<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Unia
Podtytuł Powieść litewska
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XI.

Mocno żałował Chmara, że się zgodził na dodatkowe obrady w ściślejszem kółku. »Gawęda« — tak się miała nazywać i pozostać przy tym charakterze — przedłużyła się nadmiernie. Apolinary Budzisz dobył z siebie i z kieszeni liczne wystąpienia, wątpliwości, notatki, broszury, wypisy nawet z dzieł tomowych. Hieronim i Kazimierz podejrzywali go, czy nie chce tutaj odbyć generalnej próby swego odczytu o Unii, o którym każdemu pod sekretem się zwierzył, aż już wszyscy niemal uczestnicy zebrania wiedzieli o projekcie. I gawęda zmieniła się w formalną sesyę pod kierownictwem nie gospodarza domu, lecz Apolinarego Budzisza, z porządkiem dziennym niewyczerpanym, tkwiącym w głębiach dokumentnie nabitego działacza z Korony. Póki jeszcze obracano się w ogólnikach, w sądach historycznych — bo i takie wydobył z siebie Budzisz — zebranie było spokojne. Chmara nalegał tylko, aby skracać, chodził po pokoju, otwierał okna dla przewiewu, jakby chciał wywietrzyć niepotrzebne zdania. Ale pan Apolinary przechodził do zagadnień palących, do programów politycznych — i jakoby proces chciał wytaczać Litwie. Co gorsza — w gronie zebranych mężczyzn zaczęły się objawiać niby magnetyczne zbliżenia, niby barwy i stronnictwa. Co wreszcie gniewnie usposobiło Chmarę, to spostrzeżenie, że z liczby tych, których miał za swych stronników i niemal poddanych, jeden, drugi, już i kilku skłaniało się do przeciwnej barwy gości z Królestwa. Assernhof, Hieronim Budzisz, nawet Hylzen słuchali ich przychylnie. Gdyby urządzić głosowanie, kto wie, czy Chmara z Fedkowiczem i paru ziemianami minorum gentium nie zostaliby pobici? Ale do głosowania, do kategorycznej uchwały nie dopuszczał pan Eustachy stanowczo.
Śród najgorętszej rozprawy o autonomii Litwy etnograficznej, oznajmiono, że wieczerza podana. Towarzystwo męskie, nadąsane i odęte polityką, przesypywało się do sali jadalnej, gdzie spotkało grono kobiet, pogodnie ziewających. Młodzi Zasławscy, zmachani doszczętnie całodzienną włóczęgą po rojstach za cietrzewiami, spali, stojąc i siedząc. Do jadalni, razem z pułkiem mężczyzn i niewywietrzałą z ubrań wonią cygar, weszły jeszcze dowodzenia, repliki i objekcye. Mówił Wiktor Hylzen:
— Dyskusya o autonomii Litwy takiej, o jakiej marzą rzecznicy odrodzenia Litwy, ma tę stronę niewinną, że można być za nią lub przeciw niej bez różnicy dla przyszłości. Bo takiej autonomii nigdy nie będzie.
— Przepraszam... — zaczął już ktoś, ale mu pan Gotard przedstawił kieliszek wódki dla zamknięcia wymowy.
Ożywienie osób przy wieczerzy można było porównać do źle nastawionego samochodu, który, mimo szeregu drobnych wybuchów, stoi na miejscu. Wybuchała, choć tłumiona, polityka; wysuwały się dystyngowane pomysły dyalektyczne Hylzena, żarty Assernhofa, blagi Fedkowicza, ale coś urzekło wesołość i swobodę. Księżna, pełna wyjątkowej godności, siedziała między Chmarą i Hylzenem, który po drugiej stronie miał przy sobie panią Krystynę. Apolinary i Kazimierz dostali miejsca przy beznadziejnie obojętnych Chmarzynie i Chmarzankach. I wlokła się wieczerza nie tylko nudna, lecz naładowana jakąś źle w różącą elektrycznością. Jedyny Hylzen, który nie cierpiał hałaśliwej rozmowy, czuł się dobrze w uspokojonej atmosferze, zwłaszcza że miał obok siebie dwie wybitne panie. Bawił je z całych sił, ale obie były roztargnione.
