<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Unia
Podtytuł Powieść litewska
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Ponieważ pani Krystyna oświadczyła, że znowu chce pozostać obok pana Rokszyckiego, Miś Zasławski, kierujący rozstawianiem myśliwych, wyznaczył Kazimierzowi takie nowe stanowisko, na które lis przyjśćby chyba mógł dla podziwiania krajobrazu. Była to polana nad małem jeziorkiem, zatrzymanem przez wybryk przyrody na wysokiem wzgórzu pośród lasu. Ciemne było, jak smoła, ku brzegom nieco tylko zieleniejące od naturalnych wałów z darni, które cembrowały to oko leśne, głębokie — powiadano — jak piekło. Musiało mieć podziemne dopływy, gdyż nie schło nigdy, ale przesączało się strumykiem w spadzisty wąwóz, nad którym stała chata leśnika, Sidorkiewicza. Stąd też jeziorko nazywano »pod Sidorkiewiczem«.
Zostawiając Kazimierza i Krystynę na polance przy tem jeziorku, Miś Zasławski dawał instrukcyę:
— Pilnuj, Kaziu, lisa, jak przyjdzie tu się kąpać. Jeżeli pośpiejesz, pal na brzegu, a nie — to wpław.
— Dobrze, dobrze — odpowiedział Rokszycki machinalnie, zapominając zupełnie o swej godności strzeleckiej.
— A Krysia może tymczasem upatrywać po gałęziach. Czasem się zdarza, że i po drzewie lis przyjdzie.
Jeszcze nie skończył, gdy dostał pocisk szyszką, którą cisnęła w niego Krystyna. Ale zgrabny urwisz szyszkę chwycił w rękę, jak piłkę, i, poskoczywszy ku Krystynie:
— Proszę jaśnie pani — rzekł, przedrwiwając — pani zgubiła? A przydać się może na lisa.
— Idź już sobie!
— Tak ci pilno? Zaraz. Muszę powiedzieć seryo. Nie śmiej się ty, Kaziu, z tego stanowiska. Lis może przejść i tutaj — o tam w wąwóz. Jurko mówi, że książę Mikołaj zabił tu mało trzydzieści lisów. Tylko to było w roku, kiedy co człowiek zełgał, to się na złość sprawdzało.
Ukłoniwszy się ironicznie, oddalił się, biegnąc w przesadnych susach, oglądając się za siebie, jak chochlik. Właściwie nierad był z Kazimierza, że niedość poważnie traktuje polowanie, a z Krystyny, że ciągle trzyma się z Kazimierzem.
— Wesoły chłopiec — rzekł Rokszycki. — Lubi go pani?
— Lubię wogóle młodych. Jeszcze w nich coś jest z człowieka, jakim go Bóg stworzył. Chociaż już w tym...
Machnęła ręką.
— To krewni pani Zasławscy?
— Księżna wymyśliła jakieś powinowactwo Sołomereckich z Zasławskimi. Żebym była brzydsza, nie byłabym krewną.
Kazimierz rozśmiał się serdecznie z trafności uwagi, a zarazem i z otwartości pani Krystyny.
Ale ona spojrzała na niego poważnie:
— Tak jest, panie — tacy są ludzie.
Po zacichnięciu rozmów rozstawiających się myśliwych, po oddaleniu się nawoływań Jurka zaczynało tu być, jak w bajce. Jakieś zaklęte jezioro, jakiś las jodłowy, pnący się po wzgórzu aż pod niebo... Ale fraszka las, jezioro; to ostatecznie już się gdzieś widziało. Tylko nigdy nigdzie nie znalazł się Kazimierz w takiej ogromnej ciszy wobec takiej kobiety rozkosznie zadziwiającej.
»Nie trzeba jej brać zupełnie na seryo...«
Te słowa księżnej Zasławskiej powróciły mu teraz na pamięć natrętnie. Ale odpowiedział sobie w myśli, że kwestya zbyt jest pociągająca, aby jej sam nie starał się zbadać. Woli sobie wierzyć, niż tej księżnej.
Zaczął od byle czego:
— Widzę, że pani już polowała, albo towarzyszyła myśliwym?
— O tak! Polowałam niemało; strzelałam już kaczki, cietrzewie, pardwy — ale to jeszcze w Taborowie z ojcem. Tu nie mam z kim.
