Unia/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Unia |
Podtytuł | Powieść litewska |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1910 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ucichło w Rarogach. Wyjechali ostatni uczestnicy zjazdu. Tylko księżna Zasławska, pozwoliwszy synom zabrać się z Hylzenem dla zapolowania w jego dobrach, pozostała jeszcze dzień jeden, na usilne prośby Chmary. Pan Eustachy miał z księżną osobliwe przymierze, bynajmniej nie romantyczne, owszem, oparte na mocnej podstawie pokrewieństwa przekonań i interesów. Dzisiaj zaś, oprócz niektórych rachunków z powodu opieki nad małoletnimi, mieli z sobą specyalną naradę, która ich zaprowadziła o południu do pokoju Krystyny.
Zastali ją w stroju porannym, z rozpuszczonymi włosami, rysującą pilnie w albumie. —
— Jak się masz, Krysiu — rzekła księżna — Cóż to psujesz? Las?
— Las.
— Bardzo ładnie... la solitude...
I Chmara pochylił się nad albumem, a raczej nad rozpuszczonymi włosami rysowniczki, tchnącymi świeżością bujnej, młodej rośliny. Rozmowa o sztuce na tem się skończyła.
— Śliczna pogoda, a ty w domu siedzisz, Krysiu — zawróciła księżna do spraw bieżących.
— Wyjdę po południu do lasu.
— Znowu do lasu? Ależ zdziczejesz zupełnie moja droga! Każdy człowiek bardziej zajmujący, niż sosna.
— Mieliśmy przecie tymi dniami dużo towarzystwa.
— Ech! zjazd rolniczy!... Przepraszam panie Eustachy; przecie naturalne, że w takiem zebraniu nawet les plus brillants, jak pan, gasną dla życia salonowego... Zabierz się ze mną, Krysiu; będzie u nas pojutrze trochę gości: Hylzen, młody Kmita...
— Dziękuję księżnej; mam tu robotę.
— Cóż ty robisz, naprzykład?
— Czytam, rysuję... mam i inne zajęcia.
— I tam będziesz mogła czytać... całego dnia ci nie zabierzemy.
— Dziękuję bardzo — nie mogę.
Uśmiechała się, dając nurka głową i szyją, odmawiała uprzejmie, ale nieodwołalnie. Aż księżna zastrzygła powiekami, co czyniła zwykle, gdy kto przeciwił się jej woli, a Chmara odezwał się dobrotliwie:
— Krystyna jest domatorką, dom nasz lubi — czuje zapewne, jak my ją tu cenimy.
Przerwał wobec nagłego spojrzenia Krystyny, tak wymownego, że wolał nie dopytać się do głębi jego znaczenia. Księżna Katarzyna mówiła dalej, jakgdyby nic nie dostrzegła:
— Rozumiem, że dom wasz lubi, tylko teraz będzie pusty. Przecie pan wyjeżdża do Petersburga? Możebyś z nim pojechała, Krysiu? I ja tam wkrótce będę.
— Do Petersburga?! — rzekła zdziwiona Krystyna — nigdy tam nie byłam.
— Właśnie dlatego wartoby poznać. Nie mówiąc już o towarzystwie, mogłabyś zobaczyć naprzykład obrazy holenderskie w Ermitażu. Pan Kazimierz wszystko nam ułatwi.
— Pan... Kazimierz?
— No, pułkownik, synowiec pana Eustachego.
— Ach ten... dziękuję — odrzekła Krystyna, rumieniąc się.
— A cóż myślałaś? że pan Kazimierz Rokicki, czy jak on się tam nazywa?
— Pan Rokszycki. To dziwne, że księżna nie pamięta nazwiska.
— Moja droga! Słyszałam już i o Rokitnickich i o Rokicińskich. Mamy nawet jednego ekonoma...
— Rokszyckiego?
— Coś w tym rodzaju.
— Ale pan Kazimierz jest z doskonałej rodziny — rzekła Krystyna twardo i z przekonaniem.
— Brawo, Krysiu! Widzę, że studyujesz historyę szlachty. Panie Eustachy, czy Rokszyccy szlachta?
— Stara szlachta... prowincyalna — orzekł Chmara łaskawie.
— Że prowincyonalna, to sama spostrzegłam. Ach, mogłabym ci, Krysiu o tym panu coś powiedzieć — śmiała się księżna zbyt jakoś serdecznie.
Chmara, który nie usiadł jeszcze zawrócił ku drzwiom:
— A! skoro damskie zwierzenia, to mnie już przy tem niema.
— Owszem, proszę zostać, panie Eustachy.
— Nie, nie, księżno, wolę nie wiedzieć. Zresztą mam pocztę do przejrzenia.
I wyszedł.
