Właśnie Inka/Rozdział czwarty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Właśnie Inka |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegnera |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Concordia S.A. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | J. B. |
Tytuł orygin. | Just Patty |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— O, Inko! Przywiozłaś nam trochę placka weselnego?
— Miałaś jakie przygody?
Ludka i Zuzia zręcznie i z wprawą wskoczyły na stopień karawanu, wjeżdżającego w bramę podwórza szkolnego, aby, zatoczywszy koło, stanąć przed bramą Zakładu. „Karawan“ był popularną nazwą omnibusu, którym wożono pensjonarki do kościoła i na stację. Mógł pomieścić dwadzieścia osób. Inka i jej walizka, jedyne w obszernem wnętrzu omnibusu, latały w nim, jak dwa małe ziarnka groszku w bardzo wielkim strączku.
— Przygody! — zawołała w podnieceniu. — Poczekajcie, aż wam opowiem!
Kiedy karawan stanął, trzy przyjaciółki zostały natychmiast otoczone przez tłum dziewcząt w granatowych mundurkach. Był to czas rekreacji popołudniowej i cała pensja była na powietrzu. Powitanie, jakie Ince zgotowano, kazałoby bezstronnemu, niepoinformowanemu świadkowi myśleć, że panienka wyjeżdżała nie na trzy dni, jak w istocie było, lecz na trzy miesiące. Wysiadła wraz ze swemi pocztyljonkami, zaś Marcin zebrał lejce.
— No, siadajcie, panienki! Wszystkie, które chcą się przejechać do stajni! — zabrzmiało jego uprzejme zaproszenie.
Natychmiast karawan zalany został przez pasażerów. Dziewczęta tłoczyły się wewnątrz — dwa razy więcej, niż karawan mógł pomieścić — roiło się od nich na koźle i na stopniach, a dwie, umiejące jeździć konno, znalazły się na grzbietach końskich.
— Cóż to za przygoda? — jednym tchem pytała Ludka z Zuzią, gdy kawalkada się oddaliła.
Inka skinęła ręką w stronę walizy z sukniami.
— Oto ona. Zanieście ją na górę. Przyjdę do was, jak tylko zgłoszę swój przyjazd.
— Ależ to nie twoja walizka.
Inka potrząsnęła głową tajemniczo.
— I gdybyście tysiąc lat zgadywały, nie zgadłybyście do kogo ona należy.
— Do kogo?
— Wygląda na męską — rzekła Ludka.
Inka roześmiała się.
— Bo też to męska walizka.
— O, Inko! Nie bądź-że taka niemożliwa! Skąd ją masz?
— Taki sobie mały „souvenir“, który znalazłam po drodze. Opowiem wam zaraz, jak tylko zobaczę się z Wdową. Spieszcie się i zmykajcie, dopóki Jellunia w tę stronę nie patrzy.
Ukradkiem spojrzały przez ramię w stronę nauczycielki gimnastyki, która zachęcała ociężałą Irmę Mc Collough do szybszych ruchów na placu tennisowym. Miss Jellings uporczywie przestrzegała, aby czas „rekreacyj“ spędzano w ruchu na świeżem powietrzu. Przyjaciółki Inki bez trudu otrzymałyby pozwolenie na odprowadzenie jej do jej pokoju, ale do polityki trójki należało, nigdy nie pytać o pozwolenie w sprawach mniejszej wagi. To psuło tylko niepotrzebnie kredyt.
Zuzia i Ludka poniosły we dwie walizkę na górę, podczas gdy Inka skierowała się w stronę kancelarji przełożonej. W dziesięć minut później połączyła się ze swemi przyjaciółkami w Rajskiej Alei. Siedziały na łóżku z brodami opartemi na rękach i przyglądały się walizce, leżącej przed niemi na krześle.
— No? — zapytały znowu.
— Powiedziała, że miło jej widzieć mnie znowu i że przypuszcza, że się nie objadłam zanadto plackiem weselnym.
— Czyja jest ta walizka?
— Mężczyzny z czarnemi brwiami i z dołeczkiem w brodzie, tego samego, który śpiewał tę śmieszną piosenkę — trzeci od końca, od prawej ręki.
— Jermyn Hilliard młodszy? — zapytała Zuzia prawie bez tchu.
— Nie może być! — Ludka z przesadnem westchnieniem położyła rękę na sercu.
— Słowo daję!
Inka odwróciła walizkę i wskazała znajdujące się na niej inicjały „J. H. Jr.“
— Istotnie — jego! — wykrzyknęła Zuzia.
— Na miłość boską, gdzieś ją znalazła, Inko?
— Czy zamknięta?
— Tak — skinęła Inka potwierdzająco głową. — Ale mój klucz ją otwiera.
— Co w niej jest?
— O, frak, kołnierzyki i różne rzeczy.
