<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Unia
Podtytuł Powieść litewska
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

Regularne obrady ziemian w Rarogach zostały zamknięte wieczorem w dniu polowania. Niektórzy uczestnicy, między nimi Wiliaszewowie i Kozłów, już odjechali. Ale Apolinary Budzisz pragnął koniecznie raz jeszcze zgromadzić koło ziemiańskie dla narady w kwestyach ogólniejszych i zasadniczych. Napomknął o tem Chmarze, lecz Chmara wykręcał się. Panu Apolinaremu przyszło do głowy użyć pośrednictwa Fedkowicza, jako krewnego Chmary. Pan Litawor, ruchliwy i uprzejmy, zaraz wziął się do tej misyi.
— Proszą goście nasi z Polski, żebyś nas raz jeszcze zebrał pod swoją prezydencyą, Eustachy, dla narady o jakichś wspólnych sprawach, które chce przedstawić ten starszy, Budzisz.
— Ja na to pozwolić nie mogę — odrzekł Chmara. — Jakżeż to? wyprawiliśmy naszych sąsiadów Rosyan, a teraz urządzamy naradę polityczną, i to wspólną, jak oni chcą! Tożby wyglądało na spisek! w moim domu.
— At, cóż on powiedzieć może, taki Apolinary Budzisz? To, co i z gazet warszawskich znamy. A zawsze byłoby uprzejmie.
— Precedens zły. Nasze zebrania są ściśle miejscowe i do żadnej »wielkiej« polityki nie mieszamy się. Ja muszę się liczyć z mojem stanowiskiem.
— Właśnie. Żeby u Hylzena coś takiego urządzono, albo u Budzisza w Wiszunach, mogłaby być bieda. Ale u ciebie, Eustachy! Wszak ty, jak minister u nas tobie wolno.
— Tem bardziej. Nie chcę brać odpowiedzialności za to, co oni tu mogą powiedzieć. Jeszcze do gazet podać gotowi z zacytowaniem mojego domu.
— To można zastrzedz.
— Jeszcze gorzej; wtedy nadalibyśmy naradzie formalny charakter spisku. Żadną miarą nie mogę się na to zgodzić. Wytłómacz im to, Litaworze.
Fedkowicz nie dał za wygrane, chciał bowiem zobowiązać koroniarzy i w celach praktycznych, i żeby okazać swój wpływ na Chmarę, i dlatego, że był z natury uparty. Więc poszukał księżnej Katarzyny Zasławskiej, która bawiła jeszcze w Rarogach.
Była godzina trzecia po południu. Księżna siedziała na krytej werendzie w dość licznem otoczeniu. Towarzyszyły jej panie domowe i pani Krystyna i Kazimierz. Był i jeden pan, niknący w zgromadzeniu, ale w pojedynkę interesujący już samą postacią: hrabia Wiktor Hylzen. Drobny, o pięknej, suchej głowie wdowiec czterdziestoletni, miał pozory zimne, grzeczne i rycerskie, zespolone w postaci, budzącej szacunek, pomimo nizkiego wzrostu; m iniatura salonowego szlachcica z 18-go wieku. Budziszowie i Assernhof krążyli gdzieś po parku. Miś i Beno polowali z wyżłem na cietrzewie. Chmara, wiecznie zajęty, siedział w swoim gabinecie.
Fedkowicz, wchodząc na werendę, udał się wprost do księżnej Katarzyny i, usadowiwszy się na nizkim taborecie przed jej kolanami, załamał ręce:
— Księżna wygląda dzisiaj jak jutrzenka!
— Czy pan zwaryował, kochany panie Fedkowicz?
— Waryuję zawsze, kiedy księżnę zobaczę. Cóż — wszyscy wiedzą — niechaj i widzą. Mogę sobie być śmieszny.
— Jest pod tą deklaracyą jakiś interes.
— Ot, zgadła księżna. Ale interes publiczny, jak u mnie zawsze. Poprze moją prośbę i obecny tu pan Kazimierz.
Zwrócono oczy na Rokszyckiego, który zadziwił się:
— Ja?... nie wiem o co chodzi.
— Zaraz — mówił dalej Fedkowicz. — Nasi mili goście z Królestwa na obradach nie mogli zabrać głosu w kwestyach, które pragnął przedstawić pan Apolinary Budzisz.
— Cóż ja na to poradzę, kochany panie? — rzekła księżna spoglądając, to na Fedkowicza, to na Rokszyckiego.
— Otóż trzebaby raz jeszcze zwołać grono mężczyzn...
— A nie! Chce pan, abyśmy tu znowu siedziały, jak... w seraju, czekając, aż nas kto odwiedzi. Mam dosyć tego.
