Unia/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Unia |
Podtytuł | Powieść litewska |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1910 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Powiedziała: przyjdę. — — Co to miało znaczyć?
Poprzednia umowa o spotkaniu w ogrodzie o świcie upadła z powodu przyśpieszonego wyjazdu Kazimierza. — — Ale ona, wiedząc już o wyjeździe, obiecała przyjść. — — Czy tylko wie o porze wyjazdu tak wczesnej, właściwie nocnej? — — —
Po niewczasie miarkował Kazimierz, że przez nagłość swego postanowienia utrudni sobie cel, który już panował nad wszystkimi innymi projektami na dzisiaj: stanowczą rozmowę z Krystyną. O czem? — — Najprzód o sposobie pomożenia jej w tych zawikłanych sprawach pieniężnych. Taka kobieta powinna być niezależna, bo... trzeba z nią zawrzeć ścisłe przymierze. To jest człowiek, indywiduum — przez nią i z nią można tu zrobić wiele dobrego. — — I tę właśnie sposobność porozumienia się, gdy są pod jednym dachem, zepsuł, skrócił Kazimierz przez swój nagły wyjazd.
— Jaki ja dureń! — bił się w czoło Kazimierz, pozostawszy sam w pokoju po wyjściu Apolinarego. — O pół słowa mniej powiedziałbym Chmarze i wyjechałbym wieczorem, po przechadzce z nią w parku, po całym dniu jeszcze, w którym mogłyby powstać projekty na przyszłość. A teraz ona gotowa przyjść o świcie do parku, w godzinę po moim wyjeździe! To niepodobieństwo. — — —
Więc postanowił tak:
— Ona przyjdzie, to nie ulega wątpliwości. Gdy ona chce, to działa; gdy co obieca, dotrzyma. W teoryach, które głosi, w postaci jej, w oczach — jest tego wszystkiego gwarancya. Ale może ostatnie jej słowo było rozkazem odroczenia mego wyjazdu? Może niedomówione zdanie miało tak brzmieć: »Przyjdę o świcie do parku, więc pan musi tam być — i basta«.
— — — W takim razie przepłacam woźnicę, pozostaję w Rarogach do 5-ej, a że się spóźnię na pociąg, to już fraszka. Siedzieć będę na stacyi do wieczora.
Taki plan go uspokoił. Tymczasem, aby być w pogotowiu na wszystkie możliwe znaczenia słowa »przyjdę«, złożył swe rzeczy, zamknął kufer, kapelusz nawet położył blizko pod ręką i, zasiadłszy się w fotelu sztywno, aby nie usnąć, snuł dalej myśl nieustanną o Niej. Powoli jednak, czujnie, jak żóraw, ale zasnął.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Na lekkie zastukanie do drzwi odpowiedział odrazu trzeźwym, donośnym głosem: »Proszę«. Ale drzwi uchyliły się zaledwie, a w szparze ukazała się nieznajoma, wystraszona głowa starej kobiety.
— Przepraszam najmocniej... czy pan Rokszycki?
— Tak jest.
— Ach, przepraszam! Ja przychodzę właściwie z takiem zleceniem, że boję się, aby pan mnie nie miał za osobę podejrzaną...
Wyglądała, jak waryatka. Może się tu ta kie włóczą po domach? — pomyślał Kazimierz. Ale odezwał się uprzejmie:
— Czego sobie kochana pani życzy?
— Przychodzę od pani Krystyny. Tyle prosiła, że musiałam...
— Więc co? gdzie jest? Niechże pani mówi! Wystraszona znowu przez gorączkę Kazimierza staruszka wznosiła na niego błagalne oczy:
— Ale pan nie będzie miał złego wyobrażenia?.. I zamiary względem Krystyny?..
— Proszę pani. Wyjeżdżam za chwilę do Wilna i mam... odebrać polecenia od pani Krystyny. Daję pani słowo honoru, że sam wyjadę do Wilna.
— To proszę za mną — rzekła mało uspokojona staruszka.
Z zapaloną świecą poszła, wskazując drogę przez szereg ciemnych pokojów. Noc była jeszcze zupełna.
Mignęła nareszcie blado oświetlona sala jadalna. Tam, przy wielkim stole środkowym stała Krystyna.