— Skąd ją masz?
— Ba! — rzekła Inka, jakby ociągając się. — To długa historja. Nie wiem, czy będzie dość czasu przed nauką —
— Proszę cię, powiedz nam! Jesteś wprost nieznośna!
— No, więc dobrze! Ostatniego czwartku był popis klubu śpiewaczego —
Kiwnęły niecierpliwie głowami na znak, że ta informacja jest zbyteczna.
— A ja wyjeżdżałam w piątek rano. Kiedy słuchałam nauk, jakie mi Wdowa dawała na drogę co do zachowania się i abym podtrzymywała honor Zakładu pięknemi manierami, Marcin przysłał wiadomość, że Księżniczka okulała i nie może chodzić w zaprzęgu. Wobec tego zamiast pojechać na stację karawanem, pojechałam z Mademoiselle kolejką. Kiedyśmy wsiadły, wszystko było nabite, tak pełno było mężczyzn. Cały Yale Klub Śpiewaczy jechał na stację. Było ich tylu, że siedzieli sobie na kolanach. Cały przedział wstał i rzekł bardzo poważnie i grzecznie: — proszę pani, proszę usiąść na mojem miejscu.
Mam’selle wzięła to za kpiny i była oburzona. Powiedziała po francusku, co zresztą wszyscy zrozumieli, że wyobrażała sobie, iż amerykańscy studenci mają lepsze maniery; ale ja śmiałam się troszkę — nie mogłam wytrzymać, tacy byli śmieszni, a potem dwóch z nich, siedzących dalej, ustąpiło nam miejsca i myśmy usiadły. Doprawdy nie uwierzyłybyście, ale trzeci pan od końca siedział tuż przy mnie.
— Czy być może?
— O, Inko!
— Czy zbliska wygląda tak dobrze, jak na scenie?
— Lepiej.
— A czy te jego brwi są prawdziwe, czy też były uczernione?
— Wyglądały na zupełnie prawdziwe, ale nie mogłam się im zbliska przyjrzeć.
— Ależ z pewnością były prawdziwe! — wykrzyknęła Ludka z oburzeniem.
— I pomyślcie tylko! — rzekła Inka — jechali tym samym pociągiem co ja. Czyście słyszały kiedy o podobnym zbiegu okoliczności?
— Co Mam’selle na to powiedziała?
— Mam’selle była podrażniona jak stara kura z pisklęciem. Poleciła mnie opiece konduktora z tylu rozmaitemi uwagami, że musiał mieć wrażenie, jak gdyby był nowo najętą do dziecka piastunką. Członkowie klubu przeszli tymczasem do wagonu dla palących, wyjąwszy Jermyna Hilliarda, który udał się za mną do salonki i usiadł w fotelu wprost naprzeciw mnie.
— Inko! — wykrzyknęły obie przyjaciółki z oburzeniem. — Chyba nie rozmawiałaś z nim!
— Oczywiście, że nie. Patrzyłam przez okno i udawałam, że go nie widzę.
— O! — mruknęła Ludka z pewnym zawodem.
— A co się potem stało? — zapytała Zuzia.
— Wogóle nic. Wysiadłam w Coomsdale, gdzie już czekał na mnie wuj Tom z autem. Szofer odebrał mą walizkę od tragarza i umieścił w aucie, tak, że jej wogóle nie widziałam. Przyjechaliśmy prawie na podwieczorek, ja poszłam na herbatę, nie zachodząc do swego pokoju. Moją walizkę z rzeczami zaniesiono na górę, a potem przyszła służąca i poprosiła o klucz, aby mi rozpakować rzeczy. Ten dom roi się wprost od służby i ja zawsze jestem tam w okropnym strachu, abym nie zrobiła czegoś, o czem służba mogłaby źle pomyśleć.
Wszystkie drużki i drużbowie byli zebrani, i wszyscy byli bardzo weseli, tylko ja niezawsze wiedziałam, o czem mówili, ponieważ oni wszyscy byli ze sobą zżyci i mieli swoje własne dowcipy, których ja nie mogłam zrozumieć.
Ludka pokiwała głową na znak, że to rozumie.
— To samo zauważyłam w lecie nad morzem. Wogóle, mojem zdaniem, dorośli mają straszne maniery.
— Ja zauważyłam to odnośnie do młodego człowieka — opowiadała Inka. — Pewien pan przyniósł mi herbatę i zaczął mnie wypytywać, czego ja się uczę w szkole. Starał się uczynić zadość prośbie Luizy i zabawiać młode kuzynki, ale cały czas myślał, że rozmawiać z taką panienką z włosami zaplecionemi w warkocze, to strasznie nudna rzecz.
— Mówiłam ci, żebyś je związała w węzeł — rzekła Zuzia.
