<<< Dane tekstu >>>
Autor Alfons Bohumil Šťastný
Tytuł U Chińczyków
Podtytuł Powiastka dla dzieci
Wydawca Wydawnictwo M. Arcta
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksander Arct
Tytuł orygin. V nebeské říši
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

II.

Po długiej i bardzo niebezpiecznej morskiej podróży, trwającej kilka tygodni, William przybył do Chin.
Otoczyły go tłumy ludzi o żółtych twarzach i małych, ruchliwych skośnych oczach.
— Nareszcie widzę prawdziwych Chińczyków! — pomyślał William i z ciekawością przypatrywał się mężczyznom, noszącym długie warkocze, spadające im aż do pasa; dziwił się ich szerokim, jedwabnym kaftanom i różnobarwnym strojom Chinek.
Chińczycy przyglądali się Williamowi na ulicy z wielkim podziwem; otoczywszy go ciasnem kołem, wyjmowali z pudeł, zawieszonych przez ramię, bardzo ładne porcelanowe figurki, wyroby z kości słoniowej i zachwalali głośno swój towar. William, zdoławszy się z wielkim trudem uwolnić od ich natarczywych nalegań, zbliżył się do tragarzy, wynajął lektykę i ruszył w niej do nadmorskiego miasta, a potem na wozie, ciągnionym przez cztery bawoły, dostał się do Pekinu i przedstawił się posłowi angielskiemu, panu Brown.
Pan Brown przywitał go bardzo serdecznie, zapoznał ze swoją małżonką, a po obiedzie odprowadził go do mieszkania, które się znajdowało w pobliskim domku.
Jak cały domek, tak i mieszkanie wydało się Williamowi bardzo dziwne: domek miał wygląd jednopiętrowej altanki, zrobionej z grubych pni bambusowego drzewa i przykrytej śpiczastym słomianym dachem.
Do mieszkania prowadziły skrzypiące lekkie schody.
W oknach nie było wcale szyb: przykrywały je maty, czyli grube tkaniny, zrobione z włókien roślinnych.
Podłogę przykrywał bardzo ładny różnobarwny kobierzec; na ścianach wisiało kilka cudacznych obrazków, wyobrażających śmieszne, tłuste ptaki, latające po sinem niebie. Przy ścianach stało kilka bambusowych krzesełek i niski tapczanik, zastępujący łóżko. William urządził swe mieszkanko bardzo wygodnie, a po pewnym czasie, w wolnych od pracy chwilach, zaczął zwiedzać Pekin.
Pekin, czyli „północna stolica“, położony jest niedaleko od wzgórz Junglińskich. Otacza go olbrzymi mur, trwający od wieków, zbudowany ongi w celu obrony żyznych pól chińskich od napaści koczujących plemion, które do dziś jeszcze wiodą tułaczy żywot na stepach mongolskich.
W murze jest pięćdziesiąt bram; nad każdą bramą piętrzy się wysoka baszta, gdzie czuwają straże.
Największą ciekawość wzbudziła w Williamie słynna wieża pekińska, wznosząca się na wzgórzu za rzeką, przez którą ciągnie się czerwony most kamienny.
Ściany tej wieży są z porcelany, zabarwionej na kolory: żółty, czerwony i zielony.
Wieżę otacza dziewięć krużganków, przykrytych żelaznemi daszkami. Na skrajach daszków wisi mnóstwo srebrnych dzwonków, które przy silniejszym powiewie wiatru wydają bardzo miłe dla ucha dźwięki. Wewnątrz wieży znajdują się schody, wiodące na sam jej szczyt. Z najwyższego krużganku roztacza się wspaniały widok na całe miasto, największe w Chinach.
U stóp tej ogromnej stolicy wije się w pięknych zawrotach Pej-ho, biała rzeka, która wpada do zatoki Peczilijskiej. Wybrzeża jej są gęsto zasiane domkami i pagodami, czyli świątyniami.
Ponad tysiącem domostw króluje wysoki pałac cesarski, a w nim przebywa władca Chin.
