w chałupie.
Brat się z niej znowuż wyśmiewał, że niby to jemu nie nowina. Mało to razy jeździł do Stanisławowa?
A potem pociąg ruszył.
I wtenczas Maryjka raptem się zerwała i chciała wyskoczyć. Ledwo ją służąca i jakiś pan przytrzymali.
Więc już siadła na ławce cichutko i patrzała przerażonemi oczami na Dniestr kręty i srebrzysty, na Dniestr w dole, w dole, za łąkami.
Z początku to było najważniejsze, żeby się buciki należycie błyszczały. Więc — szczotkami i suknem, i pastą z blaszanego pudełka (strasznie przyjemnie) i nawet własnym fartuchem.
Ale potem ważniejsze były piece. Żeby w miarę napalić i w porę zamknąć. Pani mówiła do służącej: — Nie, stanowczo się Marcysiu nie zgadzam, żeby Maryjka paliła we wszystkich piecach. To jeszcze dziecko — nie może dźwigać sześciu kubłów węgla dziennie — Więc paliła Maryjka tylko w dwóch — u pani i w przedpokoju. Kiedy się już dobrze rozpaliło i węgiel czerwonym żarem buchał, przysiadała Maryjka na chwileczkę przed otwartym piecem i napatrzyć się nie mogła na ten żywy cud szalejącego płomienia.
A i podłogi też były ciekawe — nie malowane, a takie błyszczące jak szkło. Więc znowuż tą pastą (tylko inną), a potem chodziło się po nich na suknach, jak po lodzie.
A może to nie ciekawe, że w łazience woda się z kranów leje zimna, a jak chcesz, to gorąca?
Potem pani znowuż mówi do kucharki: — Proszę sobie nie wyobrażać, Bronko, że Maryjka jest tutaj poto, żeby odrabiać za was wszystkie najcięższe roboty. Ma robić to i to. Koniec. Potem niech myje ręce, nakłada czysty fartuszek, i do mnie na lekcję.
Te lekcje, te lekcje!
Siada się naprzeciwko pani za stołem, w jej pokoju. Naokoło wszystko pachnie. Na podłodze dywan, pani na kanapce, na której leżą poduszki. Ale wcale nie białe, tylko różne — i czerwone i czarne i żółte, duże i małe. Ktoś inny zapytałby, poco takie? Ale Maryjka nie. Ładnie i koniec. Poto. I czytało się o Piaście kołodzieju i dwóch aniołach, o smoku wawelskim i o Wandzie, o Wandzie! — Leży Wanda w naszej ziemi, co nie chciała Niemca! — Potem jej kopiec usypali wysoki, pani pokazywała fotografję. Owszem bardzo ładnie tylko, poco aż tyle tej naszej ziemi nad nią usypali? Och, pocóż aż tyle!
A cały czas mówi się po polsku. W szkole nauczyli trochę Maryjkę, ale gdzież, nawet się porównać nie da! Sama pani nauczycielka częściej po rusku, niż inaczej.
Jakież to śliczne były te słowa, których znaczenie niepodobna wyrozumieć, zanim pani wytłumaczy.
— Nieustanna. — Cóż to może znaczyć — nieustanna? Maryjka przymykała oczy w upojeniu miłosnem i nizała te polskie słowa, jak korale na jedwabny sznurek.
Potem się mówiło o krajach, morzach, miastach.
Na mapie się pokazywało, gdzie co leży. Dwie Ameryki, jak dwa foremne sery, a Afryka trzeci. I tych rzek cała masa sinych, jak żyły na spracowanej ręce. Wisła, jak wąż sunący po trawie — a zaś Niemen, potem Dźwina służą razem dla Litwina. — A na dole, mój ty Boże! — Dniestr! Dniestr ten sam, długi, kręty. O nim wszystko Maryjka chciała wiedzieć. Skąd płynie i dokąd? Że okazał się większy od Wisły, to ją napawało dumą. Mało to razy kąpała się w Dniestrze? Jaki był wartki, głęboki, kamienisty, wiedziała to sto razy lepiej od tej geografji.
Roztęskniła się do swojej ziemi, wpatrzona w krętą linję Dniestru, że aż oczy jej napłynęły łzami.
A oprócz rzek były linje kolejowe, takie same, tylko czerwone. Pani pokazywała dokładnie, rączką pióra, jak się jedzie do domu. — Widzisz, tu wsiadasz w Warszawie na dworcu, i nie jedziesz ani tędy, bo to do Berlina, ani tędy, do Krakowa — tylko o, widzisz? Prosto do Lwowa. A tu się przesiadasz i jazda dalej do Stanisławowa. A tu jeszcze raz.