— Zaczekajcie tylko! — mówiła Inka tajemniczo. — Kiedy szłam na górę, aby się przebrać do obiadu, służąca złapała mnie w hallu, z oczami wyłażącemi z głowy.
— Przepraszam, Miss Inko — mówi. — Czy to pani walizka?
— Moja! — odpowiadam. — Rozumie się, że moja. A co się stało?
Służąca wyciągnęła rękę w stronę stołu — a było to już w moim pokoju — nie mówiąc ani słowa. Waliza leżała na stole, otwarta!
Inka wyjęła klucz z kieszeni, otworzyła walizkę i podniosła wieko. Na wierzchu leżał starannie ułożony frak, na nim fajka, paczka papierosów i kilka kołnierzyków, różne drobiazgi, należące do męskiej toalety, wypełniały przedziały.
— Oh! — jęknęły dziewczęta przerażone.
— To jego rzeczy! — mruknęła Ludka z przejęciem.
Inka potwierdziła skinieniem głowy.
— Kiedy pokazałam walizę wujowi Tomowi, omal nie umarł ze śmiechu. Natychmiast zatelefonował na stację, ale tam nic o tem nie wiedziano, ani ja też nie wiedziałam, dokąd klub śpiewaczy pojechał na występ, wobec czego nie mogliśmy telegrafować do pana Hilliarda. Wuj Tom mieszka w odległości pięciu mil od miasta i poprostu nic nie mogliśmy tego wieczoru zrobić.
— Ale wyobraźcie sobie, co on pomyślał, kiedy chciał się ubrać do występu i znalazł zamiast fraka nową różową suknię wieczorową Inki — rzekła Zuzia.
— O, Inko! Czy myślisz, że on walizkę otworzył?! — zapytała Ludka.
— Obawiam, się, że tak. Walizki są bliźniaczo do siebie podobne, a klucze nadają się prawdopodobnie do obu.
— Mam nadzieję, że w twojej walizce wszystko było w porządku?
— O, naturalnie, jak najpiękniej. Wszystko było przewiązane różowemi wstążeczkami. Jak mam jechać do wuja Toma, układam rzeczy zawsze bardzo starannie ze względu na służące.
— Ale cóż było z obiadem i ślubem? Cóżeś ty poczęła bez sukni? — pytała Zuzia, wspominając nie bez żalu liczne, a w ostatecznym rezultacie daremne wyprawy do krawcowej.
— To udało się najlepiej! — odpowiedziała Inka. — Miss Lord poprostu nie chciała mi pozwolić, by mi krawcowa uszyła prawdziwie reprezentacyjną suknię wieczorową. Sama ze mną zawsze chodziła i mówiła Miss Pringle, jak ma tę suknię uszyć — zupełnie jak zwykłe moje sukienki do tańca, dziewięć cali od podłogi, z rękawami po łokcie i ze zwarjowaną szarfą. Nienawidzę tego!
— Nie zapominaj, że jesteś pensjonarką — odezwała się Ludka — a dopóki —
— Czekajże, póki ci nie opowiem! — mówiła Inka z triumfującą miną. — Luiza przyniosła mi jeden ze swoich strojów — jedną z najpiękniejszych sukni balowych, których nie mogła już nosić, ponieważ w wyprawie dostała wszystkie suknie nowe. Ta suknia była z białej krepy, haftowanej w złote gwiazdki i miała tren. Z przodu była też długa. Musiałam chodzić, nie podnosząc nóg. Służąca mnie ubrała, uczesała i przewiązała mi włosy złotą przepaską, a ciotka Emma pożyczyła mi naszyjnik z pereł i parę długich rękawiczek, tak, że wyglądałam poprostu wspaniale — jak Boga kocham! — nie byłybyście mnie poznały. Wyglądałam co najmniej na dwadzieścia lat.
Pan, który mnie prowadził do stołu, ani nawet nie przypuszczał, żebym ja mogła być jeszcze podlotkiem. I wiecie co? Próbował nawet ze mną flirtować, naprawdę. A już był strasznie stary. Musiał mieć co najmniej czterdzieści lat. Miałam wrażenie, jak gdybym flirtowała z własnym dziadkiem. Wiecie co? — dodała Inka — to wcale przyjemnie być dorosłą! Można się naprawdę do pewnego stopnia rozerwać — zwłaszcza, jeśli się jest ładną.
Sześć oczu przez chwilę w zamyśleniu i jakby pytająco patrzyło w lustro, aż wreszcie Inka zaczęła znów opowiadać.
