Uroda życia/Część I/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Uroda życia |
Tom | I |
Część | I. Cień |
Rozdział | XII |
Wydawca | Spółka Nakładowa „Książka” |
Data wyd. | 1912/1920 |
Druk | Drukarnia Ludowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Po zrzuceniu ze schodów rewidującego pedagoga Piotr stał się bożyszczem uczniów p. Kozdroja. Gdy przechodził, usuwano mu się z drogi, nieznajomi chłopcy kłaniali się na ulicy, a zawsze i wszędzie witały go wesołe uśmiechy uwielbienia i oczy roziskrzone od wdzięczności. Piotra gniewała ta sława przedmiejska, ale gniewała powierzchownie. W głębi polubił ją i przyzwyczaił się do swej wielkości.
W pierwszych dniach kwietnia, gdy był wieczorem sam w mieszkaniu, ktoś zastukał do drzwi. Po chwili wszedł jeden ze „spiskowców“, wysoki, szczupły blondyn z niebieskiemi oczami. Był to główny winowajca, o ile można było wywnioskować z rozmaitych szczegółów. Wśród niezgrabnych ukłonów, czerwienień się i poblednięć, jąkając się i bełkocąc nieumiejętnie rosyjskie wyrazy, uczeń ów wyłuszczał jakąś prośbę. Piotr poprosił go do swego „salonu“, czyli do drugiej izdebki, usadowił na krześle i poczęstował papierosami. Uczeń tłomaczył szeroko i długo, coraz bardziej zawile, a nawet, — w miarę jak się uspokajał, — ze świadomą i umyślną zawiłością, jakąś rzecz o książkach. Piotr tyle mógł zrozumieć, że „pewne kółko“ gimnazyalne miało „pewną biblioteczkę“, — że, wskutek zrzucenia ze schodów „Tapira“, odbywają się istne orgie rewizyjne w poszukiwaniu owej biblioteczki, gdyż „jeden podły“ — wsypał. Ponieważ zaś całe kółko może być wsypane, jeśli złapią biblioteczkę, a zniszczyć jej niepodobna, więc „kółko“ ośmiela się prosić, czyby pan porucznik nie raczył przechować owej biblioteczki w swej śpiżarni.
Propozycya taka nie była wcale przyjemna. „Pan porucznik“ nie miał zamiaru wchodzić w spółkę z tymi młokosami. Nie znał ich wcale, nie rozumiał, nie wiedział, czego chcą... Jednakże żal mu było „biblioteczki“ i wstyd odmówić podobnym frantom rzeczy tak drobnej. Po chwili wahania zgodził się na warunkach następujących: skrzynka będzie postawiona w otwartej śpiżarni bez jego woli i wiedzy; — sam śpiżarnię zamknie; — o fakcie przyniesienia skrzynki będzie wiedziała jedna tylko osoba, to jest sam petent.
Nazajutrz rano, zajrzawszy do śpiżarni, Piotr dostrzegł w jej rogu odrapaną walizę, związaną szpagatem. Przez ciekawość i dla powzięcia wiadomości, co też to za skarby mieszczą się w tej ściganej książnicy, rozwiązał szpagat i, zamknąwszy się w komórce, przejrzał zawartość.