Pan Apolinary chciał po wieczerzy koniecznie powrócić do gabinetu, choćby na pół godziny, ale wyperswadował mu Chmara:
— Pan, którego przecie widziałem przy robocie, wie dobrze, jak się robi polityka: we dwie, we trzy głowy. Dyskusye w przypadkowych zebraniach prowadzą tylko do rozpowszechnienia haseł, albo i plotek politycznych. Do popularyzacyi są gazety, wiece, odczyty...
— Odczyty — mruknął Budzisz w porozumieniu z samym sobą.
— A gdy chodzi o porozumienie co do rzeczy głównych, tylko, jak mówię: we dwie głowy. Jeżeli da Bóg, spotkamy się w Wilnie lub w Warszawie, miło mi będzie poufniej rozmówić się z panem. Inaczej nieco mówi się na zebraniu, inaczej między wodzami. To pan wie?
— Bywa tak, bywa, dobrodzieju mój — uśmiechnął się pan Apolinary, połechtany przyjemnie.
— Nie jest to hypokryzya, ani sztuka żadna, prosta przezorność.
Uśmierzywszy tym sposobem starszego koroniarza, Chmara mierzył uważnie okiem młodszego, który go coraz bardziej zastanawiał. Wydał mu się przy pierwszem poznaniu zwyczajnym salonowcem, potem bardziej indywidualnym, dzisiaj już pewną siłą, z którą wypadało się liczyć. Parę przymówień się Rokszyckiego do dzisiejszej »gawędy« przyprowadziło Chmarę do tego wniosku. Rokszycki mógł należeć do nieprzejednanych narodowców. Był jeszcze młody, co prawda, i nie polityk z zawodu. Ta jego kwitnąca młodość nie uspokajała wcale Chmary.
Kazimierz miał dzisiaj rozstrojone nerwy z wielu powodów, a zwłaszcza dlatego, że doszedł z Krystyną do tej mety w serdecznem porozumieniu, u której pragnie się już koniecznie być we dwoje, bez świadków. Tak się zresztą zaczęła ich dziwna, postępująca, jak burza, znajomość. Teraz poznawał po kolei różne siły nieprzyjazne, odgradzające go coraz baczniej od Krystyny.
— Księżna — rozumiem: przez zazdrość i zemstę kobiecą. Jej synowie? — może z powodu czcigodnej instrukcyi macierzyńskiej? Ale Chmara? — Tego nie pojmuję. Już mi przy wieczerzy wyznaczono miejsce obok Niej, kiedy Chmara osobiście zmienił...
Wszystkie te osoby, działające przekornie, naznaczał swą nienawiścią.
I doprawdy, nie mógł tego wieczora trzech słów, nie dosłyszanych przez kogoś, zamienić z Krystyną; do księżnej zaś, która trzymała ją przy sobie nieodłącznie, przysiąść się nie chciał. Już ta grupa wydawała mu się nieznośną, a rozmowa tak we trójkę — gorszą od milczenia. Jeżeli zaś Krystyna wstawała, albo i wychodziła do innego pokoju, Miś i Beno towarzyszyli jej, jak dwa drabanty, trzymające ją pod strażą. Widział tylko zdaleka oczy jej, na których nie miała maski, bynajmniej nie łagodne, owszem, coraz energiczniej błyszczące, i wargi tak ruchliwe, jakby między te dwa członki czerwonego kwiatu wpadł jakiś przekorny robaczek, trudny do usunięcia.
Zdarzyło się, że księżnę zajęła na chwilę rozmowa z Hylzenem, a młodzi Zasławscy włóczyli się po salonie. Kazimierz zaś przypadkowo sam stał pod oknem. Krystyna powstała szybko i cicho, jak w stająca fala, i w kilku posuwistych krokach była już przy Kazimierzu.
— Ach, jak tu duszno! — szepnął na jej spotkanie.
— Jutro o świcie, o czwartej, będę w ogrodzie — rzekła dobitnie.
Kazimierz zdążył odpowiedzieć tylko w zrokiem, gdy Bernard Zasławski poprostu pędem, a wreszcie długą szlichladą po posadzce dopadł do rozmawiających.
— A nie! tu nie las! nie będziecie gadali sami, tu i nam się coś należy — zaprotestował naiwnie, bez dyplomacyi.