— Ja nigdy pardwy nie widziałem, a poluję od dzieciństwa. A gdzie to Taborów?
— Prawda! — rozśmiała się Krystyna — pan mnie wcale nie zna; dowiedział się zapewne o mnie wczoraj, że żyję... Taborów był majątkiem mego ojca, potem brata.
— Teraz już nie...? — zaczął pytać Kazimierz, ale się zatrzymał przed ciemniejącem spojrzeniem Krystyny.
— Już nie. Brat mój sprzedał Taborów i mieszka w Paryżu. Chciał sprzedać i Auszrę, — o tę, gdzie jesteśmy, — ale ja nie dałam.
Kazimierz przerwał, domyślając się, że w tych rachunkach rodzinnych tkwi jakiś przedmiot smutny, może i draźliwy.
— Trzebaby jakoś się umieścić na wypadek, gdyby znowu psy ruszyły.
— Wątpię, bo już rosa oschła — odpowiedziała Krystyna — ale usiąśćby można.
Poszukali oczyma, czy niema gdzie ściętego pieńka. — — — Las przy polanie składał się z samych masztów, nie tkniętych przez ludzi, ani przez żywioły.
— O tak, poprostu!
Nawpół usiadła, nawpół się położyła na pochyłości gruntu, usłanej suchym wrzosem, w cieniu.
— Niech pan także usiądzie — o tu. — Wolę, gdy rozmawiam o czemś ważnem, patrzeć prosto w oczy.
Kazimierz rozciągnął się na wrzosie, nieco poniżej — i bez wahania, szczerze spojrzał na Krystynę:
— Drugi już raz posądza mnie pani o jakąś przebiegłość, do której się nie poczuwam.
— Więc dobrze, mówić będę, jakbym wiedziała, że pan jest taki, jakim mi się wydaje.
— Ja tak samo będę odpowiadał. Jest to jedyny sposób poznania się.
— Wiem. Nie lubię nawet rozmawiać inaczej.
— To proszę mówić! zawołał Kazimierz. — Widzę ze wstępu, z wahania, że pani jest trochę nieufna.
— Ludzie mnie tego nauczyli, ludzie z Rarogów. I właśnie szukam innych... Tu potrzebni są tacy, jaki był naprzykład mój ojciec, Władysław Sołomerecki.
— Słyszałem o ojcu pani. Słynął, jako dobry Polak i silny pracownik.
— Słyszał pan zapewne za mało. Ale nie będę mówiła o nim, bo to już tylko cień. — Na dzisiaj żeby ludzie tacy się znaleźli!
Kazimierz potakiwał, lecz nieco platonicznie, gdyż, będąc z dalekiego kraju, mało rzeczywiście wiedział o Władysławie Sołomereckim.
— Rodziców dawno już pani straciła?
— Matki prawie nie pamiętam. Ojciec mój umarł temu lat dziesięć. — — Ale ta moja biografia może nudzi pana?
— Jak pani może przypuszczać?! Właśnie proszę mi mówić o sobie. To mnie serdecznie zajmuje.
Przycisnął dłoń do piersi naturalnie i przekonywająco.
— Więc jeszcze trochę. Ojciec w testamencie oddał mnie pod opiekę pana Eustachego Chmary.
— Ach, to była wola ojca pani?
— Tak. Pan Chmara uchodził już wówczas za najznaczniejszego obywatela tutaj i... był trochę inny. Gdym zaledwie dorosła, pan Chmara wydał mnie za swego przyrodniego brata, dużo młodszego, Karola. Wtedy skończyło się moje dobre życie, a właściwie — już od śmierci ojca.
Znowu rozmowa brnęła w nieszczęście, i Kazimierz nie śmiał dalej pytać. Chwycił pamięcią kilka faktów jasnych, kilka rysów dobrych, reszta pozostawała zagadką tem ciekawszą.
I mówili tak żałośnie, a przecież w zakątku świata, gdzie ludzie samotni musieli marzyć, a młodzi, we dwoje będąc, musieli się kochać. Las, choć ogrom ny i głuchy, nie miał w sobie nic przerażającego. Tęsknił, przeglądając się w wodzie, uśmiechał się świeżą smugą zieleni wzdłuż wąwozu; a chata leśnika siedziała w wesołym ogródku z warzyw i kwiatów.