Była to najbezwzględniejsza zbieranina druków. Rzeczy cenne leżały obok ramot, nowe studya filozoficzne i prace z zakresu historyi obok starych śmieci i strzępów, poezye Mickiewicza, Słowackiego i inne obok dodatków powieściowych do jakiejś gazety, przekłady z obcych języków obok starych, pożółkłych broszur politycznych. Niektóre z tych książek zastanawiały rozmaitością swego druku. Tytuły i pierwsze stronice ich pochodziły skądinąd, niż zawartość środkowa. Jakaś, naprzykład, wnosząc z tytułu, powieść angielska bezimiennej autorki, a wewnątrz dzieje powstania listopadowego, spisane przez Mochnackiego, — albo — z wierzchu niby to jakieś niepłodne „Ziarnka“ i szczere „Plewy“, wydane najcenzuralniej, a w środku poezye gorzkie i smutne, drukowane za dawnych lat w Lipsku, zaiste dla wnuków... Piotr zrazu przez ciekawość, a później z rosnącą pasyą począł czytać te tomy i świstki, — bezsilne, omdlałe poezye i szorstkie, krzykliwe, jakby z twardych patyków, gwoździ i drutów kolczastych ukręcone broszurki społeczne. Przejścia swe miłosne, troski, bóle, złamania się i zatoczenia, od których niejednokrotnie dolatywał aż do brzegu przepaści, spędzał teraz w towarzystwie tych ściganych druków. Pocieszał się nimi, rozrywał, nieraz upajał. Ogień miłości zapalał ognie, zawarte w wierszach dawnych poetów. Płonęły nieznane dotąd wyrazy i, jak żywa muzyka, ozwały się przecudne, dawne rymy. W dziwnych, napoły dostępnych słowach ledwie poznanego języka znalazł się wyraz dla tajnych kurczów, szlochów, westchnień i radosnych łez duszy. Zdarzało się teraz Piotrowi późno w noc, albo w rosyjskiem towarzystwie, powtarzać na pamięć dla uciszenia serca jakąś prawdziwą strofę niewiadomego dlań poety, wmyślać się, wwiadywać i wczuwać w skojarzenia dźwięków, które zdawały się wszystko wiedzieć, wszystko rozumieć aż do najtajniejszej głębiny. Pisarze, o których istnieniu nie wiedział nic zgoła, stawali się towarzyszami czującemi, rzeszą braterską, co, jak chór, westchnieniem odpowiadał na każde westchnienie.
Niejasne wyrażenia mowy posiadały urok podwójny, wżerały się w serce rozpłomienione od miłości, zahaczały o nie i nitowały z niem na zawsze. Z drugiej strony najróżnorodniejsze dziedziny myśli polskiej, uwięzione w szpargałach uczniowskiego kuferka, przemówiły do czytelnika nowego tysiącem ust. Piotr począł wgryzać się nocami w zagmatwane sploty umysłowania polskiego w dziewiętnastem stuleciu, — w dziwaczne narośle i przerosty, w czucia, które się stały myślami plemiennemi, w samoobłudy, które były i są najoczywistszemi lekarstwami od śmierci ducha. Zatapiał się w historye błądzeń ponad przepaściami Szalonego Orlanda Polski, w bohaterstwo i tęsknotę anielskich duchów — i w żywot martwego jej kadłuba, węszącego, gdzie jest żer i spokój, — w dzieje dwu potęg i motorów najgłębszych wszystkiego — pieniędzy i katolicyzmu.
Po upływie pewnego czasu wytworzył się od tego czytania w jego pojęciach, jako stan stały, — chaos, — w uczuciach — popłoch. Pragnąc znaleźć wyraźne dyrektywy, czytał coraz systematyczniej i uważniej książkę po książce. Kupił sobie szczegółowy i obszerny słownik polsko-rosyjski nad niektóremi szpargałami prowadził formalne studya. Wychowanie w sferze rosyjskiej, żołnierska od najwcześniejszego dzieciństwa prostolinijność dyscypliny i tresury, matematyczne podstawy rozumowania, rosyjska „pryncypialność“ w sposobie ujmowania zjawisk zewnętrznego i wewnętrznego świata — wszystko to nie pozwalało znieść, strawić i wchłonąć zakresu rozbieżności i rozpylenia polskiej myśli, błądzącej, jak żywe srebro, między biegunami ekstazy i abnegacyi, — myśli bez steru i kompasu... Ileż to razy Piotr Rozłucki tłukł w jakąś książkę pięściami, i „rugał“ ją ostatniem, sobaczem, moskiewskiem wyzwiskiem, patrząc, jak się łamie, chwieje, błąka linia jej kierunku, jak siła jej pęka i leci, — sam szatan wie dokąd!...
Jedno w tych książkach polubił — to wieść o nieistniejącem, zapomnianem wojsku polskiem, — legendę o wodzach, co w wieczność odeszli z rozpaczą, „ręce załamawszy na pancerz“, sprawy swej nie dosięgnąwszy włócznią, przegrawszy wszystek swój zamysł wojenny. Polubił połamanych mieczów polskich szczęk o zardzewiałe pochwy, rozbitych ostrołęckich armat hurgot i łoskot, — konnicy zbieganej pod Grochowem tętent... Począł wmyślać się cierpliwie w klęski dalekie — dalekie, — głęboki dla nich poczuł szacunek — i żal...