Krystyna z wyzywającą ciekawością zapytała:
— Co mi księżna miała powiedzieć o panu Rokszyckim?
— Ach, nic... żartowałam. Nic wogóle bardzo zajmującego o tym panu niema do powiedzenia. On się składa z samych drobiazgów. Tylko, że gada jak warszawska gazeta, imponuje naszej poczciwej prowincyi. Nie panu Eustachemu naprzykład, ale takim Budziszom i innym.
— Wie księżna, że ja takiej gazety dotąd nie czytałam. Ale co mi księżna miała o nim opowiedzieć?
— Mówię ci, że drobiazgi...
— Ale naprzykład?
— No, naprzykład: nosi białe skarpetki. Pour moi cela classe un homme.
— Ach! tyle tylko?... I wcale tego nie zauważyłam...
— To byłaś szczęśliwsza ode mnie: trafiłaś na lepszy dzień. Widzę, że, gdy się do ciebie umizga, lepiej się ubiera. Możesz być z tego dumna, Krysiu.
Zaśmiała się nieszczerze, ironicznie. Czarne oczy Krystyny poważniały tymczasem okrutnie.
— Pan Kazimierz Rokszycki nie umizgał się do mnie wcale. Mówiliśmy z sobą długo i bardzo poważnie.
— Ej, Krysiu, przyznaj się! Gadał ci jakieś madrygały? Bo przecie mówią, że w Wiszunach zaręczył się prawie z Budziszówną, i tu pani Wiliaszew przyniosła mi swoją porcyę jego westchnień jeszcze gorącą, i ja sama rozmawiałam z nim w parku. Nie wątpi o sobie, bardzo jest przedsiębiorczy.
— Może to być... złudzeniem — rzekła Krystyna z naciskiem na ostatniem słowie.
— Z jego strony, zapewne — odpowiedziała księżna głosem twardszym. — Próbuje swego wdzięku i szuka. Szuka kobiety, któraby mu pomogła w jego spekulacyach pieniężnych i politycznych. Więc albo posag złapie, albo kobietę piękną, jak ty naprzykład, bo i to za posag starczy. Już ja się znam na gatunku mężczyzn. Wierz mi, Krysiu.
Pani Krystyna stanęła przed księżną w groźnej zupełnie postawie. Rozpuszczone włosy zdawały się jeżyć w grzywę Gorgony. I rzekła zajadle:
— Ja tego słuchać nie będę, rozumie księżna? nie chcę!
Jaśnie oświecona protektorka nie ruszyła się jednak z fotelu. Spoglądała na Krystynę wzrokiem zagadkowym, udającym ubolewanie, ale jadowitym. Więc Krystyna poszła szybko ku drzwiom sąsiedniego ubieralnego pokoju, znikła w nim i zamknęła drzwi za sobą. Trudno było wyrazić dobitniej przerwanie konferencyi. I księżna wyjśćby musiała niepyszna z pokoju, gdyby w tej chwili nie ukazała się na progu pokorna i pojednawcza Postać panny Karoliny Zubowskiej.
— Cieszę się, że pannę Karolinę spotykam — rzekła księżna łaskawie — może choć przez ciebię trafię do rozsądku tej waryatki. Mamy z nią ciągły kłopot, a ona jeszcze zła się zrobiła, jak jędza.
— Proszę księżnej pani, trzeba wyrozumieć... Ona jest w tak trudnej sytuacyi...
— Co mi tam mówisz o sytuacyi! Trzeba tylko mieć coś tu... w głowie. Siadajże, panno Karolino...
Staruszka usiadła na krześle ceremonialnie.
— Trzeba za nią myśleć, skoro ona nie umie — ciągnęła księżna. — Opiekę ma tu przecie idealną, pieszczą ją, admirują... Jednej rzeczy jej brak, i to wpływa na jej dziwaczny humor: kobieta młoda i ładna, jak ona, nie może żyć bez męża. Cela porte au cerveau.
— Ach, księżno!... panie musicie to wiedzieć.
— Nie spuszczaj oczu, panno Karolino. Trzeba tu radzić, bo się nam Krysia zupełnie rozhisteryzuje, albo palnie jakieś ogromne głupstwo.
— Czyż można przypuścić, księżno pani!
— Ale nie, nie. Mówię, że gotowa się zaręczyć z pierwszym lepszym.
— Proszę księżnej, ona tak nadzwyczaj wybredna i tak sumienna w wyborze...
— Masz tobie: sumienna! Sensu niema, moja kochana! Naprzykład teraz zajął ją taki pan Rokszycki. Przecie to dowód zupełnej ślepoty, aberracya!
— Pan Rokszycki? Sądziłam, że śliczny człowiek.
— Doskonale! Już i panna Karolina pomaga. Liczyłam na pani rozsądek.
