<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Unia
Podtytuł Powieść litewska
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVI.

Po paru jeszcze dniach pobytu w Wilnie Kazimierz postanowił niezwłocznie wyjechać do Warszawy; miał do tego kilka pobudek. Najprzód osobiste: listu od Krystyny nie otrzymał, musiała więc napisać pod drugi umówiony adres, do Warszawy. Wilno bardzo go zajęło i pociągało pod każdym względem, ale zajęcia jego praktyczne były już na ten raz ukończone, a inne, pilniejsze oczekiwały go w Królestwie. Do śpiesznego wyjazdu skłaniał go także prawdziwy kłopot z wujem.
Pan Apolinary wyzdrowiał wprawdzie odrazu, na drugi dzień, ale właśnie powrót do zdrowia przedstawiał teraz pewne niebezpieczeństwa. Jego miłość własna głośnego polityka została zawstydzona i parła go do działań gorączkowych. I wstyd może być pobudką zwrotów w polityce. Okoliczność, że zachorował po kolacyi, objaśnił już znajomym dostatecznie: gdy powrócił do domu, zastał żałosne wieści z Warszawy o rozłamie w łonie swego stronnictwa. Serce mu się ściska od klęsk publicznych. Przy komplikacyi zmęczenia podróżą i lekkiego podniecenia winem, serce ścisnęło się tym razem gwałtowniej, no i... mogło być źle, dobrodzieju mój. Ale silna konstytucya i dobra krew wybawiły go. Innym powodem wzmożonego popędu do działań był dla Budzisza ten, że go Kazimierz wyprzedzał ciągle w poznawaniu Litwy i jej potrzeb. Gdziekolwiek ruszą się razem, czy w Wiszunach, czy w Rarogach, czy w Wilnie, Kazimierz sprząta mu z przed nosa to efekt oratorski, to pomysł, to znajomość pożyteczną. A przecie on, Budzisz, jest zawodowym działaczem, a Kazik czem? — najlepszym chłopcem, ale młodzieniaszkiem i kandydatem na przemysłowca. Obca była panu Apolinaremu zawiść — i to jeszcze względem syna pana Jana! — ale obawiał się, aby Kazimierz w sprawach publicznych nie pobłądził...
Taką samą obawę co do działań wuja zaczynał mieć Rokszycki. Wuj bowiem od chwili wyzdrowienia miewał długie konszachty z Tytusem Pasterkowskim i z innymi, także z redakcyami dzienników. Ukazał się w jednym z nich krótki i lapidarny artykuł, podpisany »Bu«, o potrzebie stworzenia »związku obrony języka polskiego« w przeciwstawieniu do litewskiej »Sajunga«. Pan Apolinary przepadał często bez oznajmienia Kazimierzowi, dokąd idzie. W reszcie pożyczył od Kazimierza pieniędzy i chodził z kwiatkiem, zatkniętym w klapę surduta.
Te wszystkie spostrzeżenia przyprowadziły Rokszyckiego do wniosku, że albo należy wywieźć ztąd wuja czem prędzej, albo, jeżeli się nie zgodzi, samemu wyjechać.
— Jutrzejszym kuryerem wyjeżdżam do Warszawy — oświadczył stanowczo. — Mam nadzieję, że wuj także, bo przecie tam muszą na niego czekać, skoro są ważne zawikłania w komitecie?
— Otóż to! rozedrzećby się trzeba na kawałki, żeby wszystkiemu podołać. I tu rozpocząłem niejedno...
— Jak wuj chce. Ja muszę wracać.
— Poczekaj... może tak za trzy dni, tobyśmy się zabrali razem?
— Niepodobieństwo.
Pan Apolinary zamyślił się chwilę nad szerokim krajem, który go powołuje i tu, i tam... Potem rzekł, jak przez sen, niby odruchowo, nie patrząc Kazimierzowi w oczy:
— Możesz mi pożyczyć jeszcze sto rubli? Dam ci czek na Warszawę.
— Nie mam już, wuju. Zaledwie mi wystarczy na hotel i podróż.
Znowu zamyślił się pan Apolinary i odezwał się głosem rzewniejszym:
— Zostań do pojutrza przynajmniej, to pojedziemy razem.
— Do pojutrza — zgoda. Ale bez zawodu, wuju?
Verbum.
Jakoż wagon, wychodzący z Wilna do Warszawy, na trzeci dzień po tej rozmowie mieścił w jednym ze swych przedziałów obu koroniarzy, obu tęsknie zapatrzonych przez okno na uciekające w dal piękne wzgórza wileńskie, na okolice faliste, rozrzutne zielonością, z przybłyskami bogatych siedzib pańskich i romantycznych dworków. Aż z nagłym łoskotem padł mrok na oczy podróżnych: tunel.
