Uroda życia/Część I/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Uroda życia
Tom I
Część I. Cień
Rozdział XIII
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka”
Data wyd. 1912/1920
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XIII.

W pierwszych dniach kwietnia, powróciwszy z Warszawy, generał Polenow przywiózł pomyślne wiadomości: dla siebie znaczne odznaczenia, podwyższenie pensyi i kilkomiesięczny urlop, — a nawet dla swego pomocnika w przyszykowaniu wynalazku również awans i urlop z prawem wyjazdu za granicę. Generał niezwłocznie wybierał się w świat wraz z córką i jej towarzyszką mademoiselle Mathilde. Zaraz po powrocie, podczas pierwszego obiadu zaproponował od niechcenia Piotrowi, czyby nie warto odbyć wycieczki zagranicznej wspólnie. Piotr był zachwycony tym pomysłem...
W tymsamym tygodniu wyruszono w podróż — przez Berlin do Paryża. Berlin sprawił na Piotrze nieoczekiwanie silne wrażenie swą nowożytną kulturą wielkomiejską, — widokiem tysiąca naocznych przejawów niezłomności rządzącej woli, — właściwościami postępowego wytwarzania, — mnóstwem dowodów nowo-niemieckiego industryalizmu, który ogarnia i wchłania w siebie, a zarazem siłami swego umiejętnego porządku urabia w szeregi niemal wojskowe żywioły dalekie i rozbite. Ale w Berlinie towarzystwo generalskie zatrzymało się bardzo krótko, uchodząc cożywiej do zaprzyjaźnionej rzeczypospolitej. Tatjana była już raz poprzednio, — bardzo krótko zresztą, — we Francyi, — Piotr nie znał jej wcale, generał bardzo pobieżnie. To też mademoiselle Mathilde i Tatjana stały się przewodniczkami. Piotr zamieszkał na lewym brzegu Sekwany w pewnym skromnym pensyonacie, — generał z córką w pierwszorzędnym hotelu na bulwarach, a Matylda umieściła się daleko u krewniaczki w okolicach placu Clichy. Na samym początku pobytu Paryż uderzył Piotra barwą i formą anarchii ulicznej, która się stała rutyną i skutecznie walczy z usiłowaniem wdrożenia nowoczesnego porządku. Zadziwiało i bawiło wszystko: stare wehikuły konne z woźnicą w lakierowanym kardynalskim kapelusiku, jak za czasów Balzac’a, — bezładne krążenie powozów, — handel uliczny na chodnikach, w budach nad ściekami obok najwykwintniejszych na świecie witryn na bulwarach, — niewiarogodne zaśmiecenie ulicy, — krzyk kamelotów i nastawanie przekupniów o zdecydowanem spojrzeniu... Poza tym zewnętrznym przejawem nęciło miasto bezdennej i nieskończonej pracy, wrzącej i wiecznej... Niewymowną rozkosz sprawiało wpatrywanie się w to rojowisko, jedyne na ziemi. Piotr błąkał się zrazu po ulicach we dnie i późno w noc, jeździł, wsłuchiwał się w rozmowy, chodził do wykwintnych restauracyi i nocnych kabaretów, zwiedzał muzea, biblioteki, galerye, kościoły, sale uniwersyteckie i koncertowe, teatry, więzienia, sądy i grobowiska. Po upływie pewnego czasu chaos wrażeń pierwiastkowych nie zginął, oczywiście, lecz jął układać się w luźne, lecz upodobniające się grupy i niejasna, senna mgławica syntezy wyłaniać się w myśli poczęła.
Zupełnie inne wrażenia przeżywała Tatjana, — inny widziała i poznawała Paryż. Spotkawszy się, zwierzali sobie zdobyte spostrzeżenia i formułowali zabawne syntezy. Uogólnienia Piotrowe nie trafiały do przekonania Tatjany. To, co ona zauważyła, co jej się przedstawiło, jako urok życia i kwiat jego, jedynie godny w tem mieście poznania, nie było dla Piotra obojętne. Przeciwnie — z opowiadań, a raczej z wykrzyków, z dowcipnie sformułowanych jej aforyzmów uśmiechało się nieznane życie, radość istnienia, wesele zewsząd wytryskające. Mówiła mu o cudach kapeluszy, z których najtańszy kosztuje kilkaset franków, o „kreacyach“ balowych i wieczorowych, o arcydziełach Worth’a i Doucet’a, o paltocikach i bluzkach, biżuteryach, „na których widok oczy ślepną“, o perfumach, przyborach, drobiazgach. Ciągnęła go na Rue de la Paix, gdy tam nad wieczorem ruch największy, gdy automobile, wielkie, jak lokomotywy, stoją dwoma rzędami wzdłuż całej ulicy po obudwu jej stronach, a środkiem przeciskają się spóźnione, dymiąc benzyną. Lubiła wałęsać się przed wystawami, wzdychać przed niemi i głośno marzyć, — raz wraz spozierać na kamienicę Paquin’a, całą ozdobioną kwiatami, na tajemnicze siedlisko Doucet’a. Zachwycało ją tam wszystko — śliczne kobiety, wykwintni panowie, armia lokajów bogactwa snująca się wokół, wielobarwny blask biżuteryi, elektryczne światło, a nawet podniecający nerwy dym benzyny.