Widząc, że Krystyna utkwiła wzrok w jedno miejsce za jeziorem, a nie rozgląda się, tak jak on, po liniach i szczegółach krajobrazu, Kazimierz pomyślał, że ona musi to miejsce już znać za dobrze i nie widzieć jego piękności.
Odezwał się:
— Ja nie miałem pojęcia, że tu wszędzie tak ślicznie. To jest za mało sławne, tego ludzie nie dość wiedzą. Pani już przywykła, ale nowy człowiek jest zupełnie przejęty, gdy tu przyjeżdża.
Krystyna uradowała się:
— Polubić pan może nasz kraj?
— Co to polubić! Pokochać! Jak na górze Tabor, chce się zawołać: zbudujmy sobie tułaj przybytek!
Spostrzegł Kazimierz, że się zapędził w wymowie; ale Krystyna patrzyła na niego ze spokojnem zadowoleniem, nie czepiając się słów, wdzięczna za intencyę. Wkrótce jednak zadumała się i westchnęła smutno:
— Ach! tak, panie...
Kazimierz, sądząc, że Krystyna powraca do żałosnych wspomnień, rzekł głosem wzruszonym:
— Czy pani nie zanadto zatapia się w smutku przeszłości? — — — Przecie, jeżeli przed kim, to przed panią życie na rozcież otwarte. A ze wszystkiego, co słyszę, wygląda mi pani na... Trudno jednem słowem powiedzieć, na co pani wygląda...
— No na co? na co? — — — Tylko nie na boginią, świteziankę, albo coś takiego.
— Właśnie, że mi to nawet przez głowę nie przeszło. To już zapewne tysiąc ludzi pani powtórzyło?
— Nie myli się pan.
— O dniu nie trzeba mówić, że słońce świeci.
— O! źle, panie. Myślałam, że usłyszę coś nowego.
— Co innego w każdym razie. Chciałem powiedzieć, że pani wygląda także na... dzielnego człowieka.
— To dobrze. To przyjmuję.
Wyciągnęła do niego rękę. Kazimierz odkrył głowę i rękę uścisnął. Nie podniósł jej do ust, choć była tak blizko ta drobna, szczera i bardzo miła ręka. Im bardziej była w jego mocy Krystyna w tej samotności leśnej, tem ściślej czuł się obowiązanym do rycerskiej powściągliwości.
— Przyjmuję tę pochwałę — powtórzyła Krystyna. — Ale cóż kobieta? Potrzeba dzielnych mężczyzn, aby Litwę ratować.
— Ratować? — od czego?
— Od złej polityki. Nam potrzeba wzmocnienia unii z Koroną — rzekła Krystyna ze stanowczą powagą.
Kazimierz rozpromienił oblicze:
— W kilku słowach powiedziała pani to, co mi rośnie w głowie od czasu mego przyjazdu, zwłaszcza do Rarogów.
— Najwyraźniej poczuł pan to w Rarogach? —
— Oczywiście! Jestem szczery, jak pani ze mną.
— A! to jest pan moim... to się zgadzamy wybornie! — zawołała z nietajoną radością. — Ja tu wytrzymać nie mogę, duszę się, jak w więzieniu! To właśnie chciałam powiedzieć panu odrazu.
— Nie mogłem usłyszeć nic bardziej trafiającego mi do serca i do przekonania.
Jakby olśniony przez nową, kapitalną piękność w osobie Krystyny, patrzył na nią Kazimierz z gorącem współczuciem.
— Teraz rozumiem odrazu wiele rzeczy. Jest pani w ciągłej rozterce moralnej z całym szeregiem mieszkańców Rarogów i okolicy?
— Naturalnie. I całe moje życie od śmierci ojca zabrnęło między takich ludzi. Mieszkałam przez czas pewien i u Zasławskich.
Kazimierz budował pośpiesznie, ale składnie historyę Krystyny. Zapalał się coraz bardziej do tego przedmiotu, więc badał dalej:
— Nie mogła pani mieszkać u siebie, rozumiem, bo brat sprzedał ten... Taborów. Ale prawda! Kiedyż to on sprzedał?
— Zawcześnie, panie, o parę lat zawcześnie; wtedy, kiedy jeszcze nie było wolno... Odtąd przestałam się z nim znać.
