Uroda życia/Część III/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Uroda życia
Tom drugi
Część III. Łoskot śmigła
Rozdział I
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka”
Data wyd. 1912/1920
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

CZĘŚĆ III.
ŁOSKOT ŚMIGŁA.



I.

Wielki „Cunard“ transatlantycki płynął z New-Yorku do Liverpoolu. Cztery potężne kominy wyrzucały dymy jego palenisk, dwie śruby cięły wody oceanu, pracując z siłą dwudziestu tysięcy koni parowych. Ogromny steamer, liczący sto kilkadziesiąt metrów długości i dwadzieścia kilka szerokości, wiózł około czterystu pasażerów pierwszej klasy, czterystu drugiej i tysiąc trzeciej, przy kilkunastu tysiącach ton wagi. Kajuty pierwszej i drugiej klasy, stanowiące dwa piętra, mieściły się nad pokładem. Maszyny tego okrętu była to istna, wielopiętrowa fabryka. Obok wałów, obracających śmigi śrub, wygodnemi chodnikami na samem dnie parowca można było zażywać przechadzki. Ciemny kadłub kołysał się miarowo, pokonywał fale z niezwalczoną siłą. Szedł równo w daleką swoją drogę przez pustynię oceanu.
Była późna noc. Nie odczuwało się wyraźnego wiatru, choć powiew kołysał fale. Pasażerowie pogrążeni byli we śnie po kajutach. Nieliczni tylko bibosze, przyzwyczajeni na lądzie do knajpy, gwarzyli przy kieliszku w bufecie.
Piotr Rozłucki i ex-ksiądz Wolski zajmowali w jednej z kajut klasy drugiej miejsca obok siebie. Mieli jeszcze trzeciego towarzysza, amerykanina, lecz ten nie spał i należał właśnie do kompanii, przekładającej szklankę grogu nad sen w dusznym przedziale.
Wolski za to spał nie tylko za dwu towarzyszów, lecz za cały ich dziesiątek. Rozłucki wypoczął już był i teraz, leżąc na górnem łóżku, patrzał w okienko, które znajdowało się wyżej od poziomu morza, lecz tylko cokolwiek nad nim. Kiedyniekiedy szelestna fala zasłaniała szybę. Świecił księżyc i z wyżyny swej rozpościerał niespokojny powłóczysty blask w morskiem zwierciedle. Wędrowiec doświadczał nienasyconej rozkoszy patrzenia w okręg tajemniczy, niedostępny dla ludzkiej źrenicy, w samotnię oceanową, w wieczność i nieprzerwalność jej obrazów. Z jakąż ciekawością podglądał na miejscu kołysanie się wód, dziwne prace fal, podobne do wiecznej igraszki pod uroczem księżyca jaśnieniem, — bytowanie wód, ciemności i światła w tych ostępach ślepych, niemych i głuchych, ponad najstraszliwszemi głębiami kuli ziemskiej! Coraz bardziej zapadając w kontemplacyę, dostrzegał pierwszy raz w życiu to wszystko, co samo że sobą i dla siebie samego w księżycową noc czyni niewidzialne morze. Wzburzało się od niewytłomaczalnego, wewnętrznego sprzeciwu zdobywcze i zaborcze serce, gdy oczy nie mogły znaleźć kresu bezgranicza. Myśl nakreślała granice i narzucała władzę przestworowi w nich zawartemu, idąc za rozkazem człowieczej natury. W rozkazie tym była radość czynna, jakgdyby radość Wilhelma Zdobywcy, gdy wiatry niosły wzdęte jego żagle ku białym Anglii skałom. Było w tem wyzwanie morza i powietrza, wiatru i ciszy, nocy i światła wiecznego. Lecz było także bolesne wzdychanie i walka ze sobą samym. Zdawały się śmiać nieprzerwanem weselem, którego nigdy nie pokona śmiertelny człowiek, zimne fale. Nie znały boleści i nie znały wspomnienia...