Widywali się codziennie w różnych miejscach i o rozmaitej godzinie. Tatjana nominalnie była pod opieką Matyldy, lecz ta opieka była czysto nominalna. Matylda wciąż spóźniała się, albo zawcześnie wychodziła, dążąc do „krewnych“, do „kuzynek“, albo znowu do „ciotki“. Generał zwiedzał rzeczy wojskowe, urządzenia społeczne, czynił zaprzyjaźnione notaty w sposób wysoce dyplomatyczny i bajecznie ostrożny, co mu zabierało bardzo dużo czasu. Wobec tego Tatjana, pozostawiana w tym Paryżu tak bezlitośnie samej sobie, musiała szukać jakiejś opieki, a Piotr z konieczności poczuwał się do jej udzielania. Spotkawszy się o umówionej godzinie i w miejscu wiadomem, szli w to miasto czarodziejskie, znikali w niem, jak dwie małe krople w wielkim oceanie. Miłościwe i dobrotliwe nad wszelką pochwałę były dla nich dzielnice, place, bulwary — i tłum nieznany, wśród którego się błąkali. Prastare, wąskie uliczki kędyś w okolicach Beaux-Arts, koło Odeonu, albo cmentarza Montparnasse — ileż ich szczęścia widziały! Czasem z mroku nocnego wysunął ze swego piedestału Voltaire szyderczo przekrzywioną głowę, albo na szczęśliwym szlaku miłości zastąpił Danton, ryczący w zgiełkliwe ulice swe pozwy tytaniczne... Te monstra ku innym jakowymś rzeczom unosiły myśli. Dumali tedy przed ich kadłubami, wyniesionemi tak nadzwyczajnie, wspominając, czego to od nich chcą, — czego się zawsze smuci biały Musset, albo nad czem się tak głęboko zamyśla umazana od deszczu pani Sand, siedząc między tulipanami ogrodu... Po chwili jednak szli dalej, ażeby pośmiać się z przygody generała Ney’a, najwaleczniejszego z walecznych, co zginął od kuli rodaków, rozstrzelany przez francuskich żołnierzy w tem mieście, którego sławę roznosił po lądach dalekich i w stu z wrogami ocalał bitwach... Cieszyli się na widok budowli, wzniesionych przed wiekami, ze wszystkich rzeczy i zjawisk, radowali ze wszystkich spraw dawnych i teraźniejszych, groźnie nastroszonych i zabawnie obdartych z powagi, a mówili istotnie tylko o sprawie własnej, wielkiej, jak Paryż, a nawet, — sumiennie rzeczy biorąc, — jak świat. Zdarzyło się, że tak wędrując swojemi światami, zabrnęli na bardzo odległą uliczkę Gracieuse i znienacka spostrzegli zjawiska niewiarogodne, widoki przerażające: czarne sienie, skąd wybuchał zgniły zaduch; izby za oknami zakratowanemi pełne nędzy i wstrętnego brudu, mężczyzn o groźnem i złowieszczem spojrzeniu, kobiety półnagie i straszne, wychudłe dzieci. — Uchodzili stamtąd w weselsze strony, w bardziej słoneczne okolice swej miłości. Tatjana chwyciła rękę towarzysza wędrówki i przyciskała ją do serca, ażeby prędzej mógł o nieprzyjemnych widokach zapomnieć...
Zdarzyło się, że przyszedł spóźniony pod okna hotelu, w którym czekała. Ujrzał ją w ciemności daleką, jak nieuchwytny cień. Wstrząsnęło nim niemal bolesne uszczęśliwienie. Zeszła pośpiesznie. Pomknęli przytuleni do siebie w zgiełkliwe bulwary, na oślep. Jakiemiś śpieszyli ulicami i zaułkami, mówiąc o swoich sprawach. Zeszli na szerszą przestrzeń w szczęściu głębokiem i świadomem siebie, w najzupełniejszem zbliżeniu dusz i wśród najdoskonalszej wzajemnej spowiedzi. Kamienne baryery Sekwany zatarasowały drogę. Oparci o nie, patrzyli na czarną wodę, w której seciny czerwonych, zielonych, złotych i wielobarwnych świateł odbijały się ruchomo długiemi zwojami. Nad tą migotliwą, ciemną wodą tkwiła wspaniale sylweta Luwru. Nad nim rozpostarła się łuna ceglasta głębokiego wnętrza Paryża, a jego niemilknący pomruk, warcząc od potężnego gniewu pracy, jakgdyby koło ogniste z miliona głosów utworzone, obracało się w groźnej łunie. Posępny statek, niby milczące widmo, — przepłynął po głuchych falach. W głębi ziemi huczały pędzące elektryczne koleje. Czasem doleciał do uszu łoskot ich biegu. Piotr i Tatjana zatopili się w kontemplacyę jedną we dwu osobach tego cudu nad cudy, — wielkiego, strasznego i okrutnego piękna, jakie stwarza zbiorowe życie olbrzymiej nowoczesnej metropolii. Mówili o tem półsłowem, wyrażali to półgestem, jak wspaniałe mieli przed oczyma widowisko. Wspominali o ludziach, bezsennie pracujących na statkach, łodziach, w kolejach, fabrykach, warsztatach, sklepach.