Zaczerwieniła się, jak wiśnia, co spostrzegłszy, Kazimierz odwrócił oczy, choć miałby chęć wyrazić jej najgorętsze uznanie za ten wstyd kochany. Rzekł ze sztucznym spokojem, w którym drżało jednak wzruszenie:
— Ale pani nie dała sprzedać swojej Auszry.
— Jest dużo większa niż moja część. Córki tu biorą czternastą część spadku.
— Prawda! zapomniałem.
— Więc na tych drzewach, pod któremi siedzimy, na jeziorku, na chacie, na każdym tu krzaczka są długi. Mówią mi nawet, że Auszra już prawie nie należy do mnie. Ja tego nie rozumiem.
— To trzebaby porachować, sprawdzić — rzekł Kazimierz, uderzając dłonią po ziemi, o której była mowa.
— Ten, któryby to uczynił, musiałby kontrolować czynności najpotężniejszego mego opiekuna — rzekła Krystyna z zaciętą ironią.
— To jest: pana Eustachego Chmary?
— Jego samego. Nie wiem, czy ktoby się ośmielił?
— Znaleźliby się i tacy — odrzekł Rokszycki, podnosząc głowę wyzywająco.
— To byłoby u nas... nadprzyrodzone.
— No, znowu tak bardzo...
Urwała się rozmowa, dochodząc do miejsca, gdzie już wymagała technicznych porozumień. Bądź co bądź, ludzie, tu rozmawiający, gadali trochę, jak dzieci, zbuntowane przeciwko nienawistnej władzy starszych. Tylko, że w wielu wypadkach dzieci miewają natchnienia, które stają się później zaszczytem mężów.
— Gdzie my to zaszliśmy w rozmowie! Pieniądze to brudna rzecz — wzdrygnęła się Krystyna.
— Neutralna, proszę pani; zależna od rąk, które ją posiadają. Pieniądze są dobrym przewodnikiem charakteru swoich właścicieli. W pani ręku byłyby z pewnością czyste i gorące.
— Bardzo ładnie pan powiedział, ale nie mówmy już o nich, proszę. To są sprawy prywatne — i jakoś się ułożą. Gorzej dzieje się tutaj w sprawach publicznych.
— Niejakie wyobrażenie mam o tem, choćby z obrad wczorajszych.
— Ja na takie zebrania wcale nie przychodzę, jak pan widział — mówiła, zapalając się, Krystyna. — Ja tego nie widziałam do piętnastego roku życia. Mój ojciec nie dopuszczał wcale takich ludzi do siebie.
— Mówi pani o mundurach?
— Nie cierpię mundurów, jednak nie o nich teraz myślałam. Nawet już rozumiem, że trzeba utrzymywać pewne urzędowe stosunki. Ale ci autonomiści prowincyonalni! ci Polacy, mówiący u siebie obcymi językami! Albo tacy, dobrzy niby ludzie, na których można krzyknąć: w prawo! — A cóż, musi w prawo... W lewo! Wszak można i w lewo... Wprawdzie nie ruszają się z miejsca, ale cóż to za obojętność narodowa i obywatelska!
Kazimierz porwał się z ziemi, przyczem naturalnie przyklęknął przed Krystyną:
— Pozwoli mi pani ręce swe ucałować!... bylko na znak najgłębszego uszanowania. Czy ja mogłem się domyśleć wczoraj, że pod tym samym dachem, za paru ścianami mieszka taka...
Nie dopowiedział, bojąc się stracić miarę wyrażeń.
Krystyna podała mu wprawdzie obie ręce, ale sztywne, mierzące silnie oddalenie, i odpowiedziała spokojnie:
— Niema nic nadzwyczajnego w tem, co powiedziałam.
— Jednak — odrzekł Kazimierz, puszczając jej ręce i powracając na swe miejsce — nikt do mnie tutaj tak nie mówił. Przytem wyraża się pani ślicznie po polsku, z odmianą intonacyi, ale jak Akademia Krakowska.
— Także prosty obowiązek i przyzwyczajenie, wyniesione z Taborowa. Mój ojciec doskonale się wyrażał, a nauczyciel mój, ksiądz Antoni, mówi jak Skarga. Gdzie mi do nich! Szkoda, że pan nie może poznać księdza Antoniego Wyrwicza.
— A cóż się z nim stało?
— Zdziczał bardzo. Już nigdy tu nie przyjeżdża, bo mówi, że mu nie służy... powietrze w Rarogach.