— Jaka pani dobra! — zaczął Kazimierz, całując ją w rękę.
Krystyna zwróciła się tymczasem do starej biedaczki, która stała drżąca w aureoli siwych, ledwie przyczesanych włosów.
— Karuś! dziękuję. — — Proszę pana: moja najlepsza, jedyna przyjaciółka, panna Karolina Zubowska.
Kazimierz podał jej rękę z głębokim ukłonem, a panna Zubowska wpadła w dyg chwiejący się, lecz dworski.
— Teraz, Karuś, idź spać. Patrz! to jest ten pan. — — — Bądź spokojna. Idź spać, Karuś. —
Po wymianie nowych oznak uszanowania z odchodzącą, pozostali we dwoje. Krystyna była nadzwyczaj wesoła, jak dzieciak, któremu się udało oszukać opiekunów, dygotała od śmiechu i od zimna, w czarnym jedwabnym szlafroczku z białemi koronkami. Swieciła z niej tylko twarz, szyja, ręce, obnażone do łokci, i białe koronki, dążące za gibkimi zarysami postaci. A sama postać czarna i włosy, ledwie związane, przepadały w ciemności dużej sali, oświetlonej jedną tylko lampą. Okolenie oczu śniadą chmurką świadczyło o bezsenności i niepokoju, ale dodawało twarzy drażniącej ponęty. Kazimierz patrzył.
— Nie ma pan pojęcia, jakie miałam trudności. Najprzód mnie księżna odprowadziła do mego pokoju i klapła tam na dobrą godzinę. Powiedziałam, że mnie głowa boli — to mi znów przysłała młodszą Chmarzankę, aby mnie leczyła od bólu głowy odmawianiem nowenny! Doprawdy! Niedobra dziewczyna ta młodsza, Teresa. Ledwom się jej pozbyła: musiałam udać, że zasnęłam, leżeć, jak martwa, aż nareszcie sobie poszła. Wtedy ubrałam się, obudziłam Karolinę — no, ale zrobiła się godzina druga. Żeby nie to, przyszłabym do pana jeszcze wcześniej!
Kazimierz całem sercem brał udział w tej wyprawie; śmiał się i tłómaczył ze swojej strony:
— Musiałem przyśpieszyć wyjazd, bo dłużej nie mogłem pozostać po rozmowie z gospodarzem domu. Pani mi tego za złe nie weźmie?
— Rozmowy z Chmarą nie słyszałam, ale pewna jestem, że pan mówił dobrze. A co do wyjazdu... czy panby odjechał, nie pożegnawszy się ze mną?
— Nigdy! — rzekł Kazimierz zapalczywie. — Powiedziała pani: przyjdę. Gdziekolwiekby pani przyszła i o której godzinie, zastałaby mnie na miejscu.
— To dobrze... Bo my przecie mamy tu wspólne sprawy... ogólniejsze?
— Chciałbym mieć ich tysiąc!
— Umówmy się choć o jedną — rzekła Krystyna z powabną ironią.
— Nie! proszę mnie o blagę nie posądzać. Mówię szczerze: chciałbym mieć tysiąc spraw, w których pani brałaby udział. Najprzód, ludzie, jak my... przepraszam za to zuchwałe porównanie...
— Owszem: ludzie, jak my. Niech pan mówi dalej.
— Więc tacy powinni wiedzieć o sobie na całej przestrzeni od Rarogów aż za Wisłę. Powtóre, powinni porozumiewać się i wspierać.
— Nawet widywać się częściej — dodała Krystyna.
— To nieodzowne. Postanówmy najprzód, gdzie się zobaczymy.
— To jest: kiedy pan powróci, bo przecie panu łatwiej, niż mnie.
— Niewątpliwie. Zatem... Ale dokądże ja powrócę? Tutaj chyba trudno?
Skrzywił się i chwycił się za głowę, jakby go nagle zabolała:
— Ta rozmowa wieczorna! Do Rarogów mnie tak prędko nie zaproszą.
— Niech pan rozmowy z Chmarą nie żałuje. Z samych powtórzeń, które doszły mnie, wiem, że była potrzebna — dla innych. Ale pan przecie zajmuje się lnem?