Beno! — zawołała głucho Krystyna i ręką z wachlarzem trzepnęła krótko przez powietrze, jakby okazując chęć skuteczniejszego użycia wachlarza.
— Bij, a nie odstanę — odrzekł Beno i skrzyżował ręce.
Cóż było robić? Rozśmiano się i powrócono do wzorowego układu salonu.
Ale, dostawszy tak cennych kilka słów, Kazimierz zapragnął je rozpamiętywać w samotności, skoro tu obcowanie z Krystyną było tak nieznośnie skażone przez oczywistą zmowę. Było jednak wcześnie jeszcze, nikt się nie oddalił na spoczynek. Kazimierz usiadł sam w przyległym oświetlonym pokoju.
— Przeklęte formy światowe! Za drobny pożytek, który przynoszą, ile w nich więzów dla pragnień najczystszych! A jak na nich grać umieją te najpodlejsze ręce! Co za klawiatura dla wirtuozów oszukaństwa — jaki wygodny ściek dla pozłoconych brudów... A Ona w tem wszystkiem jest...
— Zmęczyła pana trochę nasza Litwa?
Kazimierz otrząsnął się z zapamiętania ujrzał nad sobą postać gospodarza domu w zwykłej pozie pomnikowej, uprzejmie go wyzywającego na rozmowę przez szpary oczu przymilone.
— Ani trochę nie zmęczyła mnie, szanowny panie. Zadumałem się nad nią.
— Nad polami, nad lasami — ciągnął Chmara, siadając obok Rokszyckiego — nad obfitością tej ziemi, jakoby jeszcze dziewiczej pod względem korzystania z bogactw jej. Masz pan dobrą specyalność, panie Rokszycki: rolnictwo, przemysł rolny, choćby i ten len, rzec można, niedocenioną jeszcze trawę.
Kazimierz nie mógł zaprzeczyć, a zarazem nie mógł wyznać, że mu len chwilowo zobojętniał, jak śnieg przeszłoroczny, że go zajmuje teraz gorączkowo wrzos, rosnący na polance leśnej »pod Sidorkiewiczem«.
— Tak, tak — odpowiedział dość niemrawo — są tu bogactwa.
— Są. Najlepiej skierowany patryotyzm — to podnieść do wydajności idealnej ten kąt ziem i, który Bóg dał, zbogacić siebie i kraj i zarazić pracowitością okolicę, w której urodziłeś się. Praca tu, pod ręką, w warunkach, jakie są, a nie jakieby być mogły, wydaje się lekkomyślnym ludziom zadaniem dla wołu, a to jest właśnie praca dla człowieka i patryoty.
Kazimierz się ożywił:
— Nie mogę być innego zdania co do pracy nad rolą, skoro ten zawód sobie obrałem. Co zaś do patryotyzmu, który i tę pracę powinien ożywiać, mam go jednak za uczucie, obejm ujące szersze widnokręgi.
— Żeby obejmować widnokręgi, trzeba wejść na wysokie góry — rozpoczął Chmara tonem poważnym, w którym drgała naprężona wola i przywyknienie do posłuchu.
Skoro tylko zauważono duet Rokszyckiego z Chmarą, natychmiast ściągnęło się do nich koło słuchaczów. Przysiedli się obaj Budziszowie, Assernhof, Fedkowicz. Pan Eustachy może tego i nie pragnął, lecz, zacząwszy, nie przerwał:
— ...trzeba wejść na wysokie góry. A zanim zajdziesz na szczyty, skąd jasno widać, możesz się zabłąkać i w przepaście. Długa droga, a tymczasem praca w dolinie, praca przyrodzona, leży odłogiem.
— I takie bywają wypadki — rzekł Kazimierz, skupiając się jeszcze bardziej przed liczniejszem audytoryum — tylko że góry, o których szanowny pan mówi, są zwiedzone. Mamy takich, ludzi pewnych, którzy na nie weszli i przekazali nam, co z gór widać. I ojcowie nasi byli na szczytach.
— Świat się zmienia, panie.
— Nie przeczę. Ale to tylko może doprowadzić do wniosku, że potrzebni i tacy, którzy chodzą na szczyty, i tacy, którzy pracują w dolinie. Ja zresztą należę do tych ostatnich.
