<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Unia
Podtytuł Powieść litewska
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XV.

Rokszycki zbudzony został nieprzyjemnie przez niepokojące wiadomości o wuju. Ubrał się pośpiesznie i wszedł do pokoju, gdzie zastał Budzisza mocno chorego. Bredził w gorączce jakieś kazanie o stosunkach polsko-litewskich, przemawiał zaś i po polsku, i po niemiecku, wymieniając imię Mitzi. Srodze był czerwony na twarzy, nie poznał wchodzącego Kazimierza, a w przystępach przytomności skarżył się na ból oczu i lewej ręki.
Nie brakło już Rokszyckiemu znajomych między lekarzami, których napotkał odrazu i w Wilnie, jak u nas zwykle, w pierwszych szeregach czynnej inteligencyi. Pośpieszył wezwać doktora Bernardowicza, cenionego zarówno dla swych zawodowych, jak obywatelskich i towarzyskich zalet.
Twarzą swą fałdzistą, przeżuwającą mądrość medyczną, wyrażał Bernardowicz natężoną troskę o tryumf nauki i o dobro pacyenta, ale twarz ta umiała również uśmiechać się do ludzi serdecznie i zasadniczo przyjaźnie. Słynął też pan konsyliarz ze swych lapsus linguae, przychodzących z tak doskonałą bezwiednością, że w Wilnie już nikt się nie dziwił, gdy kochany doktór mówił: »święty Franciszek z anyżu« zamiast: z Assyżu.
Przepisy i sposoby, użyte przez lekarza dla ratowania pana Apolinarego, nie należą do literatury; historya tylko nakazuje powiedzieć, że chory poczuł natychmiastową ulgę i zasnął. Więc Bernardowicz przeszedł do pokoju Rokszyckiego i gawędził:
— Wie pan, że wuj pański powinien trochę, tak tak, wie pan, w swoim wieku, skłaniać się do Eleuzynii.
— Eleuteryi — chce doktór powiedzieć?
— Ach, przepraszam, do Eleuteryi.
— Czyli po polsku: nie powinien pić w nocy, ani zbytnio się podniecać?
— Grozi mu to pęknięciem aorty — nie pomylił się tym razem Bernardowicz.
Rokszycki, który dla prawidłowości dyagnozy musiał wyznać lekarzowi grzechy wuja z poprzedniego wieczoru i swój w nich, choć niechętny współudział, czuł się trochę skonfundowanym.
— Nie ma doktór pojęcia, jak trudno powstrzymać pana Budzisza, gdy go poniesie temperament.
— Tak, to już znane poniekąd, wie pan — ja prenumeruję kilka gazet warszawskich.
— Więc właśnie — ciągnął Kazimierz — ponieważ wuj jest dość znany, ma swych stronników, ale i nieprzyjaciół, mogłaby powstać szkodliwa anegdota z tej kolacyi.
— My i na to mamy, wie pan, takie niewinne antidotum. Przyczyną zasłabnięcia pana Budzisza była nadmierna praca mózgu.
— Tak — przystępował do spisku Kazimierz — praca polityczna, złe wiadomości, depesza — coś takiego. Kolacya i t. d. to szczegóły do pominięcia.
— Pewnie, pewnie — śmiał się Bernardowicz — mózg wuja pańskiego jest szczegółem do pominięcia.
— Mózg?! Chyba kolacya? — Co ja gadam! oczywiście tego... kolacya. Przepraszam pana, panie Rokszycki.
Śmiano się serdecznie, zwłaszcza, że chory spał dalej spokojnie.
— Licho nadało ten wypadek! — odezwał się znowu Kazimierz — miałem właśnie wuja zaprowadzić do Litwinów ludowców, a tu masz!
— Jako lekarz, wie pan, tego — nie radziłbym. Mógłby pan Budzisz dostać ponownego ataku, że tak powiem, apopleksyi.
— E, znowu, panie doktorze, wuj w dyskusyi politycznej jest wytrzymały.
— Zawsze, przy obecnem zaburzeniu, zalecałbym wstrzemięźliwość w stosunku do młodej Litwinki... to jest raczej tego, wie pan... do młodej Litwy.
— To już chyba sam się do nich wybiorę, bom nawet zapowiedział.
— O to, to, wie pan, najlepiej będzie. Z nimi temperament polemiczny na nic i na argumentach nie bardzo się znają. Najlepiej, wie pan, serdecznie. To dobrzy ludzie, chyba że który już tam tego, że tak powiem... kapłan Perkuna.