Rozważanie czarodziejskiej nocy, w której łonie wre straszliwy trud, pogrążyło ich w milczenie. Usiedli na samotnej ławce, w cieniu liści platana i głęboko wdzięcznemi oczyma przypatrywali się ogromnej łunie, świadkowi o potędze żywota miasta Paryża. Kiedyindziej wyruszyli na daleką wyprawę, aż na cmentarz Père-Lachaise. Błąkali się długo po wzgórzu śmierci, słuchając, jak szumią olbrzymie jego drzewa. Odczytywali na kamieniach napisy, wielkie imiona Francyi... Ciasnemi uliczkami wspinając się półkolem w górę wśród tego miasta zbudowanego z mogił, dotarli do grobowczyka Chopina. Napróżno Piotr mówił towarzyszce o tej sławie polskiej, o tym jedynym gońcu, który przyniósł światu najdokładniejszą i nigdy niezapomnianą wieść o piękności i nieszczęściu swej ziemi. Tatjana słuchała z litością, ponieważ on to jej mówił, zgadzała się z nim uczuciowo, bo tak chciał. Wkroczyli na najwyższe wzgórze. Objąwszy się w pół w tej samotni, gdzie nie było nikogo z żywych, a wokół spał niezliczony zastęp zgasłych, który — o, dziwne wrażenie! — zdawał się przez sen uśmiechać do ich miłości, — szeptali pod błogoustym szumem drzew o czarodziejstwie szczęścia bytu, który jest w nich, o dziecku jeszcze nie poczętem, które już ponad wszystko kochali. Wśród tego bezmiaru wielkości zgniłej, sławy strąconej, bogactwa pożartego przez robactwo nieśli uśmiech swój, bezmyślne swe szczęście, radość kwitnącej urody — najwyżej, skąd widać Paryż w dymach i mgłach. Usiadłszy tam, spoglądali na te dwa niezmierne w przestrzeni mrowiska — jedno martwe, drugie żyjące. Tam, kolumna Bastylii, — czegoś symbol, tam dalej na wzgórzu — Panteon. Uśmiech ich unosił się ponad temi znakami, jak gołąbek, niosący gałązkę oliwną wszystkiemu, co oczy objąć mogły, co myśl mogła ogarnąć.
Najchętniej wszakże wymykali się za miasto małym stateczkiem — w górę rzeki do Charenton, albo z prądem cichej Sekwany do Saint-Cloud. Statek przebiegał między nawałą domów, sunął niepostrzeżenie pod mostami, dając możność napatrzenia się do syta pracy ludzkiej. Siedząc obok siebie, jak na dziwowisko spoglądali na czarnych ludzi, niby w tańcu cudacznym biegających około wind, potwornych gzygzaków, co jak znaki pytające z ulic miasta wykręcały się profilem ponad spracowaną rzeką, — na morza beczek, składy towarów, tworzące nowe wybrzeża, i na mrowie pracujące. Ale wydostawszy się z dymów i kurzów na błonia i między drzewa, chętnie zapominali o mieście. Szli, objąwszy się rękoma i duszami, w świat zieleni, kwiatów i traw. Otwierały się na ich przyjęcie tajne, wpółokrąg idące alejki, gdzie młode drzewa, nawisłe w sklepienia, zasłaniały od świata, ażeby można było na śmierć się zacałowywać w usta i w oczy.
Opar łagodny wstawał po deszczu w lesie Vincennes, sztuczny potok szumiał wśród kamieni, a łaskawa aleja wiodła dalej, wciąż dalej od świata i przechodniów, od odgłosu automobilów i poryku bicyklów. Rzecz dziwna — i w Saint-Cloud były podobnie uwodzicielskie aleje. Prastare, uśmiechnięte drzewa stały bez ruchu nad drogami zarośniętemi trawą, — pnie ich odbijały się w ciemnej wodzie basenów. Rumiana zorza pozłacała obłoczki, płynące ze ślicznych pól nad miasto zadymione. Była tam pewna samotna ławka, jakby zapomniana przez ludzi, jakby darowana przez Opatrzność, która przewidziała ich wielkie szczęście i tę w jego dziejach chwilę. Szli w głuchym parku sami jedni na górę, która była górą miłości, przez ciemniejący las, który się stał lasem świętym. Znaleźli na bulwarach pewną cukiereńkę, gdzie były najsmakowitsze, neapolitańskie lody, gdzie można było widzieć sławy literackie, oraz najszykowniejsze kokoty. Gdy zanosiła się kawiarniana muzyka, a wesoły i rozbawiony tłum przesuwał się nie tylko po chodniku ulicy, lecz i przez sale kawiarni, Tatjana stawała się przepiękna, jak sen, lecz zarazem niezrozumiała, jak sen. Twarz jej przenikał wyraz szczególniejszy, lubieżny, jakby na nią padał urok, zadany przez wykwintne kokoty z umalowanemi na karminowo ustami... Oczy jej płonęły, jak bezcenne brylanty, ruchy były podniecone, — niewiarogodne słowa padały z tych ust tak jeszcze skromnych, — myśli wyuzdane rodziły się z niczego, powstawały znikąd wśród spokojnych dotąd poglądów. Lubiła wtedy strzelać na wsze strony oczyma i zbierać ku sobie, jakby zgarniać na kupę spojrzenia wszystkich, nie wyłączając grajków kawiarnianych, — ażeby natychmiast z szalonym śmiechem ofiarować owe łupy w prezencie Piotrowi, — a zarazem nieznacznie, niepostrzeżenie, pod największym sekretem, w ekstazie miłości pochwycić tajnem podejściem jego rękę, wpić się w nią wargami na nienasyconą chwilę, z upojenia przymykając powieki. Nie mógł jej się wtedy oprzeć. Cokolwiekby chciała zrobić, godził się na wszystko. Co więcej, lubił sam podsuwać jej myśl o tej kawiarni, — namawiał, ażeby w tajemnicy przed Matyldą i generałem wymknąć się z domu i gnać do ulubionej skrytki.