— Dobrze pan czynisz, panie Rokszycki. Bo, porzucając porównania, polityka nasza od wielu lat polegała na wadliwych horoskopach. Jesteśmy słabą tylko jednostką w Europie, jednostką nawet w Słowiańszczyźnie, a stawiamy przed sobą zadania wszechświatowe, w rodzaju wizyi Towiańskiego, zamiast czynić, co do nas należy. Pan to zrozumiał i zabrał się do pracy realnej u siebie.
— Że jestem na pierwszym szczeblu — odpowiedział Kazimierz — to mi nie przeszkadza za pracę realną uważać inną, wyższą: pracę nad ustaleniem kierunku naszych dążeń; nie wizyonerstwo, ale zdanie sobie dokładne sprawy, gdzie jesteśmy i dokąd iść mamy.
— Zgadzam się z panem. To właśnie, ale bez wizyonerstwa. Polacy naprzykład na Litwie są w znacznej mniejszości i powinni o tem pamiętać. Stanowią element napływowy, jak rodowici Rosyanie, albo Żydzi. Ale Polacy mają zwyczaj apostołowania w tym kraju w imię swojej idei. Jest to równie dla nich, jak dla tutejszego kraju, niepraktyczne. I to nazywam wizyonerstwem.
Kazimierz zaczął wpadać w gorączkę.
— Cóż pan tedy chce, aby Polacy tu robili? Nie mogą chyba asymilować się z innemi narodowościami, czyli ulegać dobrowolnie kulturom niższym, lub mniej uprawnionym?
— Otóż to! — rzekł Chmara z wyrazem pożałowania w gorzkniejącej twarzy — powstaje zaraz spór o wyższość, o uprawnienie rozmaitych kultur. A my tylko chcemy sprawiedliwości i spokoju.
— Sprawiedliwości dla kogo?
— Równej dla wszystkich szczepów, tu osiadłych, i proporcyonalnej do ich liczby. Dlatego ja tu jestem za autonomią Litwy, ale bez uciemiężenia praw Rosyan, Polaków, Białorusinów i Żydów.
— Możnaby jeszcze dodać — Jadźwingów.
— Chciałbym pozostać przy tonie poważnym — rzekł Chmara twardo.
— Ja również — — odpowiedział niemniej stanowczo Rokszycki. — Bo nie wiem, czy żartem, czy z innego powodu zapominamy o tem, że prawa Rosyan tutaj są poparte przez całą potęgę Państwa, prawa Żydów przez ich związek międzynarodowy. O te prawa bać się nie potrzebujemy. Dążenia narodowościowe ludu litewskiego i białoruskiego są zaledwie sformułowane przez garstkę agitatorów; bardzo wątpię, aby żyły w samym ludzie i miały przyszłość separatystyczną. Chciałbym jednak wiedzieć, jaka potęga gwarantuje tu stare 1 autentyczne prawa Polaków, jeżeli nie ta, która jest i być powinna w nas samych?
— Nie zna pan Litwy, panie Rokszycki.
— Ale znam historyę. My tu jesteśmy u siebie za zgodą starożytną plemion, kraj zaludniających. Wszyscy, jak tu siedzimy, jesteśmy chyba Polakami. Myślmy więc bez skrupułów, jak Polacy. Ta nowa sprawiedliwość dąży chyba do tego, aby kraj rozdzielić na plemiona, aby je osłabić i wszystkie razem rzucić potem w objęcia Wschodu.
— Któż to powiedział? — rzekł Chmara wyniośle, dotknięty i tonem, i konsekwencyą dyskusyi.
— Powiedziała sama teorya, której pan broni. Jeżeli my tu zginiemy, Polacy, zginie cała Litwa.
— Albo się zastosuje do nowej ewolucyi słowiańskiej, której pan nie docenia.
— To dla mnie równoznaczne.
Chmara powstał, powstali i inni, mocno zelektryzowani. Od czasu jak Rarogi Rarogami, nie pamiętano, aby kto tak śmiało stawił czoło wielkiemu Chmarze.
Towarzystwo się zmieszało, udając salonowe ożywienie, ale zaczęło zaraz życzyć sobie dobrej nocy. Rokszycki oświadczył, że wyjeżdża do Wilna, o ile można, pierwszym pociągiem, gdyż obrachował się z czasem i musi śpieszyć. Chmara udawał gościnnego, ale zamówił konie na trzecią z rana, gdyż pociągi odchodziły ze stacyi wczesnym rankiem, lub dopiero wieczorem.