— Pojmuję, że i pani w niem duszno. Trzeba na to znaleźć radę.
Zadumali się oboje, tymczasem nie nad radą, tylko nad sobą wzajemnie. Kazimierz przypomniał znowu różne lekkie sądy, zasłyszane o tej kobiecie, które, porównane z jego wrażeniem osobistem, przejmowały go podziwem i zgrozą. Czegóż od niej chcą ci ludzie? Aby była do nich podobna? Dzięki Bogu, że jest inna... Krystyna zaś, nie uprzedzona do Kazimierza przez żadne sądy cudze, odnajdywała w nim nie pomylone swe wrażenie pierwsze: cokolwiek rzekł, jak spojrzał, jak się ruszył, był podobny do tego, którym ona chciała, aby był.
Długo siedzieli, milcząc, aż Krystyna wzdrygnęła się, jak przez sen:
— Czuję, że zaraz przyjdą tu ludzie...
Kazimierz, jak zamagnetyzowany, spojrzał za siebie w las, czy już nie sprawdza się przeczucie Krystyny. Spojrzał, wpatrzył się, rozjaśnił twarz uśmiechem i przywołał cichym znakiem Krystynę, aby spojrzała w tym samym kierunku.
O jakie czterdzieści kroków od polany siedział cichutko młody lis na zadnich łapach, nadąsanym pyszczkiem mierząc prosto w Kazimierza i Krystynę, w głębokim namyśle, co to za jedni?
— Ach, jakie to ładne... przecie pan nie strzeli?
— Ani mi się śni.
Lisek wolał jednak oddalić się płynnym kłusem, nie wprost od widzów, tylko w bok, oglądając się na nich pokilkakroć, uprzejmie i filuternie. Skierował się ku wąwozowi, złocił się wśród traw, jak szybka, gruba gąsienica, i przepadł w zaroślach.
Ale zaraz na tropie znalazła się groźna Piskla. Dała głos, zrazu stłumiony, złowiła się pewniej, zwołała rozpierzchłą psiarnię — i poszedł znowu gon piekielny wzdłuź wąwozu, podwojony przez górskie echa.
Jednak oddalał się w kierunku niepożądanym dla myśliwych. Wkrótce też powstał ruch ludzi po lesie. Pierwszy, śmigając chodakami po wrzosie, sprężynowym krokiem przyszłapał na stanowisko Kazimierza stary Jurko Lejtan, stanął na chwilkę, cały zgięty w znak zapytania, przechylił kwaśno zziajaną gębę ku młodemu myśliwemu, wskazał lufą wąwóz i zapytał tylko:
— Tu, panie?
Otrzymawszy potwierdzenie, ruszył dalej, niezmordowany, za swoim psim obowiązkiem.
Kazimierz stał teraz ze strzelbą w pogotowiu pod drzewem, a Krystyna, niby ukryta, za drugiem. Ale wiedzieli oboje, że to już na nic, i spoglądali raz po raz ku sobie ośmielonemi oczyma. Tylko do wzruszeń uprzednich przybywała i zabawna emocya.
— Teraz łajać nas będą porządnie za puszczenie lisa — mówiła Krystyna, wstrząsając ramiona wesołym dreszczem.
— Jeżeli panią to nie boli, ja wytrzymam despekt — odrzekł Kazimierz, błyskając zębami.
— Lis nas nie zdradził, a pies zdradził. Żeby nie ta czarna suka, wszystkoby się ukryło.
— To, co się wyjawi, niech sobie wezmą na języki. Reszta nasza. Prawda, pani?
— Nasza — powtórzyła poważnie Krystyna.
Zbliżył się Miś Zasławski, ze strzelbą przez plecy, z rękoma w kieszeniach i z miną jakąś niezadowoloną.
— Gdzież lis? Stąd go przecie ruszyły. Musieliście go widzieć?
— Czekałem, aż pójdzie wpław, jak kazałeś. Ale poszedł w wąwóz, więc nie strzeliłem — odpowiedział, śmiejąc się, Kazimierz.
— Nie, tak już znowu nie można. Albo polować, albo romansować.
— Drwiłeś ze mnie, pozwól drwić i z siebie — rzekł Kazimierz, patrząc jasno, ale stanowczo w oczy Zasławskiemu.
Odezwała się szybko Krystyna:
— Ja prosiłam, żeby nie strzelać. To był taki mały lisek.