— Tak, pani.
— A jeżeli ja wynajdę jakieś plantacye w okolicy, do których pana zaproszą, gdzie i ja się zjawię?
— To byłoby genialne i tak już łaskawe, że byłbym dłużnikiem najobowiązańszym.
— Więc spróbuję.
Kazimierz patrzył z zapałem na swą piękną aliantkę, a zarazem mrugał powiekami, szybko coś projektując:
— Zaraz... Kiedy pani mi wyraźnie chce pomódz w moim zawodzie, to i mnie wrolno myśleć o jej sprawach osobistych. Wspomniała mi pani o obciążeniu długami Auszry. Może dla ustalenia tych cyfr i wartości przysłać pani adwokata?
— Niech pan mi przyśle adwokata, z listem — zawołała Krystyna, uderzając o stół ręką.
— Tak... ale nie mamy z panem Chmarą sprawy sądowej — — — ani jemu pomagać nie myślimy — więc pod jakim pozorem adwokat?.. Przyślę pani technika leśnego, to lepiej!
— Niech pan przysyła technika!
— Cóż dalej? — pytał Kazimierz właściwie sam siebie, cały zatopiony w wyszukiwaniu stosunków choćby handlowych między Koroną a Litwą.
— Niech pan myśli o nas... ciągle.
— To przedewszystkiem i nadewszystko.
— I napisze pan do mnie zaraz, co się dzieje na szerszym świecie.
— Napiszę zaraz, choćby jutro, tylko że zatrzymam się kilka dni w Wilnie. Jeżeli to można nazwać szerszym światem...
— Proszę pisać skądkolwiek. Pan sam jest szerszym światem.
W półmroku sali dostrzegł jednak Kazimierz po zmianie twarzy Krystyny, że się zarumieniła. Chwycił z rozkoszą ten rumieniec dla siebie.
— Wykonam rozkaz sumiennie. A pani mnie odpisze?
— Dokąd?
— Do Wilna, do hotelu ***. Podam adres do Warszawy i do Ziembowa, majątku mego ojca. Wymienię to wszystko dokładnie w liście.
— Niech pan zaraz powie. Ma pan ołówek?
Kazimierz dobył z kieszeni kartę i napisał na niej wszystkie trzy adresy. Krystyna wzięła tę kartę i przyglądała się jej, jak nowemu klejnotowi. Ozwała się potem, dorabiając teoryę do układu, już dokonanego:
— Bo my przecie nie jesteśmy obcymi sobie ludźmi?
— Niewątpliwie, pani moja. Tak postanawiamy, prawda? Jesteśmy wolni, zgodni...
— I równi — podchwyciła Krystyna. — Będzie coś w rodzaju hasła wielkiej Rewolucyi.
— Albo Unii Litwy z Koroną.
— A prawda! Więc tak jest doskonale. Ale ja nie będę pisała tylko o polityce.
— A, broń Boże!
— Będę pisała o wszystkiem, tak jak rozmawialiśmy.
— Proszę o to najpokorniej. I dla siebie proszę o równe prawa.
— Według przyjętego hasła.
Ustaliwszy to wszystko dokumentnie, spojrzeli naraz oboje na zegar, który szedł dzisiaj bardzo śpiesznie. Krystyna, jakby zbierała poły nie istniejącego płaszcza, otuliła się rękoma, przyciągając tylko krótkie rękawy drżącymi palcami.
— Zimno w tej sali. — — Jak daleko stąd do rodziców pana, do Ziembowa?
— Przez Wilno, Warszawę... będzie ze dwadzieścia cztery godzin jazdy.
— Tak daleko?!
— No, Polska szeroka...
Wyjątkowo ten rozmiar nie ucieszył Krystyny w tej chwili.
— Przecie pani zna zapewne Królestwo?
— Byłam tylko parę razy w Warszawie, przejeżdżając zagranicę.
— Dużo pani podróżowała?
— Od śmierci ojca zmuszona byłam... Nie lubię cudzych krajów. Ale, panie! zaraz ta godzina, a my tak mało powiedzieliśmy sobie!
— Jam bardzo wiele usłyszał, a nawet wszystko cenne i dobre, czegom tu doznał, pochodzi od pani.