Gdy Rokszycki, żegnając damy, powtórzył, że wyjeżdża dziś w nocy, księżna Zasławska z wytworną grzecznością z nim się pożegnała:
— Niezmiernie żałuję, że tak krótko miałam przyjemność z panem rozmawiać. Mam nadzieję, że pan przyjedzie znowu w te strony, a wtedy nie ominie naszego domu, gdzie jest także len i polowanie na lisy... Szczęśliwej drogi, do widzenia...
Aż się zadziwił Kazimierz i możeby uwierzył w życzliwość księżnej, gdyby oczy jej szare, uprzejmie i wyniośle zarazem przymrużone, nie rzucały jakichś blasków kocich, przejm ujących złem przeczuciem.
Krystyna bardzo zbladła i pod skrzyżowanymi bagnetami spojrzeń zdołała tylko w krótkiem odwróceniu twarzy wyszeptać jedno słowo:
— Przyjdę.
Z mężczyznami żegnał się śpiesznie, z niektórymi serdecznie. Ujął go najbardziej pan Hieronim, który go odprowadził na bok i, westchnąwszy głęboko, wypowiedział aż tyle:
— Mało wyjeżdżając, nie przyszło się widzieć często braci z Korony. Ale oto szczęśliwem zdarzeniem poznałem pana i nauczyłem się na starość, jacy są między wami. Niech pana Bóg sekunduje we wszystkich szlachetnych zamiarach.
Kazimierz, zaskoczony prawie przez tę przemowę, zapylał pozornie bez związku:
— Czy pan był po mojej stronie w dyskusyi z panem Chmarą?
— A tożby jeszcze! Dobrze jemu powiedziałeś, kochany. Ja mało mówię.
— Prawdziwie mi żal, że dopiero teraz zaczynamy rozmawiać, gdy się rozstajemy, i że droga mi wypadła inaczej...
— A już, milejby było wracać samotrzeć do Wiszun, ale musi sam wiesz...
Tego olbrzyma, delikatnego widać i nieśmiałego, jak panna, najserdeczniej uściskał Kazimierz.
Wpadł do swego pokoju, zrzucił ubranie, chwycił w ręce wody i zmoczył obficie głowę. Ubrał się potem do podróży, gdyż nie zamierzał kłaść się spać.
Dobrze czy źle uczynił, postępując tak szybko, z głębi serca, ale bez rozwagi, zrażając sobie wszystkich: księżnę, Chmarę, ten cały dom, gdzie Ona mieszka?..
— Wolę tak — rzekł po krótkim namyśle — wyzwałem wrogów, ale możem właśnie pozyskał tem gorętszych przyjaciół... Ten Hieronim jaki miły dziad!..
Nie upłynęło dziesięć minut, odwiedził go pan Apolinary.
— No, Kaziu, nie wiedziałem, żeś taki obcesowy.
— A co? uniosłem się, myśli wuj?
— Zdrowo mu. Może trochę w tonie zanadto... Młodość, dobrodzieju mój! Żebym miał twoje lata, tak samobym wypalił. Ale i do rzeczy wcale gadałeś, możesz się nawet wyrobić na polityka. Nic dziwnego: syn takiego ojca!
Usiadł pan Apolinary i nagle ożywił się jowialnie, wspominając:
— Jak to było? On na górę, ty jego z góry, on na dół, a ty go znowu ciągniesz na górę. Komedya, dobrodzieju mój!
— Rzeczywiście, komedya, ale z jego strony. Co tam porównania, namaszczenie jakieś! Obcy człowiek, spekulant polityczny!..
— A nie, to znowu za ostro. On mi na osobności trochę inaczej śpiewał, gdy go przyparłem.
— Wie wuj, że jużby na dzisiaj dosyć było tej polityki.
— Masz racyę. Gadam od piątej, nie licząc poranka — aż mi w gardle zaschło. — — Ale à propos — tutaj wina dają bardzo pod miarą, i nie tęgie jeszcze. — — Wogóle wystawa na oko, ale sznureczki od worka zaciśnięte. Co za porównanie do Wiszun! Tam to kraj i ludzie i dom staropolski!.. choć ta moja kuzynka jeździ na autonomii Litwy, jak na kulawej kobyle.