Wspominał. Liczył, ile to już upłynęło lat, odkąd porzucił europejski ląd. Narachował ich kilkanaście, które mu włosy przyprószyły siwizną i twarz ciemną barwą powlekły. Przebierał w myśli prace swe po fabrykach automobilów w Ameryce północnej, długie wędrówki za chlebem od Kanady do Parany, trudy na rolach dzikich, karczowanie lasów, osadnictwo, nauczycielstwo w wędrownej szkole, wysiłki idejowe na dziewiczej glebie chłopskiego dorobkiewiczostwa rodaków, budowanie szkół, prześladowania od tłumu, — krachy pieniężne i idejowe, — ponowne wysiłki zdobycia grosza i wpływu, — a wreszcie wieczną, wszędzie towarzyszącą manię wynalazczą w zakresie lotnictwa. Wszystko to było, jak sen, jak sen...
Dawał się odczuć dosyt tego szarpania się w pracach różnorakich, iście amerykańskich. Zostawała tęsknota do jednego jeszcze czynu: — lecieć w tamte strony...
Jak sen tłoczyły się widziadła olbrzymich miast, portów, mórz, puszcz, łańcuchów górskich, jezior, wodospadów, rzek, stepów i pól uprawnych. Ileż to oczy napatrzyły się pracy, geniuszu, tyranii, hazardu, wysiłku, pasyi, ambicyi, niewoli i rozpusty człowieka!
Wszystko to wydało ze siebie jedno pragnienie, zestrzeliło się w jednę dążność: — lecieć w niebiosa... Wszystko na lądach i morzach stało się sprawą znaną. Nowe i ważne było tylko jedno.
Patrzenie w morze podniecało ducha. Widok pienistych obszarów biczował wolę i smagał wyobraźnię...
Wolski ocknął się. Po dzikich parskaniach, stepowem ziewaniu i odchrząknięciach, które mogłyby zbudzić rotę śpiących żołnierzy, „proboszcz“ zapytał, która to jest godzina. Rozłucki spojrzał na zegarek i oświadczył, że blisko czwarta. Gasła już sierpniowa noc. Błękitem napełniał się przestwór. Srebrnoszara powłoka niepostrzeżenie rozjaśniać poczęła odległości.
Jak codziennie, dwaj przyjaciele mieli wyjść na wschód słońca. Wolski, tęgi, masywny wielkolud, wylazł ze swego legowiska. Zakrzątnął się około mycia, — czesał gęstą, a dobrze już podsiwiałą czuprynę. Wnet był gotów. Wdziawszy cieplejsze okrycia, wyszli na pokład.
Przedświt rozniecał się nad wodami. Srebrzysty półblask uwydatniał fal grzbiety i przeguby. Pieniły się teraz wyraźnie wełniste warkocze po obudwu stronach brózdy morskiej, wyżłobionej przez statek. Na wschodzie zaczerwieniła się ranna zorza ponad różą słoneczną, rozkwitającą za widnokręgiem odmętów.
Raz wraz wychodzili na pokład pasażerowie, mężczyźni i kobiety, — jedni dobrze wyspani i zdrowi, inni ze śladami podróżniczej choroby i bezsenności na bladych twarzach. Oparci o balustradę, przypatrywali się nieopisanemu widokowi świtania. Wolski z gołą głową mruczał coś do siebie, lub monotonnie pośpiewywał, na nikogo nie zwracając uwagi, choć tłum otaczał go i posuwał z miejsca na miejsce. Skończywszy swoje, zwrócił się do Piotra, głośno coś mówiąc po polsku. Jeden z pasażerów, usłyszawszy polskie przemówienie, spojrzał na dwu przyjaciół z przyjaznym uśmiechem. Był to szczupły, siwiejący już człowiek w skromnem ubraniu. Twarz miał wygoloną, a minę i powierzchowność przeciętnego anglika. Niebieskie jego oczy, przezroczyste i o dziecięcym wyrazie uśmiechały się wciąż ze szczerą radością. Podszedł do Wolskiego nieśmiało. Ukłonił się i zapytał:
— Panowie polacy?
— Tak jest, jesteśmy polacy... — odpowiedział Wolski.
— Miło mi spotkać... Czy można przyłączyć się do rozmowy?
— Prosimy.
— Nazwisko moje — Gustaw Bezmian.
— Pan jedzie z Ameryki do Europy?
— Teraz to ja z Ameryki. Lecz naprawdę, to z daleka.
— Z daleka?
— Ja z Japonii, a nawet z dalszego kraju.
— Z dalszego jeszcze?
— Z Sachalinu...