Pewnego popołudnia byli na koncercie Colonne’a. Generał siedział na przodzie loży, Tatjana obok niego. Piotr w głębi. Orkiestra grała heroiczną symfonię Bethowena. Stary generał poczuwał się do obowiązku słuchania w skupieniu ze względu na osobę wojownika, Bonapartego, który czynami swemi natchnął, pono, twórcę do podjęcia i wykonania nieśmiertelnego dzieła. Tatjana była roztargniona. Rzucała oczyma po wielkiej sali Chatelet, natłoczonej zadumanemi głowami. Ale oto po części pierwszej, — jakby po rozległych i szalonych dziejach czynu, — wśród ciszy dała się słyszeć druga, — dzieło boskie, — w którem materyalne instrumenty przemawiają nie materyalnemi głosami, lecz elementami duszy człowieka — o śmierci. Wielekroć powtarzająca się melodya kroków zmierzających ku wrotom wieczności rozwarła ich połowice i ukazała sprawę śmierci, — dzieło jej niszczycielskie. Zachwiała się melodya, jakgdyby człowiek ogarnięty przerażeniem, spadła z piedestału mocy swej i jęła tarzać się w boleści, u nieubłaganego progu. Słychać w niej było, jak szał ręce zapuszcza we włosy, jak jęk zamiera, jak serce wzdryga się i pęka od widoku bezlitości. Zdala pochodem nadeszły kroki nowe, idące w tęsamą drogę. Zbliżyły się i zdeptały ból jednego człowieka. Przeszły po nim.
Tatjana zwolna poczęła przysłuchiwać się tej muzyce. Głowa jej pochyliła się nieco na bok, jak u nasłuchującego zwierzątka, oczy zagasły. Uśmiech nieznajomy osiadł na wargach. Jednolita bladość powlekła czoło i lica. Nozdrza zesztywniały w trudnym oddechu. Niepostrzeżenie wyciągnęła w stronę Piotra rękę. Gdy ujął jej dłoń, ścisnęła go z całej siły i przywarła palcami do jego palców na cały czas trwania wzniosłego dramatu drugiej części bohaterskiej symfonii. Gdy ta muzyka — „do dyabła“! — ucichła, Tatjana, nie podnosząc wzroku i nie tracąc tegosamego uśmiechu, rzekła cicho do Piotra:
— Mam ci coś powiedzieć...
— Słucham.
— A kiedy przestałbyś mię kochać...
— Czy tak?
— Napewno.
— To powiedz! Zrobimy próbę.
— Niebezpieczna to byłaby próba.
— Cóż to takiego?
— Nie śmiej się!
— Nie można się śmiać po tej muzyce.
— Przeklęta jakaś muzyka! Jakby kto ściskał za gardło.
— Taniu, czy tak? A ja marzę, żeby się jeszcze raz ozwały te chóry skrzypiec i ten po nich marsz! To jakby wszystkie wojska ziemi niosły na ramionach zwłoki bohatera...
— Dla mnie to nie tak. To było, jakby ohydny kat zdzierał ze mnie suknię i krwawą garścią chwytał mię za włosy. Tu kat, a tam w tej muzyce, za żelaznemi drzwiami siedział car Iwan Groźny. Drzwi się miały lada moment otworzyć.... I nagle ta cisza. Wtedy to ów nieopisany dźwięk. Te skrzypce... I znowu cisza. O, Boże!
— Ale teraz już przeszło nieprzyjemne wrażenie?
— Kiedy to jest co innego! Nic nie wiesz. Nie rozumiesz wcale, co ja mówię. Możesz wyobrazić sobie cara Iwana Groźnego, jak siedzi na złotem krześle za żelaznemi drzwiami?...
— Powiedz!
— Później... — szepnęła.
Po wyjściu z koncertu śpieszyli przez zatłoczoną ulicę Rivoli, szarpani i popychani na wsze strony. Piotr znalazł się obok Tatjany. Zapytał:
— Powiesz mi teraz?
Znowu ten osobliwy uśmiech przemienił się w bladość i zastygł na wargach. Już podniosła oczy i, zda się, zebrała myśl, żeby powiedzieć.... Nagle rzuciła ostro i z gwałtownością:
— Ależ nic! Głupstwo. Nie warto mówić. To tam było jedno takie.
— Nie powiesz?
— Nie. Nie powiem. To nic ciekawego. Było, minęło i niema.
— Kogo kochałaś?
Roześmiała się nieprzyjemnie i z góry, jakoś pogardliwie spojrzała na Piotra.
Urażony zamilkł.