— Bo to i kutwa jeszcze, zbieracz rubli ten wielki Chmara! — dodał Kazimierz. — I nie wiem, dla kogo? dla tych córek?..
— Nie to, co nasza Aldonka! — wtrącił Apolinary z mocno znaczącym uśmiechem.
Kazimierzowi stało się, jakby mu drugi raz głowę oblano wodą. Zaczął chodzić nerwowo po pokoju.
— Któżby pannę Aldonę porównywał do tych biednych Chmarzanek! — rzekł dla proporcyi.
— Wiesz co, Kaziu? Niema sensu, abyś leciał teraz w nocy do Wilna, kiedy mieliśmy wracać razem do Wiszun.
— Nie, wuju. To już postanowione. Nawet przed panem Hieronimem się wymówiłem.
— A on cóż?
— Zrozumiał, że tak być musi.
— Et, ślamazara trochę ten mój krewniak!
— Owszem, skryty, ale porządny człowiek. Bardzo mi się podoba.
— Przecież nie bardziej, niż Aldona, dobrodzieju mój?
— Może i bardziej.
— Mówmy poważnie, Kaziu. Nigdzie na Litwie nie spotkałeś ładniejszej, posażniejszej, bardziej stworzonej na małżonkę porządnego obywatela...
— Co mnie to obchodzi, wuju? — rzekł Kazimierz, wzruszając nerwowo ramionami.
— Jakto co? Przecie nie pierwszy raz o tem mówimy. Przecie nie bez tego, żebym i ja coś nie napomknął to ojcu, to matce. Bardzo ci wszyscy radzi.
Kazimierz stanął i wcale zajadle spojrzał na pana Apolinarego:
— Nie upoważniłem wuja do tego.
— Co to? cóż to za mina? Furyat jakiś z ciebie się zrobił w tych Rarogach?!
Nastała chwila przykrego milczenia. Odezwał się pierwszy Kazimierz:
— Jeżeli wolno mi prosić o łaskę, proszę mnie nie swatać wogóle, a i dzisiaj mi o tem nie mówić, bo już doprawdy głowa pęka.
— Patrzcie! mnie, staremu, nie pęka, a jemu pęka! — — Co innego jest pod tem wszystkiem, dobrodzieju mój.
Kazimierzowi ani się śniło zapytać, co takiego. Chodził ciągle, myśląc o jednem: pokłócić się z wujem, czy nie? Lepiej — nie.
Pan Apolinary zaczął od teoryi:
— Przekleństwem dla młodych są te rozwydrzone mężatki, wdówki i rozwódki, co to niby swoboda, panie tego, a zabierają mężczyzn dla siebie i mieszają im pojęcia o uczciwym związku małżeńskim.
— Ależ, wuju kochany! Żeśmy się spotkali na Litwie, to mnie wuj jeszcze nie wziął w kuratelę. Mam lat dwadzieścia ośm.
— Prawda, że to już... Ale myślałem, że, jako krewny, znający cię od kolebki, Kaziu, jako odwieczny przyjaciel twego ojca, mógłbym mieć jakiś posłuch u ciebie. No, i w tej nowej wędrówce dla dobra ogółu myślałem, że mi Bóg zesłał okazyę przysłużenia się i tobie, i ojcu twojemu, i moim krewniakom litewskim... Szczęście pewne, samo idące do rąk, a tu nie — pan Kazimierz...
Rokszycki przerwał:
— Wiem, najlepszy z wuja człowiek, ale...
— Ale głupi może? co? Tobyś się ładnie złapał, gdybyś tak sądził! Wiem dobrze: zawróciła ci w głowie pani Krystyna.
— Najprzód niech wuj nie wmawia we mnie, że źle o nim sądzę, bo wie, że go bardzo cenię. Powtóre — pani Krystyna nikomu głowy nie zawraca.
— Zawraca, kochanku, i to każdemu. Ja sam doznałem tego na sobie przy powrocie z polowania.
— I nie zawróciła jednak? — rzekł Kazimierz z lekkim odcieniem pogardliwym.