— Gdyby jednak księżna uznała potrzebę krajową, użyłaby swego niechybnego wpływu na Eustachego, bo on się opiera.
— Widzi pan: i on nie chce. Musi to być niepotrzebne.
Pani Krystyna obserwowała tymczasem Rokszyckiego i spostrzegła, że on, z początku zdziwiony wystąpieniem Fedkowicza, skłania się teraz do jego projektu. Więc przemówiła do księżnej Katarzyny:
— Jechałam wczoraj z lasu z panem Budziszem. Skarżył mi się, że nie mógł się dotąd porozumieć co do ważnych spraw, dla których przyjechał do Rarogów.. Niech księżna wyrobi u pana Eustachego taką sesyę — krótką. Proszę, proszę.
Pani Krystyna wszystko robiła z wdziękiem, więc i prosiła bardzo ładnie. Zdziwiło tylko księżnę, że właśnie Krystyna prosi, co nie było w jej zwyczajach.
— Moje dzieci! — rzekła cyrkularnie do obecnych — chciałabym wiedzieć, dlaczego tu potrzeba aż mojej interwencyi? Chmara zapewne odpowiedział, dlaczego nie chce?
— Ma skrupuły — objaśnił Fedkowicz — że niby nasze zjazdy mają się zajmować tylko miejscowemi sprawami.
— A widzicie, on ma racyę.
— Ależ osobliwsza okoliczność! — śpiewał Fedkowicz przekonywająco — goście z Królestwa. A przecie i księżna sama tu i Eustachy Chmara! To prawie, jak Duma i Rada Państwa na miejscu!
— Dopierom była jutrzenką, teraz jestem Dumą, czy Radą. Porównaj mnie pan jeszcze do jakiejś potęgi, a może pójdę.
Fedkowicz podniósł nerwowo chude ramiona i ręce załamane wyciągnął aż do podłogi, jakby w rozpaczy:
— Cóż?.. Katarzyna Wielka, czy co?
— No dobrze, spróbuję. Je suis bonne fille.
Powstała i z wielkim jedwabnym szelestem weszła do domu.
— Święta, święta prawdziwa! modlił się Fedkowicz rękoma i oczyma wzniesionemi w sufit, jakby już oglądał księżnę w gloryi niebiańskiej.
Na werendzie tymczasem, po oddaleniu się księżnej, rozprzęgło się towarzystwo, a przynajmniej Krystyna zeszła do ogrodu i zawołała za sobą Kazimierza.
— Uważał pan, że przeszkadzają nam rozmawiać z sobą swobodnie?
— Uważałem. Zwłaszcza księżna nie mogła na chwilę bez pani pozostać, ani wczoraj wieczorem, ani dzisiaj rano. Czy to zawsze tak?
— Szczególniej, kiedy ja idę, jak oni mówią, »w niepożądanym kierunku«. Pan jest dzisiaj niepożądanym kierunkiem.
— Ależ to wybornie! ja wcale nie chcę być »ich kierunkiem!«
— Spodziewam się!
— Bo mówimy o barwie politycznej pana Chmary, księżnej, Fedkowicza, Hylzena — nieprawdaż?
— Tak, tak. Tylko co do Hylzena, pan się pomylił, bo go nie dość zna. To porządny Polak, trochę tylko przekorny. Tak się boi omylić, tak się zatapia w okolicznościach łagodzących, że aż czasem w zdaniu nawias wysunie naprzód, zamiast treści głównej. I tak się często, niechcący, przedstawi w złem świetle. Już i panu naprzykład dał o sobie fałszywe pojęcie.
— Doskonale go pani rysuje — i broni.
— Bo trzeba i w polityce odróżnić ludzi z sumieniem od takich, którzy go nie mają. Prawda?
— Najczystsza prawda, bez zastrzeżeń.
— Więc pan Wiktor Hylzen ma sumienie, tylko się gubi w dyplomacyi. Będzie słuchał naprzykład takich herezyi, jak to księżna Katarzyna potrafi czasem palnąć, i zacznie się tej herezyi przyglądać, przyglądać, zanim powie, że jest przeciwnego zdania. Ale niekiedy człowiek nie ma czasu tak długo słuchać!
— Rozumiem idealnie. Bo też pani i mówi wybornie, nawet o polityce. Jeżeli dojdzie do skutku rada, którą tam księżna poszła wyrabiać, postaram się bliżej poznać Hylzena, zwrócę uwagę i wuja Apolinarego...
— Niech go pan pozna. Są i inni: Assernhof — trochę za lekki, Hieronim Budzisz — trochę za ciężki...
