<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ulana
Wydawca Bolesław Maurycy Wolff
Data wyd. 1855
Druk Drukarnia Gazety Codziennej
Miejsce wyd. Petersburg i Mohylew
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XV.

Ulana została sama ze swoją namiętnością, smutkiem, myślami; sama, okropnie sama. Ona nie miała sposobu oderwania się od nich: musiała płakać. Innego stanu ludzie leczą smutek, boleść, rozpacz, usuwając się od przyczyn co je zrodziły, myślą porzucając krąg czarny, tworząc sobie nowe, sztuczne życie, w zastępstwie za utracone. Tego uczynić nie mogła Ulana; ona została sama na miejscu, gdzie jéj wszystko przypominało Tadeusza; bez zatrudnienia, rozrywki, ciągle patrząc na siebie i swoję boleść. Tydzień upłynął: siedziała w oknie patrząc na drogę napróżno; siedziała pod topolami nad brzegiem jeziora, wyglądała Tadeusza, podsłuchiwała każdego turkotu. Serce jéj biło na każdy gwar w dziedzińcu; nieraz w nocy zrywała się i biegła patrzéć, czy nie przyjechał. Jego nie było. Sama, zupełnie sama, rachowała dnie długie, puste, blade, spędzone u kądzieli, w ogrodzie, na smutnych jednostajnych dumaniach. Nieraz już pożałowała życia dawnego, które opuściła, z którém zerwała nazawsze, bo od wsi zalatywały ją: swoboda, wesele, śpiewy, głosy szczęśliwszych od niéj ludzi. A ci ludzie patrzyli na nią jak na straconą; nic ją z niemi nie łączyło, była im obcą: szyderskim uśmiechem, ponurém wejrzeniem witali ją, żaden słówka nie powiedział, ręki nie wyciągnął. Tam na drugim brzegu jeziora, na płowym łanie, śpiewali żeńcy migając białemi koszulami, i pieśń ich dolatywała uszu Ulany, przypominając dawną swobodę. A ona siedziała z spuszczonemi rękoma, bez pieśni w ustach, bez zajęcia, bez celu, codzień smutniejsza, bo codzień napróżno wyglądała jego powrotu. Jego nie było.
Wieczorami widziała lud gromadzący się przy karczmie i skaczący przy głosie skrzypiec i bębenka: ona słuchała wesołego tańca i łzy ocierała białym fartuchem. Wygnana z jednego świata, na progu drugiego stojąc, wygnanka próżno wyciągała ręce ku piérwszemu i drugiemu: oba jéj nie przyjmowały. A dziś, gdy straciła szczęście i do dawnéj wieśniaczéj, rodziméj, serce zabiło doli; dziś głosy wsi odzywały się jéj w duszy, a tęskne przywiązanie do swoich znajdowało się na dnie każdéj łzy wylanéj. I do nich już nie wrócić i jego może nie zobaczyć: zewsząd piekło osamotnienia i cisza pustyni... i śmierć!
Minął tydzień drugi: on nie powrócił, nie dał znać o sobie. Ulana codzień niespokojniejsza a zawsze sama i sama: nikt jéj nie pocieszy, nikt do niéj nie przemówi; słuchają wszyscy, ale nikt o nią nie dba. Czasem rzuci powitanie przechodzącemu, prosi o słowo dobre i zyska tylko wzgardliwe, ponure wejrzenie.
Na drugiéj niedzieli, wspomniała swoje dzieci i płakała. — Sieroty, — pomyślała — sieroty zawcześnie! O! pójśćby je zobaczyć, pocałować, popieścić.
I myślała pójść do nich, a bała się, aby Tadeusz w téj chwili nie nadjechał, bo chciała go spotkać piérwsza, piérwsza przywitać. Prosiła, żeby jéj dzieci przynieśli. Wieczorem Pryśka przyprowadziła je do dworu i zostawiła Ulanie. Dzieci prawie jéj nie poznały, a ona? Jéj serce tak było pełne innego przywiązania, innych uczuć, że się nie wzruszyło na widok dzieci. Załamała ręce, patrzyła.
— Sieroty — zawołała w duchu — cóż ja im? Czy ja im matka? O! nie, jak na cudze patrzę, jak o cudzych myślę. Nie mnie już być im matką! Nie potrafię.
I płakała znowu, że kochać ich już nie mogła, i nad sobą i nad niemi.
Odnieśli nazad dzieci, a wzrokiem ani sercem tęskném nie poszła za niemi: w jéj uszach ciągle turkotał powóz, co go się spodziewała, w jéj sercu biła myśl powrotu Tadeusza.
A on? On nie powracał.
Każda boleść po ukochanym, po ukochanéj, ciężka człowiekowi; ale kiedy ją znosić przyjdzie samemu, bez pomocy ludzi, świata; kiedy się ona wyciągnie bez miary długa jak cienie wieczorne: o! wówczas jakże z nią wyżyć. A rzadko boleść taka zabija; ona tylko przyciska, dręczy, drażni, ale nie odejmuje życia. Ulanie codzień ciężéj, codzień większy dźwigać smutek, ale jeszcze błyska nadzieja i powtarza: on powróci.