— A wszystko marne i nienawistne pozostaje około mnie na miejscu. Dobrze panu, który wyjeżdża.
— Tak, pani — odrzekł Kazimierz silnie — dobrze mi jest, bo wierzę w nasze wspólne cele.
— I ja wierzę... przez pana. Wie pan, że dotychczas żałowałam, że nie jestem mężczyzną.
— A teraz?
— Teraz mniej... bo możebyśmy inaczej nie zawarli naszego przymierza.
Zegar znaczył pięć minut po trzeciej. Od kilku już chwil snuło się po ciemnej jadalni paru służących, jak natrętne mary, które on i ona odpychali instynktem, zniżając głos i przybierając pozory obojętne. Krystyna spojrzała na zegar nienawistnie, tem bardziej, że sterczał przy nim sztywny Onufer, ulubiony pokojowiec Chmary. Pochyliła się do Kazimierza i rzekła szeptem:
— Co do listów niech pan poczeka, aż ja napiszę i podam pewny adres.
— Tak dalece pani tu strzegą?
— Po nich wszystkiego można się spodziewać. Choćby po tym. —
Wskazała oczyma na Onufra.
Wszystko było gotowe do podróży; już i kuferek Rokszyckiego wyniesiono do podjazdu, przed którym czekały konie. Powstali oboje od stołu. Ociągali się nieco za służbą, która podążyła do przedpokoju.
— Pani moja! — rzekł Kazimierz, całując obie ręce Krystyny — dobre dni tu przeżyłem, nabrałem w serce siły i nadziei na przyszłość, dzięki pani...
Krystyna nie puszczała jego dłoni. Mówiła mu prosto w oczy. Słowa przepływały przez twarz jej, niby znękaną bladym upałem, przez twarz jego skupioną, niezawodną, męską.
— Ja panu także dziękuję... serdecznie... że pan jest dobry... że mówił pan ze mną, jak z blizkim człowiekiem... że mogę znowu wierzyć w uczciwość, w sumienie...
Niedostateczność wyznań oniemiła ich.
— Odprowadzę pana do powozu — — —
Noc była jeszcze, tylko wierzchnie zarysy drzew odcinały się już, niby połamanym brzegiem czarnego lądu, od górnego morza ciemności bledszej, w którą wstępowała nadzieja rozbłękitnienia. Wietrzyk zacinał mrozem.
Krystyna wpatrzyła się w podwodę, przeznaczoną dla Kazimierza, podczas gdy służba przytwierdzała nad tylnemi kołami kuferek za pomocą sznurów.
— Dlaczegóż to nie zaprzęgliście krytego powozu, ale tarantas?
Nie zaraz nastąpiła odpowiedź. Woźnica po namyśle dopiero odpowiedział wyczerpująco:
— Graf rozporządził tarantas. Wiadomo, nasz graf skóry żałuje.
— Woli skórę swego powozu, niż cudzą skórę gościa — szepnęła Krystyna do Kazimierza. Niech pan mu i tego nie zapomni.
— Wolę i ja, że Chmara jest tak doskonały w swym gatunku — odrzekł Kazimierz. — Tu przynajmniej nie mam wątpliwości, z kim trzymać. Tu mi jasno.
Krystyna rzekła naraz gwałtownie, kłamiąc jawnie oczyma słowom:
— Niech pan już jedzie!...
Kazimierz wskoczył lekko na bryczkę i z odkrytą, odwróconą do drzwi pałacu głową oddalał się szybko w noc. Zaraz i turkot ucichł.
Krystyna poszła do swego pokoju, wyprostowana, z oczyma groźnie pałającemi, jakby wyzywając do walki ludzi i mury, pośród których pozostawała znowu sama. Dopiero gdy weszła do ciepłej sypialni, odrzuciła zamachem firankę od okna, zatopiła spojrzenie w ciemnym parku i zapłakała gorąco. Spływała ze łzami nienawiść, koił się ból przeszłych zawodów, wstępowała w oczy jasność wiary w dzień nowy.
— Bądź wielki, jasny, silny! — mówiła głośno do rozstępujących się na niebie ciemności, jakby stamtąd miał powrócić On — razem ze słońcem.