Zawstydzenie wystąpiło na zawiędłą twarz panny Zubowskiej nie barwą rumieńca, lecz drżącej bladości.
— Ja nie wiedziałam... jabym przecie dla Krystyny duszę oddać rada... ja nie wiedziałam.
— Więc dowiedzże się, moja panno Karolino, że to jest drugi syn jakiegoś drobnego obywatela z za Wisły, bez osobistego majątku, spekulant, szukający posagu, i człowiek złych obyczajów, zupełnie dla Krystyny niebezpieczny.
— Ach, mój Boże! — załamała ręce panna Zubowska.
Widząc skuteczne działanie swej przemowy, księżna mówiła dalej z lubością, którą odnajdują pewne natury skomplikowane w zakłócaniu spokoju dusz czystych.
— Nie chciałam Krysi opowiadać wszystkiego, co o nim wiem; ale tobie mogę, jako starszej. Wyobraź sobie, że, kiedy zaszłam z nim w parku do tej ławki daleko — wiesz? nad wodą — i siadłam nieuważnie, odkrywając trochę pończochy, o tak. —
Podkasała suknię, a oczyma, nozdrzami i rękoma dorysowała obraz nie dwuznacznie wyzywający.
Panna Zubowska, otwierając przerażone oczy, ze skrzyżowanemi na piersiach rękoma, wyglądała tak, jakby ktoś niesłychane zamiary okazywał względem jej biednej osoby.
— ...wtedy on chciał mnie objąć wpół, zbliżał się już do mojej twarzy, sapał — no, rozumiesz?
— Okropność! — jęknęła panna Zubowska i zakryła twarz chudemi rękoma.
— Ja takie pomysły jednem spojrzeniem umiem przyprowadzić do porządku. Ale wyobraź sobie, żeby tak z Krystyną!
— Okropność!
— Dużobym ci mogła jeszcze zacytować z jego konwersacyi. Widzisz, na jakich to ludzi łapie się Krysia i zapytuje ich, swoim zwyczajem, czy mają sumienie. Widzisz, że za nią trzeba wybrać, a nie jej pozostawić wybór.
— Ale jak to uczynić? — pytała zrozpaczona panna Zubowska — przecie ona nikogo nie słucha.
— Jeżeli nie będzie słuchała nas, a przedewszystkiem pana Chmary, może być zgubiona. Tymczasem tego jakiegoś pana Rokszyckiego ona już więcej nie zobaczy. Nie powtarzaj jej tego, panno Karolino, ale działaj z nami — dla jej dobra.
Księżna pozostawiła pannę Zubowską w takim stanie odrętwienia, że staruszka nie powstała nawet, aby pożegnać wychodzącą.
Księżna przed wyjazdem z Rarogów miała jedną jeszcze krótką konferencyę z Chmarą.
— Gorzej, niż myślałam — mówiła. — Ten jegomość na dobre jej w głowie zawrócił. Musi pan jej pilnować — i korespondencyi — rozumiemy się?
— Wszystko uczynię, aby pokierować odpowiednio losem pani Krystyny — odrzekł Chmara uroczyście. — Zdanie kochanej księżnej o panu Rokszyckim utwierdziło mnie w moich spostrzeżeniach.
— Zarozumiały i niesmaczny człowiek — rzekła księżna.
— Gorzej: niepożądany wcale element szowinistyczny, gdyby miało przyjść do tego, aby się w okolicy osiedlił.
— Prawda, wziąłby Auszrę w administracyę.
— I zmarnowałby. Interes zaś Auszry może się jeszcze wyrobić.
— W pana ręku, panie Eustachy? — rzekła księżna z przenikliwym, ale przyjaznym uśmiechem.
— Pochlebiam sobie.
Wiązanka rozrzewnień, osnutych na wzajemnym szacunku i zapewnieniach wzajemnej użyteczności, zakończyła rozmowę.
Po wyjeździe księżnej Katarzyny atmosfera w Rarogach powróciła do normy, która przypominała zakład leczniczy. Stojący w pięknym parku, w zdrowym kraju, pałac byłby wesoły, gdyby nie ciężka ferula naczelnego lekarza i właściciela, regulująca postępki dozorczyń i służby. Pani Krystyna nie znajdowała się tu ani w internacie, ani pod wyraźnym dozorem, odczuwała jednak na każdym kroku upartą wolę kierownika zakładu, niby natrętny regulamin hygieniczny.