Gdy w swojéj izdebce siedzi, to całe dnie oczy ma zwrócone na okno od drogi, i często zerwawszy nić kądzieli, godziny z wytężonym wzrokiem i słuchem czeka turkotu spodziewanego powozu. Wieczorami chodzi ponad brzegiem jeziora: siada, gdzie z nim siedziała, myśli o nim i pogląda na drogę; a nie odejdzie w głąb, aby nie stracić z oczu gościńca, którym ma powracać. A gościniec pyli się od wozów chłopskich, od wiejskiéj trzody, od wózka przejeżdżającéj szlachty i nic więcéj. W niedzielę dzwonią dzwony cerkiewne, wołają lud na modlitwę, i drogą spieszą wszyscy w nowych świtach, w białych chustkach i namiotkach, modlić się Bogu i pokłonić Bogarodzicy. Ona pójść nie może do cerkwi, wstyd jéj ludzi, i strach, żeby on nie nadjechał, gdy ona będzie na służbie. Więc siada i twarzą obraca się ku cerkwi, a oczyma wciąż patrzy na drogę; a modlić nie umié jedną modlitwą, żeby Bóg pana sprowadził, żeby jej sokół przyleciał znowu do gniazda pustego.
Na drodze pusto tydzień, pusto dwa tygodnie, i cztery, i sześć, i ośm, i dziesięć. Tyle dni, tyle zawodów! A ileżto razy już się zdaje że jedzie, już poznaje konie, już leci przywitać; powóz przesuwa się gościńcem i popędził w lasy daléj. To nie on! Za każdą razą spuszcza głowę smutna, łzy popłyną z czarnych oczu i znowu czeka, i znowu napróżno.
Przyszła jesień, wesoła pora dla wieśniaka; dla niéj smutniéj jeszcze niż w lecie. Jéj dostatek nie cieszy, bo niczego nie braknie; jéj wszystko jedno wiele zżęli na polu i co Bóg dał z niwy: dość, że jego nie ma, i nie ma, i nie ma.
Już wszystkie liście z drzew opadły i żółte leżą popod drzewami, w ogrodzie tylko suche sterczą łodygi i pnie czarne; północny wiatr napędza chmury i chłodno siedziéć nad jeziorem. Ona tam zawsze jeszcze, bo ztamtąd widać jéj drogę. Pusta droga.
Jednego poranku wszedł pan Linowski do izdebki.
— Dzień dobry — rzekł poufale.
Ulana porwała się z bijącém sercem.
— Miałem wiadomość od pana.
— Prędko wróci? — zawołała poskakując ku niemu — prędko wróci?
Linowski się uśmiechnął.
— Otóżto, pisze, że powróci prędko, ale z gośćmi powróci.
— Z gośćmi! — chmurząc brwi przerwała i powtórzyła — A! byleby już powrócił!
— Z krewnemi! — uśmiechając się znowu dorzucił pan Linowski. — I w domu im będzie ciasno. Pisał pan, żebyście się wynieśli do pańskiego dworku nad jezioro.
Ulana wielkiemi oczy zmierzyła mówiącego; stała, milczała.
— Dobrze — odpowiedziała — zaraz idę. — I zaczęła zbierać płacząc swoje rzeczy, aż się Linowskiemu żal zrobiło.
— Nie spieszcie się — rzekł powoli.
— Byleby pan powrócił prędzéj — szepnęła cicho i już szła, a idąc myślała:
— Niedaremny był mój niepokój. On już wypędził mnie z domu! Ludzie go ogadali! Ludzie nas chcą rozerwać! Ale on wróci i wszystko z nim!
A ciesząc się była niespokojna jednakże, i płakała. Przyszła do pustego dworku i pobiegła do okna, zobaczyć naprzód, czy widać z niego drogę. Ach! i drogi nie widać! Siadła na ławie zapylonéj nieruchoma, podparła się na ręku i przesiedziała godzinę, dwie, do wieczora. We dworku tak strasznie było pusto! Nikt w nim nie mieszkał oddawna, prócz szczurów i myszy: komin rozwalony, piec pęknięty, stół złamany, ława pod ścianą, cały sprzęt składały. I nikogo przy niéj, nikogo blizko nawet!
Wieczór się zbliżał, chłód dojmował; zlitowali się przecie dworscy i przyszli ognia rozpalić: małego, zimnego, jak litość obojętnych. Ona do niczego się nie ruszyła, a w myśli nieustannie powtarzała:
— Wypędził!
Całą noc przesiedziała na ławie. Ogień wygasł, nie dołożyła drewek; dzień zaświtał, nie wstała: straciła resztę czucia i przytomności, ostatek nadziei.
I jak fale przychodzą, to odstępują od brzegu; tak do serca przychodziła, to odstępowała nadzieja, rozbijając się o nie.
Tydzień w pustym dworku minął, a jego nie ma jeszcze, nie powraca. Już dwa razy biały śnieg upadł i stopniał na przymarzłéj ziemi, dwa razy szklanemi lodu kawałami okrywały się brzegi jeziora: — jego nie było.
Ulana codzień jeszcze siadała na ławce pod topolami, patrzała, patrzała, płakała i codzień mniéj się spodziewała, codzień lękała bardziéj.
Już powrót jego nieraz był jéj straszny; a nuż powróci innym, powróci i nie spojrzy, odepchnie: wszak wypędził z domu!
— Niech lepiéj nigdy nie wraca — mówiła sobie — wolę go tak czekać do śmierci, niż doczekać się, czegobym nie przeżyła.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.