Już teraz Maryjka dobrze wiedziała którędy. Pani pozwalała także wychodzić na miasto. Z samego rana Bronka brała foxa na smycz i obie z Maryjką biegły po bułki. Zwykle deszcz padał — więc trzeba te bułki trzymać pod parasolem, żeby nie namokły, Po ulicach jadą wielkie, nakryte wozy — ten z chlebem, a tamten z mięsem, albo z węglem. W sklepie gruba pani w czerwonym sweatrze pyta Bronkę, skąd to ma taką dziewczynę — więc Bronka opowiada, że pani przywiozła ją z letniska, aż z Zaleszczyk.
— Wie pani, gdzie to jest? Jeszcze za Lwowem, a nawet dalej.
Sklepowa się dziwi.
— Moja pani, czy to warto było wozić dziewczynę taki świat drogi? Sprytne to to do roboty przynajmniej?
A Bronka wydyma wargi, parasolem rozsuwa trociny na kamiennej podłodze.
— Phi... niczego.
Pani mówiła do panienki i panicza: — Moglibyście wziąść choć czasem Maryjkę i pokazać jej wasze książki i gry. — Brali.
— Patrz, Maryjko, to jest bajka o syrenie, której czarownica dała taki napój, że się jej potem z ogona zrobiły nogi — opowiadała panienka, pokazując śliczne obrazki (żeby to tylko można było wiedzieć, co to syrena?). Jak zechcesz, to sobie potem przeczytasz, tylko żebyś książki nie powalała, bo dostałam ją na imieniny od cioci.
— Co ty jej zawracasz głowę obrazkami — przerywa panicz. — Ona właśnie zrozumie piękno ilustracji Dulac’a. Myślisz, że ją to bawi? — Chodź, Maryjko, do mojego pokoju, pokażę ci zbiór znaczków pocztowych. Żebyś wiedziała, że takiego niema nawet Jaś Gniazdowski. Dawał mi cztery kanadyjskie za tę jednę Nikaraguę, bo to unikat.
— Wiesz, mój drogi, że jesteś paradny! Twoje Nikaraguy nie obchodzą już nawet foxa. Jacy śmieszni są chłopcy! Wyobraża im się, że cały świat trzęsie się nad ich zbiorami.
Zaczynali się kłócić. Ale niedługo, potem schylali się oboje nad stołem i panicz wyciągał z szuflady jakieś pudełka — śmieli się i mówili po cichu. Maryjka przyglądała się rakiecie, która wisiała na ścianie w drewnianej ramie, skrzynkom z motylami i piłkom w czerwonej siatce. Potem siadała na piętach, bo ją nogi bolały. — Jeszcześ tutaj? — mówiła raptem panienka. — No, masz cukierków, żeby ci się nie nudziło i możesz w moim pokoju przejrzeć szafkę z zabawkami. Już się niemi nie bawię, ale pamiętaj, żebyś nic nie popsuła, bo to pamiątki.
Z tego wszystkiego widać, że dobrze było Maryjce u pani w Warszawie. A przecież...
W jadalnej sali na półce słała skarbonka, to była Maryjczyna. Pani kupiła ją i pokazała, jak się wrzuca pieniądze przez otwór. Co miesiąc, pierwszego, pani wołała Maryjkę i kazała wrzucać do glinianej kuli dziesięć srebrnych złotych. To była pensja.
Jak wrócisz do domu, to sobie zabierzesz.
Czasem panienka mówiła: — Maryjko, możesz wziąść te dwadzieścia groszy, co leżą na stole, i wrzucić do swojej skarbonki.
A panicz brał kulę, ważył w ręku i śmiał się.
— Ho, ho, co za bogaczka z tej Maryjki. Srebro dzwoni, jak na tacy w kościele.
Wieczorem kładła się Maryjka do czyściutkiego łóżka, za białą firanką, na antresoli. Wszystko jej pani dała, kołdrę czerwoną i ręczniki z frendzlą i szczotkę do mycia zębów. Żeby to u niej w chałupie wiedzieli, jak to ona śpi, czysto wymyta, uczesana, na prześcieradle! U niej w chałupie, w niskiej, zakopconej chałupie! Żeby nie to, że strasznie jej się spać chciało, pewnieby płakała.
Na święta wszyscy wyjechali na wieś do ciotki. Pani, panicz i panienka, także Marcysia, tylko ona gdzieindziej — do swojej rodziny.
Została Bronka i Maryjka.
Bronka powiedziała, że będzie używanie. Ho, ho! Żadnej roboty! W jednym tylko piecu napalić, tam gdzie fortepian i kwiaty.
Może jeszcze wszędzie sprzątać? Ani mowy. Jak pani będzie miała wrócić, to się posprząta.
Zostawiła im pani po słodkiej bułce, po strucli z makiem. Jeszcze jabłka, orzechy i cukierki w papierkach. Cały woreczek powiesiła sobie Maryjka na antresoli, koło łóżka.