Gustaw Bezmian ciągnął śpiewnie, z rosyjska, a, jak to zwykle mówią, — z litewska. Widać było, że po polsku nie mówił bardzo dawno, bo wyrazy ostrożnie obracał w ustach, jakby je nasamprzód przypominał sobie i kształtował, zanim z ust puści. Ale wyrazy same były dobre, widocznie rodzone i własne, siedliska i szaty jego myśli. Mówiąc je, Bezmian doświadczał oczywistej, niejako odświętnej satysfakcyi, bo się uśmiechał i do tych polskich zdań i do bliźnich, którzy go tak oto po polsku przemawiającego słuchają z uwagą. Rodacy zauważyli jednak, że potwierdzające słówka, — polskie tak i rosyjskie da, — spoiły się w ustach Gustawa Bezmiana w pośredni dźwięk dak, który mu się nieustannie wymykał. Wolski i Rozłucki, przyzwyczajeni na świecie do ludzi wszelkiego typu, ostrożnie milczeli, przypatrując się temu wędrowcowi. On ciągnął:
— W Ameryce ja tylko przejazdem, z Kanady wprost do New-Yorku. Do Europy ciągnie! Bo zbyt już dawno jakości w Azyi „zastrzałem“.
— Pan tedy z Azyi? Za handlem może? — zaczepił go Wolski.
— Nie, — gdzie mnie do handlu! — uśmiechnął się Bezmian. Chytrze przemilczał kategoryczną odpowiedź na pytanie i sam cokolwiek pociągnął rodaków za język.
— A panowie — z Ameryki?
— My — tak. Moje nazwisko — Wolski. A to przyjaciel — Rozłucki.
— Przyjemnie poznać się... Strasznie dawno ja już polaka nie widział, mowy nie słyszał. Uciecha!
— W Ameryce polaków nie brak.
— To wiem, ale ja tam tylko przejazdem, do starej ziemi wzdycham.
— Toż i my jedziemy powąchać dymu polskiego.
— Dobrze, jeśli gdzie komu dym nad domem. A u mnie domu — gdzie szukać?... — westchnął Bezmian.
— Cóżeś pan na Sachalinie robił, jeśli zapytać wolno? — wmięszał się do dyskursu Rozłucki.
— Co na Sachalinie do roboty, panowie rodacy, — katorga — dak i tylko.
— Katorga?
— Katorga — dak i tylko... — powtórzył, mierząc obudwu smutnemi oczyma, jakby badał, co też za wrażenie wywrze podobna wiadomość.
— A z jakiego powodu wypadło panu wdać się w taką nieprzyjemność, można zapytać? — indagował Wolski.
— Czemu nie? Zapytać można. Polityk ja z dawnych, „błazeńskich“ lat. Najprzód na śmierć sądzili, — później na Sachalin „pomiłowali“. Wczoraj, zdaje się, było, student w górniczym instytucie, a ot i włosy siwe. Młokos wyjechał, a nic innego, tylko stara klacz wraca...
— No, klacz w żadnym razie! — roześmieli się obadwaj przyjaciele.
— Coś-ci spsociłem językiem! Inaczej pewnie trzeba powiedzieć. Bieda! W ciągu lat mowy w ustach nie miawszy, zapomniał...
— A ileż owych lat przeszło?
— Lat dużo. Dwadzieścia siedm lat będzie. A panowie, przepraszam za natręctwo, z Litwy może?
— Nie, my nie z Litwy, — odrzekł Piotr.
— Ja z Królestwa... — dorzucił Wolski, — a ot, Rozłucki sam nie wiem skąd...
— Z Rosyi... — mruknął ex-oficer.
— Z Rosyi... — westchnął Bezmian, — szerokie słowo...
— Bardzo...
— Och, szerokie! Po świecie jechać — Chiny, Japonia, Wielki ocean, Ameryka, Atlantyk, a słowo to za tobą — tu jak tu...
— Czemu? Czasby wolnością odetchnąć.
— Czasby! A nie może nasz brat. Długo posłuszeństwa uczyli, — wyuczył się. Kiedy to na „schodkach“ o wolności perorował, a sam, co ona, nie wiedział. Język naderwało — mówić zapomniał. Teraz, jako ten żak na wakacyach, — czy aby nauczyciel nie podgląda...
— Niedobrze! Polak z dawien dawna wolnym był człowiekiem.
— A z dawien dawna — dak, — ale wspak! To było. Teraz się oduczył.
— Cóż to jest owa katorga? Więzienie jakie?