Po wynurzeniu się na światło rzekł pan Apolinary głosem proroczym:
— Wiele jest do uporządkowania w tym kraju. Potrzeba, abym tu powrócił.
Kazimierz nie odpowiedział, nasunął czapkę na oczy i zamknął je, lokując głowę energicznie w kącie wagonu.
— Cóż? spać będziesz? ledwieśmy wstali.
Rokszycki coś odmruknął, przechylił się znowu do okna i patrzył przez szybę, milcząc.
— Powrócę tu — rzekł znowu Budzisz — dla sprawdzenia, jak kiełkują niektóre ziarna... No i wygłosić muszę mój odczyt; późniejszą jesienią więcej osób napłynie do Wilna. Jak myślisz?
— Zapewne — odpowiedział Kazimierz przez zęby.
— Jakoś mi wyglądasz zafrasowany, Kaziu? nie udało ci się coś w Wilnie?
— Nie miałem tam nic do wykonania na teraz. Nawiązałem różne stosunki z ludźmi; zobaczę, jak mi się udadzą.
— Nawiązałem i ja bardzo liczne — tylko, oczywiście z szerszym planem... Nie masz pojęcia, Kaziu, jakiej pasyi nabrać można do polityki! Uprawiasz jedno pole, drugie cię korci, że leży odłogiem, albo źle uprawne. Życia nie starczy! Co do sporu polsko-litewskiego mam już plan uśmierzenia. W ostatnich dniach poznałem cały prawie obóz nieprzyjacielski. Znasz ty braci X?
— Jednego z nich.
— A ja obu. A znasz adwokata Y?
— Wiem, ale nie znam.
— A księdza Z?
— Nie znam.
Budzisz zasypał Rokszyckiego litanią nazwisk działaczy litewskich, potem polskich, z najróżniejszych sfer i obozów.
— I tych wszystkich poznał wuj przez cztery dni ostatnie?
— Pomagano mi, zapraszano dla mnie, grupowano.
— Cóż wujowi po tylu znajomościach?
— Jakto co? Sam przecie mówiłeś, że najgorzej walczyć, nie znając przeciwnika. Ja dodam: trzeba i swoje wojsko uformować, zanim się je rzuci do walki.
— Co też wuj ma za wojowniczą naturę? Wszędzie zaraz walka!
— Takim się już urodziłem, mój kochanku... albo stałem się takim z biegiem czasu.
Pan Apolinary uśmiechał się do postawy, którą przybrał. Wtem się zadziwił zdaniem Kazimierza:
— Lepiej pracować w swoim kierunku, niż zwalczać pracę cudzą, choćby nieprzyjemną. Konkurs pracy — to najwyższe zadanie.
Budzisz aż się zachłysnął:
— Skądże to takie wysokie poglądy?
— Mówię, co myślę.
— A jeżeli cudza praca jest wręcz przeciwna mojej?
— To ją przeprzeć siłą i wytrwałością, nie obelgami i krzykiem.
Budzisz ledwie się nie obraził; wolał jednak otulić się w powagę swego doświadczenia.
— Gdybyś chciał działać na Litwie, Kaziu, lepiej zawsze poradź się mnie, albo, w mojej nieobecności, choćby Pasterkowskiego.
— Pasterkowskiego — nie, w każdym razie. Zresztą ja nie mam zamiaru działać; może będę kiedyś tu pracował...
Pan Apolinary pośpieszył odrzucić rozmowę teoretyczną, coraz cięższą z Kazimierzem, i przejść do spraw osobistych:
— Więc przewidujesz, że tu powrócisz? Może na stały pobyt? Namyśliłeś się co do projektów, rozpoczętych w Wiszunach? W ostatnich dniach tak byłem rozerwany, żem nie poruszył z tobą tej ważnej kwestyi.
— Ach, o tem wcale nie myślałem — ziewnął Kazimierz.
Pan Apolinary wniósł z ziewnięcia, że chwila niestosowna, bo Kazimierz jest dzisiaj wyraźnie nadąsany. Chciał go jednak koniecznie rozruszać i rozweselić, gdyż nie po to przyśpieszył swą podróż do Warszawy, aby mieć nudnego kompana.