Zdarzało się, że zmuszała towarzysza do opowiadania wszystkiego o przeszłości, a szczególniej do wyjawienia marzeń o kobietach i opisu stosunków z niemi. Wysłuchawszy zaś wszystkiego z pozornym spokojem, a nawet z łobuzerskim śmiechem, naraz popadała w płacz, w szlochy pełne jęków z dna duszy, długich i niepocieszonych. Zazdrościła o każdy dawny uścisk, o każdy pocałunek, oddany przez Piotra owym nieznanym „łotrzycom“. Z płaczu wyłaniała się później zabójcza pogarda, gniew, pasya, furya. Potrącała go ze wstrętem i odrzucała od siebie, biła weń insynuacyami i podejrzeniami, umyślnie zaznaczając, że jest niemiły, brutalny, ordynarny, brzydki. Mijały godziny, nim się uspokoiła i nim ucichło w niej to groźne morze duszy. Ale i on znał dobrze szpony zazdrości. Często wałęsał się w ulicach, pod jej oknami, czyhając na urojonego rywala, choć w głębi duszy wiedział, że takiego niema na świecie. Często mierzył piędź po piędzi tęskniącą zazdrość, rozpiętą na dźwiękach długich godzin oddalenia, zaiste wplecioną w koło doby, dzielącej oczy od widoku ukochanego oblicza, usta od ust i zakochane słowo od jego echa w ustach różanych. Zmiany niepojęte i tajemnice kryły się w usposobieniach jej i w natężeniu jego tęsknoty. Lubili badać w sobie owe zmiany, wpatrywać się w te, jak gdyby krajobrazy swych uczuć tajemnych. Nieraz po nocy bolesnej, pełnej strzyg zazdrości i zmor tęsknoty, kiedy żmija wewnętrzna wysysała wszystką krew serca, przyszedłszy rano, znajdował ją stęsknioną i jak gdyby jaśnie — wiedzącą o tem, co z nim w nocy było. Kiedyindziej cisza i pogoda serca trafiała na jej ponury gniew, niby na nieubłaganą karę za godziny wewnętrznej cichości. Uczucia były tak wszechwładne, że twarze stawały się od nich uroczyste, jasne, pogodne, — lub ciemne, pożółkłe, okrutne, jak twarze widm z niewiadomej tragedyi. Zawsze jednak, wśród wszelkich uczuciowych zmian, miał uroczyste nie wrażenie, lecz ugruntowaną pewność, że jest obok niego potęga, siła z życia wytryskająca, istota zdrowa, niezwalczona, sama przez się i dla siebie. W duszy Tatjany, w jej umyśle, postępowaniu, w dziwacznych zmianach jej woli, w jej chęciach, pożądaniach, marzeniach dokonywało się jak gdyby zrealizowanie potężnego zamysłu. Wszystko w niej było dokądś dążące, samo dla siebie i świadome swego celu, który osiągnięty być musi, — wszystko było jej własne, jej znane, idące w drogę wiadomą. Piotr zdumiewał się użyczeniu losu, że on jest wybrańcem tej kobiety, jej, która jest siłą najbezwzględniejszą i najsubtelniejszem pięknem życia. W tem, co ona lubiła, malowała się zawsze istotna wartość i przydatność zjawiska, — to było właśnie faktem i prawdą, siłą i wdziękiem. Jeżeli spojrzała na dzieło sztuki, lub przedmiot jakiegokolwiek porządku, — oceniła go zawsze istotnie i z niewymuszoną trafnością.
Lecz nie lubiła dzieł sztuki, a właściwie nie przykładała do nich należytej wagi. W Luwrze podobał jej się Tycyana młodzieniec w rękawiczce i podobał w sposób tak wyjątkowy, że Piotr był o niego zazdrosny. Lubiła rysunki, ryte na etruskich zwierciadłach, Fragonarda i Salome Bernardina Luini’ego....
Żadne zjawisko znane, żadne dzieło sztuki, ani najstarszy przejaw pracy wieków — jej nie imponował. Wszystko, cokolwiek spotykała na drodze — instytucye, pomniki, rzeczy czczone, jako skarby, były nie to obojętne, lecz służyły do odebrania własnego jedynie wrażenia. Paryż, z jego przeszłością, z gmachami i muzeami, siedlisko nauk, postępu i sztuk, był czasem zabawką jej myśli, czasem w chwilach łaski i wzruszenia przedmiotem kontemplacyi. Ona nie była dla żadnego z tych ludzkich dzieł. Jedyny i istotny zachwyt czuła dla modnych „kreacyi“. Uwielbiała żywe życie. Kiedy nad wieczorem znaleźli się we wrzaskliwym kotle bulwarów — czuła się najlepiej. Ideje, uogólnienia, spostrzeżenia Piotra nużyły ją, a nawet sprawiały szczególniejszą przykrość. Nie mogła pojąć jego stanu duszy, rozterki i targaniny wewnętrznej. Nachylała się siłą woli, patrzyła w jego świat, wytężając słuch, ale nie mogła tej jego dziedziny uczynić własną. Czasem zadawała pytania, albo, co gorsza, głosiła opinie, które go doprowadzały do głębokiego smutku.