Opodal pałacu znajduje się bardzo bogate obserwatorjum astronomiczne, wyższa szkoła i olbrzymie budowle drukarń, w których znajduje się 300.000 rozmaitych książek.
Pewnego razu pan Brown oświadczył Williamowi, że zaproszono ich na wesele córki bogatego mandaryna[1].
— Mandaryn Czing-cha — rzekł pan Brown — polecił mi, żebym zaprosił pana na tę wielką uroczystość.
— Jestem mu za to bardzo wdzięczny, — odparł z uśmiechem William — lecz się obawiam, żeby mnie nie poczęstowano pieczonemi kotami, psami, szczurami i innemi „smakołykami“.
— Próżne obawy! — uspokoił go pan Brown. — Mandaryn Czing-cha przyjmie nas bardzo wystawnie.
William, ciesząc się tą rzadką okazją, ubrał się odświętnie i po pół godzinie opuścił ze swymi przyjaciółmi ambasadę angielską.
Przed gankiem czekała na nich obszerna lektyka. Gdy zajęli miejsca, czterej silni Chińczycy podnieśli ją z ziemi, oparli drążki na ramionach i śpiesznym krokiem ruszyli do domu mandaryna.
Już się zbliżano do celu podróży, gdy w oddali odezwały się przenikliwe głosy piszczałek i głośne krzyki kilkudziesięciu ludzi.
— To narzeczona przybywa! — rzekł pan Brown i kazał tragarzom zatrzymać się w pobliżu wejścia do domu mandaryna.
Na rogu ulicy ukazała się lektyka, niesiona przez czterech służebników, ubranych w bogate szaty.
Przed lektyką kroczyli muzykanci, dmąc w piszczałki i bijąc w bębny.
Tłum, otaczający lektykę, wydawał dzikie, przeraźliwe okrzyki radości.
— Więc w tej lektyce przybywa narzeczona? — spytał William.
— Tak jest! — odparł pan Brown. — Lektyka jest zamknięta, a klucz od niej ma stara służąca, o, ta, — dodał — co kroczy na przedzie orszaku. Chiński zwyczaj każe, aby narzeczona była dla wszystkich niewidzialna, nawet narzeczony jeszcze jej nie widział. I ona również nie zna go wcale.
— To bardzo śmieszne! — zauważyła pani Brown. — Cóż to będzie, jeśli się nie spodoba swemu przyszłemu mężowi?
— Rzadko to się trafia — odparł pan Brown. — Jeśli jednak narzeczony jest bardzo wybredny, wówczas odsyła pannę młodą do domu jej rodziców, lecz musi im zato zapłacić sporą sumę pieniędzy.
— Dziś jednak nie będziemy świadkami tego wypadku, bo, jak słyszałem, panna jest bardzo przystojna.
Tymczasem orszak zbliżył się do domu mandaryna i zatrzymał się przed drzwiami.
Po chwili we drzwiach ganku ukazał się mandaryn, ubrany we wspaniałe szaty. Muzykanci przywitali go przeraźliwą muzyką.
Mandaryn zeszedł wolno po stopniach ganku, zbliżył się do starej służki, wziął od niej klucz, otworzył drzwiczki lektyki i ciekawie zajrzał do jej wnętrza.
Na miękkiej ławeczce siedziała panna młoda, ubrana odświętnie; gęsta zasłona zakrywała jej oblicze. Mandaryn prędkim ruchem odgarnął zasłonę, poczem wykrzyknął:
— Piękna jak poranek słoneczny!
Podawszy narzeczonej rękę, pomógł jej wysiąść z lektyki i wprowadził do swego domu.
Za nimi weszła reszta orszaku, państwo Brown i William.
Goście zasiedli przy olbrzymim szerokim stole, na którym było ze sto potraw.
Wśród pięknych koszów, pełnych owoców, widniały miski z różnemi potrawami. Były to najdelikatniejsze chińskie przysmaczki: smażone gołębie jaja, dzikie koty, potrawa z żab, suszone robaki, tak ohydne, że sam ich widok wzbudzał wstręt.