— Niema ludzi idealnych.
— Ale trzebaby zebrać choćby jakieś stowarzyszenie, choćby spisek...
— Ludzi idealnych?
— Ludzi... prawdziwych. Bo męką jest ten fałsz spółczesny. Rozum — to fałsz; cnota — fałsz; dobro ogółu, miłość, religia — wszystko fałsz.
— Pani doznała ciężkich rozczarowań.
— Nie tylko ja. Wszystkich nas, myślących, rozczarowało życie, które płynie, takie podłe! Podejść bliźniego i wyzyskać — to rozum. Zbogacić się i należeć do sfer panujących — to cnota. Wszystkie dawne zasady, oparte na miłości, poszły w pośmiewisko. Czy pan tego nie zauważył wszędzie: w życiu, w książkach?
— Jest tego dużo. Ale są i inne prądy, najnowsze. Budzi się sumienie świata.
— Gdzie, panie? Czy pan wie, gdzie ono się budzi? Chodźmy tam, gdzie się budzi sumienie!
Mówiła bez uśmiechu, dziecinnie pragnącemi, a jednak namiętnemi ustami.
— Pójść tam nie można, bo przecie niema na świecie jakiejś określonej kolonii ludzi lepszych, tylko w krew ogółu przesączają się pierwiastki odżywiające i przerabiają świat. Kiedy sami w sobie czujemy oburzenie na zło i gorące pragnienie zmiany, to już symptomat, że życie przyszłe zwycięża zgniliznę dzisiejszą.
Krystyna słuchała z przejęciem. Gdy skończył Kazimierz, rzekła, zatrzymując się w przechadzce:
— Panie! pan dopowiada rzeczy moje — tak mi jasno się czyni. — — Jabym mogła także coś objaśnić z rzeczy tutejszych, w czemś pomódz — a pan mnie!
Wyciągnęła do niego obie ręce.
W tej chwili posłyszeli dość kwaśny, choć udający swobodę głos księżnej:
— Krysiu! Krysiu!
Stała nad schodami werendy, podparta oburącz pod boki, mrużąc szare oczy złośliwie:
— Zaraz! — odkrzyknęła Krystyna zdaleka — za chwilkę.
I oddaliła się na jedno jeszcze, ostatnie staje przechadzki z Kazimierzem, aż do zakrętu trawnika.
— Już znowu! Właśnie tak było dobrze. — — Kiedy pan wyjeżdża?
— Budziszowie wyjeżdżają jutro.
— A pan nie może zostać?
— Przyjechałem z nimi. Obiecałem powrócić do Wiszun.
— Do Wiszun? po co?
— Po nic właściwie. Taki był projekt.
— Niech pan nie wraca do Wiszun!
— Zaraz, pani... zostawiłem tam trochę rzeczy.
— Ja poślę po te rzeczy swojego własnego leśnika.
— Jeżeli łaska?
— Więc pan nie wróci do Wiszun?
— W takim razie — nie.
— Dziękuję. A dokąd pan tu zabawi?
— Jak się uda.
Wracali, milcząc. Twarze ich i oczy weszły odrazu w rozterkę z oczyma ludzi, oczekujących na werendzie. Spojrzenia nie chciały się łączyć, ślizgały się jedne po drugich. Oczy, które wracały z ogrodu, mówiły:
— Żal nam, nie chcemy was i nie chcemy się tłómaczyć.
A oczy ludzi, nie pokalanych żadną zdrożnością światową, odpowiadały:
— Ahaa... spiskujecie tam z sobą? Nie pozwolimy na to.
Ale rozmowę zaczęła bardzo naturalnie księżna Katarzyna:
— Muszę wam przecie zdać relacyę, skoro mnie wysłaliście. — — Pan Chmara zgadza się na konferencyę.
— Ot, kiedy ukaz, to ukaz! — zawołał Fedkowicz.
— Zawsze mówiłem, że umiejętność układów powinna się nazywać nie dyplomacyą, lecz dyplomatką — dodał hrabia Hylzen z przyjemnym uśmiechem.
— Poczekajcie... Pan Chmara zgadza się, ale bardzo prosi, aby nie było sesyi, prezydowania, rozdawania głosów — et tout ce balaclan. Zejdziecie się panowie około piątej w jego gabinecie, na cygara. A mówić sobie w tedy będziecie mogli, co się wam podoba. No — jesteście kontenci?
— Jeszcze lepiej! swoboda! gawęda! a to już od nas zależy, jaka — wołał Fedkowicz.
I, ucałowawszy obie ręce księżnej, poleciał do parku szukać Apolinarego Budzisza.