Wybuchały wtedy sprzeczki i scysye. Umiała być niewzruszenie twarda, nieubłagana i nieugięta, — gryzła wargi i miotała groźne spojrzenia. Wiedział dobrze, że gdyby nawet skonał u jej stóp, pewnych w niej usposobień nie wytępi, chociaż przez bezgraniczną miłość robiła wszystko, co było w jej mocy, i niemal uczuwała wszystko, czego chciał, co czuć kazał. Pojmował dobrze, że tego w niej niema, a co jest, przezeń jest stworzone. Nie mógł zupełnie zwalczyć jej oporu. Siłą uczucia mierzył twardość opoki, na której wyrosło wszystko, co nią było. To też pewnego dnia, kiedy nie mógł jej widzieć, poszedł sam do Notre-Dame i długie tam przepędził godziny. Obok posągu Opiekunki miasta ustawiono podówczas posąg Joanny d’Arc. Posążek był ordynarny, wcale nie artystyczny, zwykły, z białego marmuru. Piotr wpatrzył się w ten posąg, wmyślił w dzieje Joanny — i oto z jego serca wybuchnęło błaganie do bohaterki, ażeby jej dusza ocknęła się w duszy Tatjany. Nie wiedział, czego chce, co czyni, nie przypuszczał nawet, że się modli. Nie zdawał sobie sprawy, do jakich dzieł chce Tatjanę podźwignąć, zagrzać i popchnąć, — ani o co mu chodzi. Był jak niemowa, usiłujący wymówić całe zdanie, albo jak idyota, któryby chciał zbudować nieskazitelny syllogizm. Wpatrywał się gorejącemi oczyma w postać dziewicy, zakutej w pancerną stal, i błagał usilnie o przemienienie duszy Tatjany w duszę Joanny d’Arc. Nikogo nie było w olbrzymim kościele. Panował mrok, w który sączyło się fioletowe światło z kolistego witrażu. Piotr czuł, jak gdyby był wrośnięty w kamienną posadzkę, a pragnął podnieść się, podźwignąć w górę. W chwili tej nieobecną Tatjanę miał na swej piersi i obejmował ją rękoma ducha. Długo tak nadaremnie płonął przed kamiennym posążkiem.
Chwila ta zginęła zresztą bez śladu w powodzi innych, wśród momentów radości, krótkich jak błyskawica, i długich mroków smutku. Widywali się w dalekiem mieszkaniu mademoiselle Mathilde. Jednego dnia, przyszedłszy na miejsce o naznaczonej godzinie, zastał pokój pusty. Czekał... Był już mrok. Świeca płonęła na stoliku, zarzuconym książkami i drobiazgami. Ruchomy blask odbijał się w lustrze kominka i szafy, niecąc wokoło jakby widomy, drgający obraz bezsilnej tęsknoty, co narywała w sercu. Huczało wielkie miasto. I ten huk zdawał się być w sercu, w duszy targanej od niepokoju. Ręce czepiały się ulubionych sprzętów, w których miłość była utajona. Każdy szczęk drzwi, odgłos na schodach wprawiał we wzmożony stan męki czekania. Minęła jedna i druga godzina. Nareszcie rozległ się łoskot otwieranych drzwi i odgłos ukochanych kroków.
Wróciła. Jak strzała puszczona z cięciwy, tęsknota uderzyła w jej piersi. Skargi, szyderstwo, podejrzliwość, nagłe twarde postanowienia i jeszcze bardziej nagłe upadki do nóg.... Tatjana była milcząca, nie chciała oddać pocałunku, drwiła i raz wraz cisnęła opryskliwe zdanie. Po długich prośbach na klęczkach dowiedział się, że była w sklepach. Nie wierzył. Sztylet podejrzenia wrzynał się w serce. Szczególnie uśmiechnięta, półobrócona, drwiąca wyznała wreszcie, że poszła do kościoła Saint-Germain-des-Prés. Nabywszy świecę, postawiła ją przed posążkiem Matki Boskiej w bocznej nawie z modlitwą za Piotra, za jego zdrowie i za wszelkie dobro, — z prośbami pokornemi o pewne łaski miłości, iżby się stało to, czego pragnęła w tajemnicy dusza. Klęcząc przed Tatjaną, Piotr ujrzał w niejakiem widzeniu zczerniały posążek i rzędy świec, płonących przed nim. Tatjana była prawosławna, on nijaki, nie wierzący. A oto teraz ujrzeli oboje, schyliwszy ku sobie głowy i stykając się czołami, siłę kamienia, który wszystko zdawał się wiedzieć w tej niewiadomej, ciemnej jak głęboka noc, zagmatwanej sprawie miłości. Był tedy ktoś, kto mógł pomóc w męce dusznej, poradzić w obłąkaniu, popchnąć na drogę niewidoczną zgoła w tej niezgłębionej nocy miłości. Piotr podniósł oczy na posąg daleki i pragnął sam doznać wskazania, doznać tego, co prosty lud od tylu wieków nazywa „nieustającą pomocą“. Zdumiewał się zarazem nad koncepcyą tego złudzenia, że mogłaby być siła, któraby miała powszechną świadomość nie tylko tego, jak jest, — małe zawiłe wewnętrzne szarpania, słodkie aż do śmierci omdlenia, nad któremi nie panuje rozum ni wolna wola, — męczarnie i radości ekstatyczne, okrutne, zabójcze, — lecz nadto mogła wiedzieć, jak trzeba.... Tatjana mówiła cicho:
— Słuchaj mię.... Modliłam się na kolanach, żeby Ona dała mnie niegodnej, ażebyś ty wreszcie polubił samo życie, ażebyś pokochał wolność i rozkosz bytowania dla siebie, żebyś przecie spostrzegł miękość, radość i piękność. Prosiłam się Jej, żeby ci dała przejrzeć i widzieć świat dla nas stworzony, radosny, — żeby twoją duszę raczyła zdjąć z tych okrutnych haków, na których ją rozpinasz.