Prócz tych „smakołyków“, jak je nazwał William, roznoszono w małych czarkach drobno posiekane bażanty, rybę i inne potrawy, tak przesolone, że nasi goście musieli ciągle popijać je słodkim napojem, wyrabianym z ryżu i noszącym nazwę „saud-czu“.
Grzeczny gospodarz, chcąc uczcić obecność Anglików, wzniósł toast za ich zdrowie. Wziąwszy filiżankę w obie ręce, trząsł się długo, kiwał głową, poczem, wypiwszy napój, pokazał gościom dno filiżanki, przekonywając ich w ten sposób, że wypił wszystko.
Potem klasnął w dłonie i rozkazał służącym zaprosić do stołu narzeczoną, która dotychczas siedziała sama w przyległym pokoju.
Po chwili w drzwiach ukazała się panna młoda.
Zdumiał się William, widząc, że przyszła pani mandarynowa nie umie wcale chodzić: z trudem stawia nogi, to znów śmiesznie podskakuje, robiąc małe niezgrabne kroczki.
— Co to znaczy? — zapytał cicho Browna. — Ta Chinka idzie tak, jakgdyby miała lada chwila się przewrócić.
— Drogi kolego! — odparł z uśmiechem pan Brown. — Zapomniałeś zapewne o tym niemądrym chińskim zwyczaju, zakorzenionym wśród zamożnych Chińczyków: po urodzeniu dziewczynki nogi jej zakuwają w małe drewniane trzewiczki, które powstrzymują wzrost stopy, aby pozostała małą; przeszkadza im to stąpać należycie, lecz mandaryni tłumaczą się, że ich córki nie są stworzone do chodzenia, ale do noszenia przez służbę w lektykach.
Mandaryn, powstawszy, powiódł po zebranych gościach dumnem spojrzeniem i zawołał:
— Czy widzicie, z jak wysokiego rodu pochodzi moja żona?
— Widzimy! — krzyknęli goście.
Mandaryn z uśmiechem zadowolenia zbliżył się do nieszczęśliwej kaleki, podał jej ramię i doprowadziwszy ją do stołu, wskazał miejsce obok siebie.
Wówczas zaczęła się prawdziwa uczta: służący przynieśli filiżanki, wrzucili do nich szczypty herbacianego kwiatu i polali go wrzącą wodą. Wonny zapach, ulatujący z porcelanowych filiżanek, cienkich jak papier, rozniósł się w powietrzu.
Podano następne potrawy, które młoda pani mandarynowa zajadała z wielkim smakiem.
Zamiast noży i widelców, Chińczycy używali małych pałeczek z kości słoniowej.
Państwo Brown, przyzwyczajeni do nich, jedli dość zręcznie, lecz William, nie wiedząc, jak się obchodzić z temi pałeczkami, mimo kilku prób, nie mógł uchwycić niemi żadnego kawałka mięsa.
Nareszcie udało mu się wyłowić z misy większy kawałek; w chwili jednak, gdy podnosił go do ust, mięso się ześliznęło z pałeczek i upadło na obrus.
Chińczycy ze złośliwym uśmiechem spoglądali na niezgrabnego, jak sądzili, cudzoziemca. Jeden z nich, nachyliwszy się do sąsiada, wyszeptał:
— Czy zacny mandaryn, wielki stróż olbrzymich więzień potężnego monarchy, uważa, jaki ten Anglik niezdara?
— Uważam, czcigodny mandarynie, dzielny zaganiaczu robotników i śmiały tępicielu pałacowych szczurów potężnego monarchy.
William, widząc, że się naraża na śmieszność, zaniechał dalszych prób z pałeczkami i zaczął jeść owoce i cukierki.
Biesiada przeciągnęła się do nocy. Pożegnani ceremonjalnie przez nowożeńców Anglicy powrócili do domu. Orszak służących, z różnokolorowemi lampionami w rękach, odprowadził ich aż do ganku ambasady.




  1. Wysoki urzędnik, dworzanin królewski.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alfons Bohumil Šťastný i tłumacza: Aleksander Arct.