— A! to co innego. Jesteś w swoim lesie.
Ukłonił się bardzo ozdobnie i odszedł krokiem książęcym.
Ściągali powoli myśliwi nad jeziorko »pod Sidorkiewiczem«. Gon przepadał, przepadał, aż urwał się zupełnie. Wkrótce też odezwała się trąbka, odwołująca psy. Jurko nie zaszedł, widać, daleko za psami, bo już był z powrotem przy jeziorku i palił fajkę. Wlokły się za nim trzy psiska, srodze zziajane, z ozorami na bok przerzuconymi. Jurko miał w imieniu psów przemowę do myśliwych:
— Wiadomo, pogoda piękna, ale gorońca, panieńku ty mój. Po suchem wiatr chwycić trudno. Ot, kiedy poroszą, albo taki — taki kapuśniaczek jesienny, tak tedy już bie—da!
— Niema co psów tłómaczyć, dziarsko pierwszego lisa trzymały — rzekł Assernhof.
— I potrzymają jeszcze — tokował niezmordowany Jurko. — Ot teraz przekąsicie panowie, dacie i staremu poniuchać gorzałki, a potem ja wezmę jedną sforę i od łąk zajmę, a Matyszkiewicz od pierwszych jam, gdzie staliśmy. A chcecie panowie doczekać wieczora, kiedy chłodek padnie...
— Nie, nie, panie Lejtanie — zaprotestował Apolinary Budzisz mieliśmy satysfakcyę królewską, psy grały, jak Mozart z Beethowenem, dobrodzieju mój, las, panie, ja lanszaft, lisa mamy, pan Gotard jest niezaprzeczonym królem polowania — trzeba do domu, żeby wieczorem jeszcze coś ze spraw poważniejszych poruszyć. A teraz tylko podziękować młodym wodzom wyprawy, książętom Zasławskim, za uprzejme i umiejętne ich trudy, które, oby były symbolem, że tak rzekę, przyszłych ich trudów obywatelskich.
— No, w twoje ręce, panie Apolinary — rzekł Gotard, strzygąc okiem i nalewając czarkę z manierki.
Pan Apolinary wypił, uścisnął Misia i Bena i szukał, komuby tu jeszcze powiedzieć coś od serca. Nastręczył mu sposobność pan Gotard:
— Toż palnij już orationem obliquam i do właścicielki lasu, która tu przyjechała we własnej ślicznej osobie nas podejmować.
Pan Apolinary nie przemówił dotąd ani słowa do pani Krystyny. Zatoczył teraz zdziwionemi oczyma i ujrzał ją, jakby zziębniętą pomimo upału, przypatrującą mu się ciekawie.
— Nie wiedziałam, jak mi Bóg miły! Toć dlatego na skinienie Dyany litewskiej wszystkie lisy meldują się do niej po rozkazy.
— A ona je rozsyła wybranym swoim, jako podarunki, nie racząc napiąć luku na zdobycz tak mizerną — podchwycił Gotard.
— Chciałem powiedzieć — ciągnął dalej Apolinary. — Więc... spełniam kielich za władzę piękności, która okazuje swą moc nawet na tworach leśnych.
— Dajcie jej już pokój, ona tego nie lubi — mruknął z wysokości Hieronim Budzisz, nachylając się między głowy Apolinarego i Gotarda.
— Krzywdy jej przecie nie czynimy — odszepnął Assernhof — kochamy się w niej i my, Hieronimie, ale beznadziejnie, braciszku!
Hieronim pokiwał głową bez odpowiedzi.
A Zasławscy, oddalając się nieco od grupy, drąc młodymi zębami chleb z wędliną, tak się między sobą porozumieli:
— Dobry stary ten gruby — rzekł Beno.
— A lepszy, niż Kazimierz. To taki warszawski frant — rzekł Miś.
— I do Krysi się bierze. Ot patrzaj, ciągle tam z sobą, jakby znali się.
— Jemu w ara od Krysi. Krysia nasza.
Nie podejrzewając tak blizkiego spisku, Krystyna rzeczywiście mówiła cicho do Kazimierza, patrząc mu w oczy, jakby jeszcze sami byli na polance:
— Zaproszę do swego powoziku wuja pana. Czy tak dobrze będzie?
— Dobrze będzie — rzekł Kazimierz, wdzięcznem sercem przyjmując tę intencyę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.