I potem przyszła wigilja.
W mieszkaniu było pusto i zimno. Bronka zawołała Maryjkę, żeby sobie siadła pod piecem, w służbowym pokoiku. Sama wybierała się z wizytą do przyjaciółki. Więc grzała rurki na gazie i fryzowała grzywkę. Na łóżku leżała suknia zielona, jedwabna, i stały lakierowane pantofle.
— Chciałabyś pójść ze mną Maryjka?
— Nie można! Kto będzie pilnował mieszkania? Tylko się nic nie bój, wrócę wcześnie. Kładź się i śpij, wezmę klucz od kuchni, możesz sobie spać spokojnie. Cieszysz się? Poczekaj, jak będziesz duża, to i ty kupisz sobie taką suknię jedwabną.
I kręci się po pokoju, nakłada białą halkę.
— Nic się nie martw. Jutro tu przyjdą do mnie przyjaciółki i zobaczysz, jak się zabawimy!
Zdawało się, że Bronka zła, a ot, pokazuje się, że dobra!
Wyszła i zamknęła drzwi za sobą. Pozwoliła Maryjce siedzieć w swoim pokoju i położyć się na Marcysi łóżku.
Więc Maryjka siedziała pod piecem.
Potem sobie przypomniała woreczek,
Ułożyła na stole jabłka, orzechy i cukierki w papierkach.
Toby się Stefka cieszyła, no! A matceby tę struclę z makiem, a bratowej słodką bułkę!
Dniestr stoi pod lodem — po rumuńskiej stronie góra śniegiem pokryta, a wysoko w cerkiewce bije dzwon, raz za razem, powolutku. Idą baby do cerkwi w białych kożuchach, w czarnych zapaskach. Jeszcze nie teraz — za dwa tygodnie ruskie święta. Teraz do kościoła, przez miasteczko.
Dniestr stoi pod lodem, ogrody w śniegu, bratowa wybieliła chałupę na święta, Stefka ma nową koszulę haftowaną drobniutko.
Boże ty mój, Boże!
Zegar dzwoni w jadalnej sali. — Raz, dwa, trzy — siedem.
... z pieca powyjmowała matka okrągłe, czarne chleby pachnące...
Nagle... prędziutko powrzucała Maryjka jabłka, orzechy do woreczka. Prędziutko — do tobołka koszule...
Prędko, palto watowane i chustka na głowę. Do kieszeni w spódnicy — skarbonka. — To jej własna, pani darowała.
A potem po schodach na ulicę. — Wie, którędy na dworzec i wie, dokąd jechać. Jakoś się przewinęła w tłumie na peron.
— Gdzie, gdzie lecisz? — krzyczy za nią konduktor. — Dokąd?
— Powiedziała. Do Lwowa.
Pokazał. Rzeczywiście, na wagonie napisane najwyraźniej.
— Warszawa-Lwów — można wyczytać.
Usiadła cała drżąca na drewnianej ławce, w kąciku, tobołek na kolanach. W wagonie było niewiele ludzi — nikomu się nie chce jechać na samą wigilję.
— To los — sapie jakaś gruba jejmość — w samą wigilję tułać się po świecie, no nie? Te! panie izraelita, poco się pan pchasz na te ławke? Niema miejsca naprzeciwko?
— A na te ławke niema? Sama pani zapłaciła czterech miejsc?
Potem trochę więcej ludzi napłynęło. Zrobiło się ciepło. Lampy paliły się pod sufitem — na półki nawalono rzeczy.
Maryjka zasnęła, ściskając mocno tobołek w rękach.
Obudziło ją szarpanie za ramię.
— Ee, mała, z kim ty jedziesz?
Maryjka oprzytomniała — to konduktor. — Ledwo wyjąkała, że sama.
— To dawaj bilet.
Bilet, bilet, bilet. Prawda! teraz, dopiero teraz przypomniała sobie, że trzeba mieć bilet.
— Ja... ja do domu...
— Do domu, czy nie, dawaj bilet.
Już się wszyscy naokoło zainteresowali, gruba jejmość odstawiła koszyk. Żydek przetarł okulary.
— Nima, nima bileta — jęknęła Maryjka. Konduktor się rozgniewał.
— Nie masz? To poco włazisz do pociągu. Darmo będziesz jechać, czy ja mam za ciebie płacić?
Maryjka się rozpłakała. Z końca wagonu pozłazili się ludzie zaciekawieni awanturą. —
Żebyś mi wysiadła na pierwszej stacji. Zaraz na pierwszej. Włazi do wagonu i udaje, że nie wie nic o bilecie, psia kość. W polu zatrzymam pociąg i wyrzucę.
— Czego się pan konduktor odrazu wydziera! — oburzyła się gruba jejmość. — To ładnie tak do dziecka z krzykiem? Może to sierota, skąd pan wie? Jakie to te ludzie bez serca!