W kilka godzin później Rokszycki szedł w kierunku do Śnipiszek przez dzielnicę miasta, zupełnie zaniedbaną pod względem planu i porządku. Mijał dworki wiejskiego typu i proste chałupy, zaledwie ustawione w krzywe linie ulic. Przy zakrętach tylko, gdy przebłyskiwało górne miasto malowniczemi grupami murów, przypominał Kazimierz, że nie opuścił stolicy Giedyminowej. Przeszedłszy Zielony most na Wilii, dotarł do ulicy i domu, których szukał na Śnipiszkach. Właściwie tylko parkan od ulicy oznaczony był numerem posesyi, rozpadającej się na kilka zaklęsłych w ziemię dworkow, dokoła wielkiego, zmarnowanego podwórza. Niełatwo dopytał się Rokszycki, gdzie tu mieszka pan Miłaknis, gdyż o stróżu nie było tam słychu, a osada spała w słońcu snem głębokim. Musiał zadzwonić do jakiegoś mieszkania na chybi trafi, tam mu dopiero wskazano inne, w przeciwległym dworku, które zajmował Miłaknis.
W pokoju pustyni, śród nagich, bielonych ścian, stał tylko prosty stół i dwa krzesła. Z drugiego pokoju przez drzwi uchylone widać było łóżko, pływające w podobnej pierwotności urządzenia. Pan Miłaknis mieszkał tu, widać, jak ptak na gałęzi. Ukazał się niebawem, dość rosły, w czarnym, długim surducie, w koszuli bez kołnierza i krawata, ze zwichrzoną płową czupryną. Patrzył z godnością i zarazem nieufnie na dobrze ubranego, pogodnie uśmiechniętego Kazimierza i po niemem przywitaniu oparł się oburącz o stół, czekając na odezwanie się gościa.
— Czy pan ma kwadrans czasu na rozmowę o ruchu litewskim? — zapytał Rokszycki bez wszelkich wstępów.
— Proszę — odpowiedział Miłaknis, wskazując jedno krzesło i siadając na drugiem.
Ci dwaj ludzie mniej więcej równego wieku, mierzący się wzrokiem przez szerokość stołu, w pustym pokoju, wyglądali, jak skrystalizowane w próżni okazy dwóch kultur i dwóch szczepów. Znowu rozpoczął Rokszycki:
— Mam zamiar częstego bywania na Litwie, zwłaszcza w okolicach największej uprawy lnu, a zarazem najgęstszej osiadłości ludu czysto litewskiego. Pragnąłbym jasno zrozumieć, czego ten lud chce dla siebie i jaki jest program jego przewódców w stosunku do współobywateli polskiego pochodzenia. Odsyłano mnie już kilkakrotnie po te informacye do pana.
Miłaknis słuchał z natężoną uwagą:
— Proszę, kiedy łaska, mówić powoli. Ja znam język polski, ale nie przychodzi się często używać.
— Wydało mi się — zaczął mówić Rokszycki powoli i wyraźnie — że spór o język jest główną treścią nieporozumienia, wynikającego obecnie między współobywatelam i na Litwie?
— Jest spór i o język, jest i inny powód rozdwojenia. Polska agitacya stworzyła tu klasę przeciwną interesom ludu.
— Tego ja nie rozumiem. Co pan nazywa polską agitacyą?
— Toż wiadomo: Polacy wynarodowiali nas od kilku wieków. Udało im się ze szlachtą, ale lud nasz pozostał wierny Litwie. Teraz na całym świecie rozpocznie się panowanie ludu, a Polacy i opolaczona Litwa stoją przy starych formach.
— Więc, według pana, działania Polaków na Litwie są wsteczne i niezgodne z duchem czasu?
— Koniecznie. My tu innych Polaków nie znamy. Jest kilku dobrochcących, ale cóż znaczy kilku?
Rokszycki pominął ten ogólnik, chciał bowiem dogadać się.
— Panie Miłaknis! Jest pan literatem i publicystą. Ja, choć nim nie jestem, skończyłem uniwersytet i śledzę bieg spraw publicznych. Stać nas obu na to, abyśmy się spotkali na gruncie objektywnym, naukowym i wymienili zdania. Spierać się z panem nie pragnę, tylko zrozumieć, co pan nazywa wynaradawianiem, albo agitacyą polską? Nie mówi pan przecie chyba o polskiej kulturze, szczepionej tu od wieków bez wszelkiej przemocy, za wspólną zgodą obu narodowości, o kulturze, która Litwę taką, jaka dziś jest, poprostu stworzyła. To nie narzucona niewola, to wasz własny dorobek, najpiękniejszy w dziejach przykład dobrowolnego przyjęcia chrztu cywilizacyjnego od sprzymierzonych sąsiadów. To zaszczyt i rozum Litwy; przyczyna, dla której ona była nam zawsze taka droga, a my jej. Rozluźnianie tych węzłów wypróbowanych i niezawodnych byłoby zabójstwem dla obu narodów, a przedewszystkiem dla Litwy.