— Nie. W więzieniu ja niedługo. Na Sachalinie żyłem ja na ziemi, jak osiedleniec. Chatę miałem, rolę, a nawet znaczenie jakie takie.
— Nawet znaczenie?
— A tak. Począłem ja tam z nudów ajnoski język poznawać. Ajnosy tam mieszkają, — ludek wymierający. No, czasu było dosyć, okoliczności sprzyjały, to i zbadałem do gruntu. Jeden tylko anglikański clergyman tak zna ten język, jak ja. Wyuczyłem się, lepiej, jak tej łaciny. Począłem z nimi żyć, polować, ryby łowić, na wyprawy chodzić. Polubili mię uciśnieni ludkowie.
— A czy są uciśnieni? — pytał Wolski.
— O, i bardzo! Zacznę ja ich uczyć, co sam umiem. Leczę — che — che! — śmiech... Narzędzia im ulepszam, albo sprowadzam — rybackie, rolnicze, łowieckie. Od ucisku i zdzierstwa urzędników zasłaniam. Choć ja i katorżnik, a muszą się ze mną liczyć potentaty. Prośby ajnom piszę do sądu, zażalenia do różnych gubernatorów, artykuły do gazet. On nakradnie, naoszukuje, a ja o tem artykuł. Ajnosów okradł, to i to zrobił... — Popłoch!... Z początku oni na mnie, — karać! No, karz! Ja drugi artykuł! Dali mnie spokój. A że ja ajnoski język umiem, a urzędnicy nie umieją, — to i urzędnicy i ajnosy do mnie, — tłomacz! Przyjdzie rozporządzenie z urzędu, — urząd do mnie papier odsyła, przetłomacz im i powiedz, o co chodzi. A ludkowie idą do sądu, albo potrzebują czegoś od władzy — do mnie, — k’ Ustawu. I stałem ja się tam takim niemianowanym urzędem, Ustaw Bezymiannyj, jak biuro jakie — che, che...
„Ustaw“ roześmiał się serdecznie, aż mu łzy zaświeciły w oczach z tego śmiechu. Ciągnął dalej:
— Takem się rozpędził, żem zaczął tym ajnosom szkoły zakładać. Z początku sam nauczam paru chłopaków. Zdrowe to, pojętne, wesołe. Oczy czarne, głowy foremne, rozum tylko czekał nauki. Co sobie dobrego ucznia wyrobię, posyłam w głąb „strony“: — idź, ucz dalej! Dziewięć szkółek w ten sposób założyłem. A ja nad niemi, jak kurator, albo oświecenia. Zjeżdżam niespodziewanie na egzamin, rewizyę przeprowadzam, czy tak aby wszystko, jak należy, po-ustawu — che — che...
„Ustaw“ znowu zachichotał, patrząc gdzieś w dal, zapewne w ową ajnoską „stronę“.
— A po jakiemuż, w jakim języku nauczało to ministeryum oświecenia?
— Ot, bieda moja! — jęknął „Bezymiannyj“ ze szczerym bólem. — Oni ciebie pałą swoją po głowie, a ty, bracie, ajnoskie dzieci w ich mowie ucz! Ot los! A jak było uczyć? Serceby po polsku ciągnęło, a co ajnom tym z polskiej mowy, z naszego pisma? Żal...
— I dobrze się uczyli?
— Dobrze! Trzech gromady do szkół wysłały.
— Dokąd?
„Bezymiannyj Ustaw“ oczy przymrużył z rozkoszą. Chytry uśmiech błąkał się po jego wargach.
— Nie, — mówił, — już ja moich chłopców w inne ręce! Co który zdolniejszy, przedstawiam rodowi. Wyposażą, pieniędzy dadzą, na statek i do Japonii. Dwaj na ludzi wyszli, — jeden się zepsuł.
Bezmian począł szperać w ręcznym portfelu, który miał w ręku, wydobył fotografię grupy osób w japońskich i europejskich strojach, gdzie sam siedział pośrodku między kilkunastoma młodzieńcami. Wśród tych, wyznać trzeba, nie zbyt pociągających figurek pokazywał z lubością dwie ajnoskie, wymieniając jakieś ich kaduczne imiona. Z zawstydzeniem prawie chłopczyńskiem, krztusząc się i jąkając, mówił w sensie usprawiedliwienia się:
— Ja tu z nimi na tej fotografii razem, bo my później — później w Japonii szkołę taką założyli, jak zakon jaki, albo sektę, czy związek.