— A jakże, jak sierota, to już mam puszczać bez biletu, żeby mnie kontroler przyłapał? Pani będzie moje dzieci chować, jak stracę miejsce?
Żydek się wmieszał.
— I czego robić taki płacz, czy może nie szkoda oczy?
Na widownię wysunął się jegomość w bekieszy. Odsunął żydka, okraczył koszyk zażywnej damy i dotknął ramienia Maryjki,
— A gdzie to jedziesz, moje dziecko? — zapytał z taką miną, jakgdyby tej tylko wiadomości brakowało mu do kupienia biletu.
— Do... do domu... — wyszlochała Maryjka. Już teraz nie wiedziała sama, dlaczego płacze.
Już się jej samotna wigilja, brak biletu, tęsknota za domem splątały w jeden nieprzerwany, bolesny szloch i łzy z oczu zamkniętych spływały nieutulone, jak szare smugi jesiennego deszczu.
— Do domu, to jest żadne stacje — wtrącił swoje żydek.
— A gdzież ten twój dom? — zachęcająco poklepał Maryjkę po głowie jegomość.
Nareszcie zdobyła się na to słowo. — Zaleszczyki.
— Gdzie to jest? — zapytała dama z koszem.
Ale jegomość się nie pytał. Już nie wyglądał na dobrodzieja ludzkości.
— To jest, ajaj, aż za Stanisławów — powiedział frasobliwie żydek, przecierając okulary. — Na takie droge jechać bez bilet, ajaj.
Konduktor wrócił z końca wagonu.
— Żebyś mi wysiadła na pierwszej stacji — powiedział jakoś żałośnie.
— Eee... moje państwo! — krzyknęła nagle jejmość — to może ma się w dzień wigilijny tułać dziecko po obcym świecie? Panie konduktor, ile potrzeba na ten bilet? tyle nas tu narodu, nie zbierze się to na bilet dla dziewczyniny, jeszcze w dzień wigilijny?
Konduktor pogrążył się w obliczeniach, a w wagonie zawrzało. Ten i ów odwracał się do ściany, i pilnie przeliczał wyłojone papierki złotowe w podartym portfelu. Żydzi szwargotali kłótliwie, podstawiając sobie pięści do oczu. Ktoś ściągał z półki tak wielką i starą walizę, że chyba nie miał zamiaru wyjmować z niej pieniądze. Wkońcu konduktor obwieścił sumę — projektodawczyni dźwignęła się z ławki, na gazecie położyła cztery złote i z tą zaimprowizowaną tacą wystąpiła na środek wagonu, Sypały się na nią srebrne złotówki, podarte papierki białe i zielone. Liczyła je głośno, układając foremny stosik. — Wkońcu było dosyć.
Już bilet wypisany należycie wręczał konduktor zapłakanej dziewczynce. Ale się jeszcze nieprędko uspokoiły wzburzone umysły. Przychodzili jeden po drugim przyjrzeć się istocie, która ich kosztowała tyle emocji — każdy miał teraz do opowiedzenia historję podobną tej, co się przed chwilą wydarzyła. Jednemu w wagonie umarła ciotka, komuś ukradli kuferek. Gruba jejmość posadziła Maryjkę przy sobie, tobołek jej umieściła na półce, a dziewczynie wraziła w garść wielki rogal.
Potem zasypiali jeden po drugim — skuleni na twardych ławkach, z paltem zwiniętym pod głowę.
O szarym świcie ten i ów począł się budzić. Lwów.
Tak, Lwów już za chwilę — w wagonie zimno.
Maryjka podniosła się do ucha swej opiekunki: długo szeptała — że ona pieniądze ma — w skarbonce — może oddać. Pewnie wystarczy. Ale rozbudzona jejmość pogładziła ją tylko po czarnej głowie.
— Masz trochę groszy? Dobrze, to se je schowaj, sieroto — powiedziała z uśmiechem. A potem zaczęła się spieszyć, bo już pociąg zwalniał biegu.
∗ ∗
∗ |
Pani pisała do Maryjki:
— «Wielką mi zrobiłaś przykrość, moje dziecko».
I o tem, że nie powinna była tak uciekać ni stąd ni zowąd, nikogo nie uprzedziwszy. Czy źle jej było u pani? Czy ją kto krzywdził, albo może głodna bywała? Albo za dużo miała roboty?
Nie, nie i nie! Nie bywała głodna. Rzeczywiście nie trzeba było tak uciekać, ni stąd ni zowąd. Roboty miała nie dużo. W chałupie daleko więcej, gdzie! ani się porównać nie da!
W niskiej, zakopconej, ciemnej chałupie własnej!
Maryjka wtuliła twarz w miękkie, kręcone włoski Stefki i długo trwała w głębokiej zadumie.