— Taniu! — wyszeptał, wspomniawszy swoją modlitwę. Tulił ją w ramiona, usiłując pochłonąć w pocałunkach, wcielić w swe serce, zmieścić w sobie, pokonać duchem i zamknąć w swych piersiach.
— Prosiłam się, żeby twoja polska ponurość i twardość zelżała, żeby się uśmiech w tobie narodził, żeby na ciebie pierwszy powiew wiosny przyleciał, żeby ci słońce zaświeciło w duszy....
Innego dnia biegł po zachylających się schodach nie jak człowiek żywy, lecz raczej jak chmura niesiona od wichru i wichrowi jedynie posłuszna. Pociągnął za dzwonek.... Skoro otwarto, minął korytarz i trafił do drzwi, ukrytych w ścianie. Stojąc przed nimi, doświadczał uczucia, jakby się wcielał w głąb swego jestestwa. Ściana, oddzielająca pokój Tatjany od korytarza, była cienka, oklejona bladoniebieskim papierem. Dalej był już ślepy mur sąsiedniego gmachu. Piotr miłował ten pokoik, świątyńkę na ziemskim globie, gdzie przebywała bogini. Kochane były tam wszystkie sprzęty: szafa na suknie, stolik, krzesła, a nadewszystko wielkie lustro nad kominkiem, które w tafli swej miało obraz przecudnych kształtów i niebiańskich zdarzeń, a zatopiło te widoki w sobie, w lśniącej, uśmiechniętej tajemnicy. Nieme lustro, jak natura, nie znało wspomnienia, litości i marzeń, — jak niezbadany los, gotowe było nanowo ukazać w całym jej przepychu rozkosz, albo zapomnieć o niej, nie odtworzyć już nigdy i milczeć o jej istnieniu aż do skończenia świata...
Gdy Piotr wsunął się, a raczej wkradł do pokoju, Tatiana nie wybiegła, jak zawsze, na powitanie jego ust i ramion. Stała wśród pokoju bezradnie, blada i ociężała. Skoro się zbliżył przelękniony, szeptem wyjawiła mu, że nie spała przez całą noc, że usnęła dopiero o siódmej rano i to na krótko. Na tysiączne pytania o przyczynę odpowiadała milczeniem, albo monosylabami, które nic nie tłomaczyły. Wreszcie na gorące prośby, które zanosił, klęcząc u jej kolan, wyznała, że o północy przelękła się i w drżeniu okropnem przetrwała noc.
— Czegóż przelękłaś się, Taniu? — dopraszał się po tysiąc razy.
— Ktoś się dobijał do mnie.
— Tutaj? O północy? Ależ przecie obok śpi generał...
— Tak, śpi. Ale cóż z tego?
— Może jakaś pomyłka?
— Nie. Ten, co się dobijał, nie pomylił się, wiedział, gdzie mnie szukać, — rzekła z tak męczeńskim uśmiechem, że Piotr zdrętwiał w sobie.
— Któż to więc był?
— Nie wiem.
— A skądże wiesz, że to ktoś taki, co się nie pomylił?
— Bo wiem.
— Więc wiesz i nie wiesz?
— Tak, wiem i nie wiem.
Schyliła się, zwinęła w sobie i siedziała na łóżku z głową ukrytą w dłoniach. Włosy jej były rozkudłane, gruba chustka okrywała ramiona. Było coś nad wyraz bolesnego w tej niezmiennej postawie. Nie mógł posadzić jej na krześle, ocucić, dźwignąć. Wracała wciąż do swej dziwacznej pozy. Gdy podniósł jej głowę i zajrzał w oczy, zobaczył twarz bladą, bez wyrazu żadnego, a oczy martwe i zimne. Nic nie mówiła, — a jeśli wyrzekła jakie zdanie, było obłudne, albo bezmyślne. W pewnej chwili z za włosów, które jej twarz zasłaniały, rzekła w pełni rozumu, tonem, który zdradzał głęboki namysł.
— Jeśli mi dasz dziecko, to się już nie będę bała.
— A czy to nie pierwszy raz tak się boisz?
— Nie pierwszy.
— A kogo się ty boisz, kogo?
— Jednego.
— Wyznaj mi!
— Nie mogę.
— Przysięgnę ci, że ja potrafię wyrwać z ciebie tę obawę!
— Nie potrafisz.
— Ja nie potrafię?!
— Daj mi dziecko...
— Nie rozumiem cię...
Chwycił ją za ręce, objął ramionami, jak skarb swój — i prosił się:
— Powiedz, kogo się boisz!...
Milczała podawnemu. Milczała długo, okrutnie, złowieszczo dla siebie i dla niego. Wreszcie nieproszona rzekła sama:
— Jeden tu do mnie przychodzi.