— Cóż to za szkoła?
— Ot związek taki... Niby filozoficzny, niby społeczny, niby religijny. Nazywało się to od mojego imienia, — śmiesznie powiedzieć, — „Ustaw Bezymianny“.
— Doprawdy? — uśmiechnęli się obadwaj — Wolski i Rozłucki.
— Należeli do tego młodzi chińczycy, studenci, co tam na uniwersytet japoński zjechali, paru japończyków, dwu moich ajnów, jeden gilak, matematyk, dwu zbiegłych rosyan i ja, polski katorżnik.
— A jakiemiż zasadami rządziła się sekta?
— Et, — długoby o tem mówić, a znudzić się lękam...
— Niema obawy o znudzenie.
— W samotności i w obcowaniu z ludźmi przemedytowałem kult buddyjski, strawiłem szintoizm przebiegłych wyspiarzy, zaborczych zdobywców z Japonii. Długo mnie i kajdany rozumu uczyły, aż się stały obojętne, jak odzież. Kajdany uczą rozumieć ucisk, panowie rodacy, — a nadto uczą tęsknić za radością. Ot, i filozofia... Ci, co nie mają na ziemi głosu, pobici od siły, wdeptani w ziemię i znieważeni, niechaj się splotą ramionami i oczy trzymają utkwione w niebo. Ich nadchodzi chwila, ich się rozlegnie głos! Westchnie ziemia, gdy głos ten usłyszy: Polubi świat prawo, które zostało wymyślone przez człowieka w kajdanach.
— Czy tylko polubi? — spytał Rozłucki.
— Polubi... — szepnął Bezmian, pewny swego. Oczy miał zamglone od ekstazy, gdy mówił jeszcze: — Ani to głos zgryzoty, ani grubego optymizmu. My, kajdaniarze, wiemy... Walka, dla zniszczenia ucisku, to dopiero jedno skrzydło. Bo drugie skrzydło — to praca. Jeżeli się oprzeć na pracy, to siła przechodzi na jej stronę i w nią wsiąka. Wtedy prawdą się staje słowo angielskiego poety:
„...what strength? — Opinion is — more frail than yon dim cloud now fading on the moon...”
Cóż jest siła? Siła jest tylko mniemaniem, bardziej wiotkiem niż chmura, która zasłania blask księżyca. Alboż nie?
— Siła jest wszystkiem. Ażeby walczyć, trzeba mieć w sobie siłę. Bez walki byłby z jednej strony kwietyzm, z drugiej tryumf złego.
— Kwietyzm?! — zawołał Bezmian. — Praca i kwietyzm!
Twarz jego zmieniła się. Z łagodnej stała się groźną, potężną i wspaniałą. Zabawny uśmiech znikł w wyniosłem spojrzeniu. Dwaj przyjaciele ze zdumieniem ujrzeli przed sobą innego zupełnie człowieka.
— I ja cośkolwiek wiem, co to jest walka... — mówił z pogardliwem ust skrzywieniem. — Nie była mi obcą ta forma. Za moich dawnych lat, kiedy to nas w „kandałki“ poubierali, do Odessy koleją w zakratowanych wagonach, a stamtąd na statek i pod pokład. Mieliśmy jechać na Sokolin ostrow, na ten Sachalin nieznany, — morzem Czarnem, na Konstantynopol, przez morze Czerwone, ocean Indyjski i Wielki. Łby golone, kajdany, upał straszliwy. My pod pokładem i powietrza ani powąchać! No, cóż? Oczywiście ona, — walka. Zbudowałem ja plan, zorganizowałem bunt, jak należy. Rzecz była zrobiona nie głupio. Wypadliśmy w jednej chwili, straż w powrozy, wyważyliśmy drzwi, na pokład. Oficerów i komendanta w postronki. Dak i cóż — walka!... Pierś w pierś! Kinżał i nóż. Zębami szarpali... Nadbiegły marynarze, pokonały. Z powrotem pod pokład. Przeprowadzili rury od kotłów parowych do naszych nor i zapowiedzieli, że za najlżejszym objawem buntu, drzwi „zaprą“ i parą nas, jak robactwo, w naszych kaźniach wypalą. Trzeba było pazury schować i milczeć. I milczeli my w tych ciepłych miejscach, jadąc bez powietrza, przez Czarne, Czerwone, Indyjskie, Wielkie morze. Aż na Sokolin Ostrow. — Oczy Gustawa Bezmiana zamroczyły się i usta drgnęły, jak u dziecka.