— Może tak było dawniej, panie Rokszycki, ale teraz inaczej: lud chce żyć swojem życiem i nie pyta o historyę. Zresztą historyę czyta każdy, jak jemu przyjemnie.
— Żeby czytał historyę z najgorszem uprzedzeniem, nie wynajdzie w naszych wspólnych dziejach ani jednej waśni plemiennej, ani jednej wskazówki, że zobowiązania nasze były zgubne dla rozwoju jednego z dwóch narodów.
Miłaknis patetycznym, niemal pogardliwym giestem odciął się od wspólnictwa z historyą:
— Zaczyna się dzisiaj nowa historyą. Dawną robiła szlachta, nową zrobi lud — i każdy na swój ład.
— A czy pan ludowi chce odbierać jego siły i środki kulturalne, prowadząc go do świetniejszej przyszłości?
— Dlaczego odbierać? Wzmocnić trzeba siły ludu.
— A jednak, o ile rozumiem, chce go pan pozbawić najpotężniejszych jego wiekowych dorobków: polskiego przymierza i polskiego języka. Przecie każdy z was, który tylko przekracza pierwszy szczebel rozwoju ekonomicznego i kulturalnego, chwyta się polszczyzny, jako doskonalszego i swojskiego narzędzia.
— Kto chce, ten i chwyta — wtrącił niechętnie Miłaknis.
— A tak! tuśmy stanęli na gruncie realnym: kto chce. Trzeba zapytać ludu i wszystkich mieszkańców Litwy, czego chcą. Ale zapytać nie podstępnie, nie wmawiać nic, lecz objaśnić bezstronnie i zapytać.
— My nie potrzebujemy pytać — rzekł Miłaknis ponuro — my sami z ludu i wiemy, czego lud chce. A jeżeli nie chce jeszcze dzisiaj, to potrafimy go uświadomić bez obcej pomocy.
— To jest właśnie agitacya, przeciwko której pan powstawał, tylko agitacya przeciwna, na korzyść litewskości.
— Osobliwe pojęcie: agitacya litewska w Litwie!
— Więc ją nazwijmy inaczej, agitacyą antypolską, mojem zdaniem, nie uprawnioną i nie patryotyczną. Jest to obalanie pożytecznych gmachów krajowych dla rozszerzenia widoku chałupom.
— Widzi pan: zawsze u was, co polskie, to pałac, a co litewskie, to chałupa.
— Bo tak tu jest, panie Miłaknis! Cóż ja na to poradzę?
— To pan nie przeszkadzaj budowaniu litewskich pałaców.
— Nie tylko nie przeszkadzam, ale popierałbym rozwój kultury czysto-litewskiej, gdybym mieszkał w tym kraju. Tylko bez uszczerbku dla polskiej. Obie są tu równouprawnione, obie u siebie. Która przemoże, ta będzie panowała w przyszłości z nieprzymuszonej woli mieszkańców Litwy.
— Tak nie możno... — mruknął Miłaknis ściągając czoło w uparte zmarszczki.
Zastygł z tym wyrazem twarzy i zamilkł, wpatrując się w Rokszyckiego, jakby chciał wynaleźć przyczepkę do tego groźnego przyjaciela. Znalazł nareszcie:
— A mnie możno zapytać u pana, dlaczego Polacy z nad Wisły dyktują nam wciąż, jak my powinni rozwijać się u siebie?
— Dyktować nawetby nie mogli, gdyby chcieli; ale że radzą, to przecie naturalne. Jesteśmy tak ściśle spokrewnieni przez historyę, politykę, nawet rasę...
— A toż skąd? przecie my nawet nie Słowianie.
— I o tem dałoby się dużo powiedzieć. Odwieczne mieszanie się obu ras, niegdyś przez niewolnictwo podczas wojen, potem przez ciągłą dobrowolną emigracyę, sprawiło, że jesteśmy bardzo zbliżeni do siebie rasą i obyczajem. A zresztą, rasa przedhistoryczna nie stanowi wcale o konieczności łączenia się narodów; zadawniona sympatya, pokrewieństwa dążeń są spójnią dużo silniejszą. Dlaczegóż, naprzyklad, Litwini nie połączyli się nigdy z Łotyszami kurlandzkimi, pomimo pokrewieństwa szczepów?