— Bom ćwik, Kaziu. Znam lepiej świat i kobiety, niż ty, z przeproszeniem. To jest, oczywiście, ładne, może i dobre. Ale nie na żonę. Najprzód szusowata.
— Doprawdy?
— Wszyscy to mówią, i ja sam zauważyłem. Nie tak gada, rusza się, nosi się, jak kobieta w jej pozycyi powinna.
— Co wuj nazywa »jej pozycyą?«
— No, wdowa, zrujnowana, na łasce Chmary. Mogłaby być trochę pokorniejsza.
— To według wuja człowiek powinien mieć tyle dumy, ile pieniędzy?
— Nie mówię. Ale zawsze trzeba mieć jakąś zasadę do takich wysokich manier. Inaczej popada się w śmieszność.
Kazimierz stracił cierpliwość:
— Więc pani Krystyna, dlatego że jest Sołomerecka, że się urodziła i wychowała w dostatkach, że jest sierotą i wdową, że ktoś ją okradł — nie wiem jeszcze dokładnie, kto i jak — że szwagier raczył się zająć jej interesami, dlatego ona nie ma prawa czoła nosić wysoko, chociaż jest piękna i jasna, jak dzień, i nikomu nie ustępuje w rozumie, ani w wartości moralnej?!
Pan Apolinary spojrzał na Kazimierza ze szczerem zmartwieniem:
— A tośmy się wybrali do tych Rarogów! Pan Kazimierz wyjedzie stąd zaręczony! Ale czy tak, jakby należało? czy tak, jakby rodzice twoi pragnęli? To kwestya, dobrodzieju mój.
— Proszę wuja, nie wiem, czy mnie wuj ma za wartogłowa, ale ja nim nie jestem. Nie zaręczyłem się, ani mowy o tem nie było. Cokolwiek zaś po głębokim namyśle przedsięwezmę, rodzice moi o tem się dowiedzą i sami osądzą.
— Masz racyę: rodzice przedewszystkiem. Ja od spraw twoich wszelkich umywam odtąd ręce.
Rokszycki wcale nie prosił, aby Budzisz cofnął to ostatnie groźne postanowienie.
Budzisz nie wychodził jednak; siedział osowiały, bez wszelkiej okazałości, rozmyślający. Wstał po chwili ociężale i rzekł z udaną obojętnością:
— Do widzenia zatem... Zapewne już się nie zobaczymy na Litwie?
— Ja w każdym razie jeszcze kilka dni zatrzymam się w Wilnie.
— Taak? no to może...
Kazimierz widział wyraźny, serdeczny żal w oczach Apolinarego. Rzekł weselej:
— Doczekam się wuja w Wilnie. Tam będzie więcej czasu na rozmowę.
— A no dobrze. To się może dogadamy?
— Z pewnością się dogadamy. I tu nie wiem, o co poróżniliśmy się? Burza jest w powietrzu.
— W tobie, Kaziu, jest burza. Pilnuj, żeby nie strzelić piorunem, gdzie nie potrzeba.
— Niech się wuj nie obawia.
— Więc się wkrótce spotkamy. Ja tymczasem zajrzę jeszcze jutro do tych kochanych Wiszun, gdzie to i cisza, i dostatek, i serca zacne...
— I szpekkuchy, i familijna starka... — nie wytrzymał Kazimierz.
— Et, gadasz znowu! I Aldona, dobrodzieju mój. Szukaj takiej po świecie.
— Namyślę się.
— Namyśl się, Kaziu. Małżeństwo to nie miodowy miesiąc, chociaż co tam za miody w Wiszunach! (cmoknął). A przytem wszystko w kupie: bo i akcya przeciwko litwomanii. Utile cum dulci, całą gębą, dobrodzieju mój!
— To wuj nie widzi potrzeby żadnej akcyi w Rarogach? Może nawet i trochę ważniejsza?
— Choćby i była, cóż z tego? Ożenisz się z jedną z Chmarzanek?
— Tegoby jeszcze brakowało!
— Więc widzisz, pomyśl dobrze, Kaziu.
— Pomyślę i naradzę się z wujem — rzekł Kazimierz na odczepne.
— O! tak mi gadaj, Kaziu drogi! Poznasz to kiedyś: pan Apolinary do rady jedyny.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.