Przyjaciele patrzyli na niego w milczeniu.
— Na Sachalinie probowałem ja również. Spisek, ucieczka, pojmanie. Bitwa w lesie. Nie! Za walką idzie zawsze szpieg, poseł do niej od nikczemności i zgnilizny człowieczej... — mówił w zamyśleniu.
— Za życiem idzie tyfus i ospa. Czyż przeto złe jest życie? Człowiek jest mocen wyniszczyć tyfus i ospę.
Bezmian mówił ze swym łagodnym uśmiechem, patrząc w przestrzeń:
— Ty jesteś władza, a ja jestem człowiek samotny. Odwracam się do ciebie tyłem i robię swoje, a ty na mnie patrz pilnie, co będę poczynał, i szpieguj. Gołemi rękami zaczynam wykonywać to wszystko, czego ty przenigdy nie zaczniesz. Ty posiadasz władzę, a ja tworzę życie. I oto — twoja władza czcze słowo, a moja robota wzrasta do nieskończoności.
— A jeśli ci to czcze słowo ręce skrępuje i w usta wepchnie knebel?
— To i wówczas ślady moich stóp na ścieżkach, którędy mnie pogonią, będą krzyczeć, a kamienie będą śpiewały.
— Pieśń o niewolniku.
— Kiedym ja ajnosom moim obwieścił, że pora przyszła Bezimiannemu Ustawu z ich ziemi iść w swoje dalekie strony, przyszli do mnie tłumem z żonami i dziećmi prosić, żebym u nich został na zawsze, żebym się u nich zgodził być za księcia, za naczelnika — che — che... Władzy ja nie szukałem, odpychałem ją, a sama do mnie przyszła. „Ot i jest...”
— I cóż — nie zostałeś pan u nich za księcia?
— Nie. Zmogła mnie wielka ciekawość, jacy też są polscy chłopi. Poznałem naturę ludzką, narodów i plemion się napatrzyłem, a nigdy jeszcze polskiego ludu nie widziałem. W książkach tylko czytam a czytam, że Polska jest na świecie, że wsie stoją w sadach, orzą ludzie, sieją, żną, młócą. A „wszystko” po polsku mówią. Czyliż nie cud? Zapragnąłem zobaczyć... Bo nigdy, przenigdy ja w tej Polsce nie byłem.
— No i jakże?
— Wymknąłem się na ląd. Pomogli przyjaciele. A jak na ląd — znowu ta wasza walka. Ech! Znowu więzienie, znowu ucieczka, Chiny, Japonia...
Gustaw Bezmian przeciągnął się, rozradował. Wszyscy trzej patrzyli na wschodzące w dali olbrzymie dziwowisko słoneczne.
— Więc pan do kraju? — spytał Wolski.
— Do kraju, to znaczy, żeby koło Warszawy, a może koło Krakowa. Ja w tem ciemny. Boję się, czy aby nie wyśmieją, bo podobno wesoły i prześmiewny naród polski.
— No, plotki! A cóż pan zamierzasz robić?
— A robić ja zamierzam — wszystko. Co trzeba będzie, co moja zwierzchność każe. Ja wszystko! Ja nie pożałuję rąk, nóg, snu, zdrowia... Szczerze mówię! Tylko żeby na wsi, między prostym, co się nazywa narodem, gdzie uciśnione ludzie...
— Ech, ty, uciśniony! Kajdaniarska naturo... — mówił Rozłucki.
— Źle coś pewnie wyraziłem się?... — zaniepokoił się Bezmian.
— Dobrześ się pan wyraził w niewolniczej swojej mowie.
— Choć ja i mówić dobrze nie umiem, a jedno teraz czuję, jedno wiem...
— Cóż tam jeszcze?
— Powiem wam szczerze, panowie rodacy! Jak dobrze wówczas zrobili ci tam w Petersburgu, że nie powiesili, że tylko na katorgę zesłali!
— Doprawdy? — zaśmiał się Wolski.
— Toż mówię! Bo jakże piękne jest życie, jakże piękne! Całe lata je chwal, nie nachwalisz się. Śmierć przyjdzie, aż-ci postrzegasz, że dopieroby pora żyć zacząć...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.