— Czy pan trochę senny jeszcze po wczorajszem polowaniu? — zwróciła się księżna do Rokszyckiego.
— Nie. Dlaczego?
— Mógłby mi pan podziękować. Przecie dla pana męczyłam przez pół godziny mego przyjaciela, aż sama się zmordowałam. Dajcie mi kawy.
Rokszycki zdobył się na uprzejmość, skłonił się pośpiesznie, chwycił za imbryk z kawą — w czem zresztą wyręczyła go Krystyna — i mówił, przysiadłszy się bliżej do księżnej:
— Rzeczywiście, usnąłem. Myślałem już o tej sesyi, a tu najprzód należą się dzięki księżnej za tak uprzejme... za taką pomoc w sprawie publicznej.
— Nie wiem, jaka tam sprawa publiczna, tylko chciałam panu zrobić przyjemność. A wyście radzili z Krysią o tej sprawie?
Chwiała palcem, ozdobionym pięknymi pierścionkami, wskazując kolejno na Kazimierza i na Krystynę, jakby liczyła: dwa razy jeden — dwa, albo groziła.
— Ja z panią o tej sprawie? Nie. Dopiero teraz pomyślałem.
— Pan jest także polityk, jak krewny pana?
— Wcale nie zawodowy, proszę księżnej.
— To niech się pan przejdzie ze mną po ogrodzie przed tą sesyą. A ty, Krysiu, pogadaj sobie z Hylzenem tymczasem.
— Jak odkomenderowany — rzekł Hylzen — jestem na posterunku. Ale jednem skinieniem może mnie pani oczywiście wyprawić na oddaloną stąd placówkę.
— Nie, owszem, proszę zostać — odpowiedziała pani Krystyna dość uprzejmie.
Komenda księżnej pomijała zupełnie przeznaczenie pani Chmarzyny z córkami, które też siedziały na werendzie. Rozpłynęły się cicho i wsiąkły w dom.
Rokszycki szedł po parku obok księżnej Katarzyny. Żeby mu choć Hylzena pozostawiono za towarzysza — ale Hylzen rozmawiał właśnie z Krystyną. Żeby mu pozwolono udać się do swego pokoju, gdzie spędził już trzy noce dobre, chociaż mniej przespane, niż przemyślane. Ale nie: musiał stąpać po tym żwirze obok kobiety, która byłaby obojętna, gdyby tu przed chwilą nie m iał Kazimierz przy boku Tamtej. Są w życiu wielkoświatowem nudy tragiczne.
Tylko że towarzyszka przechadzki była znawczynią serc męskich i wiedziała dobrze, co nurtuje Kazimierza. Ułatwiła odrazu rozmowę, kierując ją na przedmiot główny:
— Więc pan się naturalnie zakochał w Krysi, jak każdy, co tu przyjeżdża?
— Taka już moda w Rarogach? — próbował Kazimierz wymknąć się.
— Taka fatalność. Zresztą zrozumiałe, bo jest bardzo piękna. Saska porcelanka — co?
— Nie powiedziałbym. Ma twarz bardzo wyrazistą, gdy mówi.
— No, co ona tam mówi, to mniej warte. Mówi nieźle, ale raz tak, drugi raz przeciwnie.
— Mówiłem z panią Krystyną wczoraj i dzisiaj i nie zauważyłem sprzeczności.
— Trzeba ją obserwować dłużej. Ja ją znam oddawna, bo nawet mieszkała w naszym domu przez pewien czas. Było z niej trudne dziecko. Najgorszy wpływ miał na nią niejaki ksiądz Wyrwicz, jej nauczyciel. Niby mądry, ale szowinista, i zamiast znajomości świata, uczył jej różnych tam historyi i filozofii, które jej się w głowie trochę pomieszały.
Rokszycki postanowił słuchać spokojnie i nie »bronić« pani Krystyny, wiedząc że wywołałoby to napaść. Ale mimowoli nabierał do pamięci powiadomień faktycznych, choć z mocno podejrzanego źródła.
— Ma naturalnie dużo konkurentów. I każdego pyta po kolei: czy pan ma sumienie? Każdy odpowiada, że ma. I wtedy jest cudownie: kochają się, chodzą po księżycu, nie wiem, co tam z sobą robią. A po tygodniu na, zawsze ona dochodzi do przekonania, że on nie ma sumienia. On krzyczy, że ma, a ona nie! idź pan sobie do dyabła! Naturalnie, że ludzie seryo nie biorą jej na seryo. Somme toute, c’est une pauvre enfant.