Nazajutrz po wyjeździe Kazimierza napisała do niego list długi, serdeczny, wymagający niezwłocznej odpowiedzi; włożyła go sama do torby pocztowej, gdy już posłaniec odjeżdżał; przeprowadziła tego posłańca oczyma aż za bramę parku. — — — Upływał już tydzień bez odpowiedzi. Wtedy, podejrzywając swych opiekunów o haniebną kontrolę na stacyi, sprowadziła zaufanego swego leśnika Sidorkiewicza, wręczyła mu drugi list i depeszę terminową z poleceniem wysłania obu z innej stacyi kolejowej, o kilka mil odległej, i doczekania się odpowiedzi na depeszę. List, z konieczności ostrożniejszy i bardziej stropiony przez niepewności różnej natury, podawał adres na odpowiedź do Sidorkiewicza (poprzedni był do panny Zubowskiej), a telegram zapytywał tylko o wyjaśnienia. Na drugi dzień dopiero Sidorkiewicz przywiózł odpowiedź na depeszę, że »adresat wyjechał wczoraj z Wilna.«
Wszelkie rozterki z ludźmi i z losem miała zwyczaj Krystyna powierzać swej dawnej nauczycielce. Ale panna Zubowska, która zasadniczo przejmowała umiłowania i troski swej ukochanej pani, teraz stała się trwożliwszą, nie tak łatwo potakującą zdaniu Krystyny o Kazimierzu. Wyjaśniło się niebawem, że opowiadanie księżnej Zasławskiej podziałało na staruszkę; Krystyna nie mogła jednak usunąć tej trucizny z jej pamięci. Panna Zubowska prosiła naprzykład, aby listy Kazimierza nie były adresowane do niej.
— Jabym dla ciebie, Krysiu, chodziła piechotą Po listy na stacyę, gdybym miała pewność. Ale mi coś drży w sercu, kiedy pomyślę, że mogłabym się przyczynić do złego dla ciebie. Stara już jestem — nie obciążaj mi sumienia tą wątpliwością.
Krystyna wymyśliła natychmiast nowy adres przez Sidorkiewicza i nie zniechęciła się do wypróbowanej przyjaciółki. Ubywała jej wszelako jedyna słodycz pobytu w Rarogach: poufna rozmowa o Kazimierzu z osobą pewną i przekonaną. Powoli staruszka wyśpiewała wszystkie epitety i czarne rysy Kazimierza, słyszane od księżnej, z wyjątkiem jednak tej sceny w ogrodzie, która utkwiła w pamięci panny Zubowskiej, jak grot złamany. Sądy księżnej mogły być nietrafne lub przesadne, ale ta »okropność« tak realistyczna nie mogła być przecie zmyślona. ...? Zwłaszcza te pończochy! Te pończochy czarne, ażurowe, z haftem (widziała te, które księżna miała na sobie podczas zwierzeń w pokoju Krystyny) prześladowały po nocach biedną starą pannę zmorami grzechu, od którego na nią samą padał jakiś cień współwiny.
Wielkim wysiłkiem wyrozumiałości starała się czasem tłómaczyć Kazimierza przez zapomnienie szalonej młodości. Ale jakże! W tym samym dniu, kiedy Krystynie mówił takie rzeczy podniosłe?! W tym samym parku, gdzie z nią chodził przed chwilą?! Ten obraz wżerał się coraz głębiej w wyobraźnię staruszki, stawał się jej męką niewypowiedzianą; nie podejrzy wała już nawet, że jest ofiarą grubej, dyametralnej do prawdy potwarzy.
Po nowym tygodniu Sidorkiewicz przyniósł jednak odpowiedź Kazimierza na drugi list Krystyny. Rokszycki pisał z Warszawy i niezupełnie tak, jakby pragnęła Krystyna. Oznajmiał najprzód, że żadnej uprzedniej wiadomości z Rarogów nie otrzymał; pisał potem ostrożnie z paru zaledwie aluzyami do rozmów i do chaty Sidorkiewicza; następnie rozwodził się zbyt szeroko o techniku leśnym, który miał się zjawić w Rarogach z jego polecenia. Interesy materyalne zajmowały dużo miejsca. Jednak ton listu energiczny i wzmianka przy końcu o upragnionem i pewnem zobaczeniu nie zachwiały w Krystynie wiary w szczerość Kazimierza, zawiodły tylko nieco jej rozgrzaną wyobraźnię. Nie było słowa w liście, któreby można ucałować: przykroby trafić ustami na technika leśnego...
Wprawdzie Kazimierz odpowiadał na jej list drugi, o ile gorszy i zimniejszy od pierwszego! Ale może on sam jest technikiem, człowiekiem pracy i rachunku? To, co ludzie podli, sądząc po sobie, nazywają »spekulacyą«, może być jego zaletą i potrzebą... Jednak to za mało. On jest większy, on przecie tu był i mówił tak gorąco o rzeczach dobrych i drogich. Przyjedzie znowu, bo obiecał, i rozproszy te wątpliwości...