— Kto? — szeptał Piotr.
— Jeden.
— Jakże wiesz, że przychodzi?
Podniosła znienacka głowę i rzekła, wskazując na drzwi:
— Wczoraj te drzwi zaczął szarpać. Z dziesięć razy szarpał. Cała ta ściana trzęsła się, gdy tak targał... Boże! — jęknęła w boleści, rozglądając się zgasłemi oczyma i zwolna, bez sił opadając na posłanie.
— Ależ to przeciąg, wiatr ruszał te drzwi!
Milczała.
— Mówże, Taniu!
— Czego ty chcesz?
— Skąd ci to przyszło do głowy, że ktoś mógłby się do ciebie dobijać? Dla czego?
— Ja wiem dla czego i on wie, dla czego.
— Któż to taki? Na Boga, któż to? Powiedz!
— Nie powiem tego nigdy, nikomu, nikomu!
— Ani mnie?
Podniosła ramiona ociężałym ruchem, pełnym miłości, oplotła mu szyję i głowę jego przytuliła do piersi kochającej, w której gwałtownie biło wzburzone serce. Prosiła błagalnie:
— Nie żądaj tego wyznania. Nie mów o tem do mnie. Proszę o to przez naszą miłość...
— Dobrze, już nie powiem ani jednego słowa. Ale uczyń tak, gdy cię ogarnie obawa, a mnie przy tobie nie będzie. Przytul się, jak teraz do mnie, do mojej duszy. Przyciśnij mię do swego serca, jak teraz. Ja będę z tobą nazawsze, aż do mej śmierci. Zasłonię cię! Ja jestem mężny, za ciebie potrafię umrzeć i każdego wroga zwyciężę!
— Tego wroga nie zwyciężysz... — rzekła z bolesną pewnością, kiwając ciężką głową.
— A czy nie mogłabyś powiedzieć mi przynajmniej, czego on od ciebie chce?
Zadrżała wszystka, jak młoda brzoza u samego odziemka uderzona ostrą siekierą. Zęby jej szczękały, palce były, jak sople lodu. Z oczu spadły strugi obfitych łez i znagła obeschły. W źrenicach została szklista suchość tchórzostwa. Mówiła przyciszonym głosem szczerej prostracyi:
— Nie wiem, czego on chce. To tylko wiem, że szarpał drzwi. Tak szarpał, że zasówka wyginała się, a cała ta cienka ściana... Między futryną i drzwiami już była szpara! Gruz się sypał za tapetami, suche pacyny spadały koło łóżka...
Skurczyła się, znowu przywarła całem ciałem do Piotra z tak bezdenną boleścią i tak wstrząsającym jękiem, że przeniknęło go zimno boleści jakby mróz z zewnątrz, z jej ciała wypływający. Uczuł jej boleść w sobie i zimno jej serca zwolna przenikające do swego serca. Podniosła głowę i zapytała z cicha:
— Czy ty lubisz tych polaków?
— Skąd to pytanie? Na co ci taka odpowiedź, Taniu?
— Tak, — pytanie...
Zamilkła i, zdało się, w objęciu jego usnęła. Ale po westchnieniu znać było, że nieszczęście w niej czuwa i działa.
— A może to jest jaki umarły ten, co do ciebie przychodzi... — rzekł Piotr z bezmyślną ironią.
Nie odrzekła nic. Westchnęła.
— Przynajmniej to mi wytłomacz...
Rzuciła z nakazem:
— Nie mów!
Po długiej, długiej chwili znowu podniosła głowę i zaczęła prosić się z głębi serca szeptem miłosnym, zwierzeniem najszczerszem, ujętem w bezmyślne słowa:
— Daj dzieciątko... Daj córeczkę czarnobrewkę, czarnowłosą... Daj dzieciątko... Będę ją po nocach trzymała przy piersi, będę ją tuliła na sercu. Serce ucichnie... Ja już słyszę jej płacz... Daj dzieciątko.
Naogół biorąc, Tatjana była uparta i skryta. Jeśli nie mogła pojąć chaosu duszy Piotra i wyrywających się zeń słów i zdań, nosiła w sobie podejrzenia albo ból i, nie mogąc im dać rady, wymierzała na winowajcy jakby zemstę. Zaprzeczała dawno ofiarowanej łasce, cofała przyrzeczenia, które już oddawna były skarbem obojga. Dopiero w chwilach najwyższej ekstazy, łaska wracała i wynurzało się wyjaśnienie, komentarz do tajnego źródła niełaski. Odsłaniała się znowu prawda, a odblask wewnętrznego jestestwa duszy pokazywał się w promieniach radości. Podówczas stawała się znowu dobrą i nagradzała zadany ból w sposób królewski, ze wzniosłą szczodrobliwością. Szczęście stawało się coraz bardziej ciche, bezsłowne, oniemiałe, zastygłe w jakowymś kwiatku uwiędłym, w szczególnym pocałunku, w nazwie imienia, wynalezionej genialnie, w uśmiechu. Wówczas podnosili się wzajem ku sobie i stawali duchowo bliscy. Tatjana wpatrywała się w jego oczy i wyczytywała w nich myśli, jakby były za pomocą liter i słów utrwalone, spostrzegała w nich piękno i wzniosłość...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.