Ta zaprawna jadem karykatura jego rozmów z Krystyną zabolała Kazimierza do głębi serca. Zbudziła w nim nawet nieznany mu instynkt drapieżny. Żeby tę kobietę, która tu idzie przy nim, mógł chwycić za gardło. — — Jednak nietylko nie wykonał swych dzikich zachcianek, lecz całą siłą woli zmusił się do pomyślenia, jak tu się zachować, aby możliwy pożytek sprowadzić dla tej — oszkalowanej.
— Co za anomalia: chodzić po parku z księżną i rozmawiać o innej pani! — rzekł, pokazując zęby w rodzaju skrzywienia, które jednak było uśmiechem.
— Ja tak tylko mówiłam, żeby objaśnić panu to zjawisko miejscowe. Bo to jest zjawisko. Oryginalności przynajm niej nikt jej nie odmówi. Nic dziwnego, że różnie o niej mówią. To jest raczej hołd. Kobieta, o której nic nie mówią, nie jest uczciwa, jak w przysłowiu, ale brzydka.
— Tak — gadał Kazimierz, byle coś powiedzieć — żeby dać do wyboru kobiecie piękność, albo uczciwość, pewno każda wolałaby być piękna.
— Inaczej byłaby głupia — odrzekła księżna — bo uczciwości zawsze nabyć można.
— No, nabyć?..
— Zależy od nas; a piękność nie zależy. Zresztą, wszystkie kobiety są »dranie«, jak mówią moi synowie.
Kazimierz pierwszy raz szczerze się uśmiechnął.
— Chciał pan potwierdzić? Może pan. Gdybym to powiedziała komuś mniej inteligentnemu i mniej pięknemu, toby się zgorszył. Ale pan musi to wiedzieć?
Kazimierz skłonił się głęboko, właściwie pochylił się tylko sztywno, aby ukryć swą twarz i uniknąć odpowiedzi. Ale wyprostował się sprężyście i szedł, patrząc przed siebie.
— Pan ma dziki uśmiech, już to pierwszego dnia zauważyłam.
— Daleko już od dzieciństwa, mościa księżno. Świat mi uśmiech skrzywił.
— Wcale nie. Chyba poprawił? Tak pan wygląda bardziej... tryumfalnie, niżby z jakimś dziecinnym wyrazem twarzy. Pan musi być przedsiębiorczy?
— Staram się nim być w sprawach, które Uznaję za pożyteczne.
— A w innych, które pan uznaje za przyjemne, zabawne, albo wątpliwe?
— Staram się być uczciwy.
— To nudne słowo, panie.
— Dlaczego? W teoryi oderwanej trzeba słów właściwych.
Powiódł rozwartemi oczyma po krajobrazie, w którym znajdowała się i księżna, ale oczu na niej nie zatrzymał. Pomyślała, że może on i głupi, może nie udaje?..
Zaszli do części parku, zupełnie zasłoniętej, gdzie już i gwary nie dochodziły od pałacu. Stała tam ławka romantyczna nad strumieniem. — Usiądźmy tutaj na chwilę. Jak ta woda namawia... słyszy pan?
Księżna usiadła w samym środku ławki, zajmując dużo miejsca szeroką zawieruchą podkasanych spódnic. Kazimierz stał nad nią i patrzył teraz z uśmiechem, rżącym jakąś dziwną, lubieżną rozpaczą. Mignęły mu jej pończochy koloru ciała i falująca cielesność popiersia, rozkrzyżowanego na poręczy ławki w przezroczystym staniku, i ciemne cienie pod ramionami...
— Siadajże... pan! Cóż tak stoisz, jak kat, nade mną? Kazimierz, zły, niemal wściekły, usiadł na brzegu ław ki, jednak na falbanie jakiejś, którą niecierpliwie odrzucił od siebie. I od zapachów sztucznych, bijących ku niemu falą, zmieszanych z woniami drzew i wody, poczuł prąd, pierwszy raz doznany w życiu. Chwyciłby i powalił tę kobietę najtrywialniejszą fauniczną przemocą. I poznał zarazem przepaść, dzielącą miłość od pożądania, skoro pożądanie przychodziło mu razem z nienawiścią.
Nic nie zaszło między nimi. Po chwili ona powstała z ławki i poszła majestatycznie dalej, nie utraciwszy swej powagi zewnętrznej, swej godności książęcej, nie pogniótłszy nawet sukni.
A Rokszycki postępował obok niej z podwojonem uszanowaniem. Nawet mówili coś do siebie. Jednak ten powrót do domu był ciężki. Ujrzawszy już blizko werendę, księżna podkasała suknię, bardzo przyzwoicie zbierając ją w ręku, i pobiegła pędem ku werendzie, jak dzieweczka.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.