— No, tu już i religia inna...
— Od szesnastego wieku. Ale był czas i przedtem. Litwini mieli do wyboru najprzód przymierze, potem wyznanie chrześcijańskie. Dlaczegóż przyjęli jedno i drugie od Polaków, nie zaś od innych sąsiadów? Unia nasza okazała się już koniecznością instynktową i dziejową.
— Tak sobie wyrozumowała przed wiekami szlachta, teraz nasz lud myśli inaczej: chce być sobą — powtórzył uparty Litwin.
— Skoro chce, my mu nie przeszkodzimy. Ale przeszkodzą inni, panie Miłaknis. Za mało was takich, którzy chcą być sobą. Nie pozostaniecie w spokoju na karcie geograficznej.
— Ot, zobaczymy.
— My nie zobaczymy, lecz zobaczą nasze prawnuki. Od tego właśnie jest historya, żeby z niej brać przykłady pracy na przyszłość.
Zamilkli na chwilę, przebiegli przez ciemne kurytarze myśli, niepewne, aż znowu powrócili na światło. Odezwał się Miłaknis:
— Ludy się budzą. Ludy dadzą jedne drugim żyć obok siebie.
— Czy pan sądzi, że ludy przyszłości będą zupełnie odmienne od dzisiejszych rządów?
— Niewątpliwie.
— Ale, gdyby zawiodła ta nadzieja, gdyby rządy były odmienne, lecz narody równie żarłoczne, co się stanie z plemionami małemi i odosobnionemi?
— Ja wierzę w tryumf sprawiedliwości.
— Niech pan ją stosuje i do dnia dzisiejszego; lepszych przyjaciół, niż Polacy, nie mieli nigdy Litwini.
— Jaż nie jestem w zasadzie nieprzyjacielem Polaków. Ot, z panem doszlibyśmy może do zgody, ale są tu, chociażby w Wilnie, tacy, że nie daj Boże!
Rokszycki nie chciał się wdawać w krytykę osobistości, ani grup politycznych polskich. Inaczej więc skierował rozmowę:
— A czy panowie w swym obozie litewskim jesteście zupełnie jednomyślni?
— I u nas są tacy, którzy psują sprawę ludu.
— Wasi księża nacyonaliści?
— A już oni — otrząsnął się Miłaknis pogardliwie. — Mnie pan z nimi nie zobaczysz.
— Tak — odrzekł Kazimierz, mierząc i licząc wyrazy — ci ściągnęli na siebie narzekania. Nie zawsze okazali się poprawnymi obywatelami kraju. Ale zdziwiła mnie i w innych, świeckich, obojętność, jeżeli nie wstręt do polszczyzny, a natomiast ugodowość z rządem.
— Cóż? rząd od czasu zniesienia zakazu druków litewskich zostawia nas, Litwinów, w spokoju...
— Zdawało mi się jednak, że panu nie chodzi o utrzymanie istniejącego... spokoju?
Miłaknis pomyślał trochę nad odpowiedzią, poczem rzekł, błysnąwszy oczyma gorąco:
— To, czego my chcemy, prędzej pocznie się w Rosyi, niż nad Wisłą, a już z pewnością nie między Polakami u nas.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kazimierz powracał przez Zielony most, Mostową, plac Katedralny i skierow ał się ku głównej Poczcie. Od chat i dworków przechodził do dzielnic miejskich okazałych. Spotkał wprawdzie po drodze parę szyldów litewskich, które mu przypomniały świeżą rozmowę. Ale ruch narodowo-litewski prawie tyle tylko zabierał tu miejsca pod słońcem, ile parę napisów na powodzi murów, gadających o innem życiu. Życie starego grodu podobne było do parku przyciętego, który zielenił się bujnemi odroślami na przekorę nowym ogrodnikom. Wielki trzon gmachu Uniwersytetu, rozległe portyki pałacu biskupiego ubierały przyległy plac w powagę historyczną, wymowną, pomimo koszarowego pokostu, pomimo tkwiącej na tym placu śpiżowej apoteozy wrogiego niszczenia.
Kazimierz zaszedł na pocztę i zapytał, czy niema tam listu dla niego, gdyż w hotelu nic nie otrzymał z Rarogów. I tu nic nie było. Poszarzało mu Wilno pod wpływem wrażeń bieżącego dnia, zachmurzonego i na niebie, i w perspektywach ideowych. Ale nie zwykł był poddawać się wpływom atmosfery, doradom nerwów; przeciwieństwa i opieszałości losu spotykały w nim dzielną gotowość do walki. Tyle jeszcze życia miał przed sobą... —



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.