— Zawsze jednak nasza pierwsza wycieczka na Litwę udała się. Poznało się dużo, tu i ówdzie wskazało się właściwy kierunek... A ile wrażeń rozmaitych! W każdem miejscu inne. Summa summarum bawiliśmy się doskonale.
Uśmiechał się przez chwilę do wspomnień, spojrzał parę razy to w okno, to na Kazimierza, aż sięgnął żywo do kieszeni surduta i dobył z niej kobiecą fotografię.
— Patrz — — —
— Ach to ta... Mitzi! W jakimże kostyumie?
— Ofelii — rzekł pan Apolinary z namaszczeniem.
— Grywała i w teatrze?
— Grywała, ale ją wygryźli, bo za piękna. Intrygi koleżeńskie — rozumiesz?
Kazimierz uśmiechnął się weselej:
— To wuj ją widywał jeszcze?
— Musiałem... tak dla konsekwencyi. Nie mówiłem ci, bo z ciebie zrobił się już taki sensat... No, bardzo pięknie. Wiesz? przyjedzie za tydzień do Warszawy.
— Ależ, wuju! Gdyby się wykryło, że takie znajomości porobiliśmy w Wilnie?!
— Nie bój się; powraca przez Warszawę do Wiednia. Zresztą osoba dyskretna — wypróbowałem ją. My tylko o tem naturalnie — ani dudu!
— Na to liczyć można bardziej, niż na dyskrecyę panny Mitzi.
— Zobaczysz, nic się nie wykryje. Zresztą cóż? niewinny wypoczynek wśród działań poważnych — rzekł pan Apolinary, chowając starannie fotografię Mitzi między karty broszury politycznej, którą miał w kieszeni.
— Nie tylko o tym drobiazgu — mówił dalej uroczyście — wogóle o wynikach naszej wycieczki, o planach przyszłości nie byle komu należy opowiadać. Naucz się tego Kaziu. —
Rozpostarł dłonie, jak dyrektor orkiestry, gdy nakazuje przyciszenie.
— O kierunkach, o prądach, o ludziach mówić można, gdy się zdarzy sposobność. O szczegółach robót przeszłych i przyszłych — prawie nikomu. Chyba w wypadkach porozumienia się wodzów — ale to ci tymczasem niepotrzebne. Jeszcze z Chmarą powtórzyliśmy to sobie. Odsłaniać całą swą robotę — dyabła warte.
Kazimierz zaostrzył spojrzenie jakimś dziwnym uśmiechem:
— Czy to są zasady... demokratyczne?
— Wszystko jedno: zasady działacza. Nie śmiej się, Kaziu — mówię ci rzeczy cenne.
— Bardzo wujowi dziękuję, ale ja nie widzę wcale, w jakiej okazyi mógłbym użyć tych przepisów. Naturalnie, że wszystkiego każdemu powiedzieć nie można. Jednak wdziałaniach publicznych jawność i szczerość bywa zbawienna, a często obowiązująca.
— Nie w naszych warunkach.
— To jest: wobec istniejącego biurokratycznego rządu?
— Nie tylko. I rodaków trzeba prowadzić na pasku, często z zawiązanemi oczyma. Inaczej — rozkrzyczą się i rozlezą, dobrodzieju mój.
— To wuj zaleca spiskowanie na dwie strony?
— Nazwij to sobie, jak chcesz. Zobaczysz kiedyś, że innego sposobu niema.
Kazimierz wzruszył lekko ramionami i znowu przerwał rozmowę. Pan Apolinary, zniechęcony próbami, uciekł się jeszcze do jednego pomysłu:
— Podobno jest w pociągu wagon restauracyjny?
— Jest; widziałem, wsiadając.
— To pójdźmy tam; jużbym coś przetrącił; wagon pobudza apetyt.
To się udało. Nie tylko dostać było można w restauracyi różnych napojów i przekąsek, ale na następnej stacyi wsiadł do wagonu niespodziewanie pan Wojciech Gzubski, człek przyjazny, otrzaskany z polityką warszawską, świadek niejednego tryumfu pana Apolinarego, wielbiciel jego talentów.
— Wszelki duch pana Boga chwali! — zawołał Gzubski radośnie — ja tu zabrnąłem w interesie do dzikiego kraju, aż proszę — takie spotkanie!
Zasiedli obaj odrazu do biesiady w zwykłem i przenośnem znaczeniu; do wódki i słodkiej gawędy.
— Skądże to, jeżeli wolno...? — zagadnął Gzubski.
— Powracam... ze Wschodu — zaczął tajemniczo pan Apolinary.
Kazimierz wymknął się do swego przedziału i zadumał się samotnie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.