— A wuj Tom kazał mi przy obiedzie opowiedzieć o wypadku z walizką. Wszyscy się śmiali. Była to istotnie zabawna historja. Opowiedziałam, jak cała szkoła poszła na wieczór klubu śpiewaczego i zakochała się „in corpore“ w trzecim panu od końca, i jak wszystkie wycięłyśmy jego podobiznę z programu i nosiłyśmy ją w zegarkach. A potem o tem, jak siedziałam naprzeciw niego w pociągu i o zamianie walizek. Pan Harper — mój sąsiad przy stole — powiedział, że to była najbardziej romantyczna historja, jaką kiedykolwiek w życiu udało mu się słyszeć; że w porównaniu z tem małżeństwo Luizy było niczem.
— Ale cóż było z walizą? — przypomniały jej. — Czy w tej sprawie nie zrobiliście już nic więcej?
— Wuj Tom telefonował znowu na drugi dzień rano, i naczelnik stacji powiedział mu, że złapał telegraficznie klub, który zabrał walizkę lady. Klub miał za dwa dni przejeżdżać przez tę samą stację zpowrotem i ja miałam walizkę z bagażem tego pana zostawić na stacji, gdzie on znów miał zostawić moją.
— Ale ty walizki nie zostawiłaś!
— Bo przyjechałam inną linją. Muszę ją odesłać do miasta.
— A cóżeś miała na sobie w dzień ślubu?
— Suknię Luizy. To nic a nic nie szkodziło, że nie byłam ubrana tak samo, jak inne drużki, bo ja byłam starszą drużką i mogłam się ubrać, jak chciałam. Przez te trzy dni byłam dorosłą damą — i bardzobym chciała, żeby Miss Lord widziała mnie, jak z wysoko uczesaną fryzurą rozmawiam z panami.
— Powiedziałaś o tem wszystkiem Wdowie?
— Naturalnie, opowiedziałam, ale tylko o zamianie walizek; ani słówka nie pisnęłam o tem, że to była własność trzeciego pana od końca.
— Cóż ona powiedziała?
— Powiedziała, że to było bardzo lekkomyślnie i nieuważnie z mej strony uciekać z walizką obcego człowieka; że ona spodziewa się, że on okaże się gentlemanem i nie weźmie mi tego za złe. Zatelefonowała na stację i powiedziała, że walizka jest tu, ale że nie może z nią wysłać dziś popołudniu Marcina, ponieważ on musi jechać na folwark po jaja.
Czas rekreacji minął i dziewczęta zaczęły wracać gromadkami, aby przygotować książki i ołówki potrzebne na lekcje. Każda uczennica, przechodząc koło Siódemki, wpadała do niej, aby się dowiedzieć, co nowego. Każda otrzymywała wzamian historję zamienionej walizki i każda słupiała na widok jej zawartości.
— Czy nie czuć tego tytoniem i wodą na włosy? — pytała Renia Patton, wąchając walizkę z zachwytem.
— O, tu guzik odlatuje! — wykrzyknęła Flora Hissop, urodzona żona. — Inko, gdzie czarny jedwab?
Nawlokła nitką igłę i przyszyła guzik. Potem śmiało sięgnęła po frak i przymierzyła go. Za jej przykładem poszło jeszcze osiem dziewcząt. Ubranie zrobione było na miarę osoby znacznie tęższej, niż którakolwiek z dziewcząt. Nawet Irma Mc Collough uznała frak za workowaty.
— On jest strasznie szeroki w ramionach — rzekła Renia, gładząc jedwabną podszewkę.
Nieśmiało zaczęły przeglądać inne części ubrania.
— O! — pisnęła Mira Mertelle. — On nosi niebieskie, jedwabne szelki.
— I jeszcze coś niebieskiego! — ćwierkała Edna Hartwell, zaglądając jej przez ramię. — To pyjama!
— I pomyśleć, że taka historja musiała się przytrafić właśnie Ince! — westchnęła Mira Mertelle.
— Czemu nie? — parsknęła Inka.
— Jesteś taka młoda i taka... e... e...
— Młoda! Zaczekaj, aż mnie zobaczysz z upiętemi włosami.
— Ciekawa jestem, jak się to skończy! — zapytała Renia.
— Jak to się skończy? — rzekła Mira szorstko. — Skończy się tak, że tragarz odniesie walizkę, a Jermyn Hilliard jun. nigdy się nie dowie —
W tej chwili w drzwiach ukazała się służąca.
— Proszę panienek — mówiła, rozbawionym wzrokiem przyglądając się Irmie, która wciąż jeszcze miała na sobie frak. — Pani Trent prosi, aby panna Inka Wyatt zeszła do salonu, a ja mam znieść nadół walizkę. Ten pan czeka.
— O, Inko! — rozległ się w pokoju pełen zachwytu szmer.
— Włosy wgórę — prędko!
Zuzia złapała oba warkocze Inki i owinęła je dokoła jej głowy, podczas gdy reszta dziewcząt nagwałt, w pośpiechu i podnieceniu ułożyła rzeczy i zamknęła walizkę.
Szły za Inką tłumnie i przegięte przez balustradę zwisały z niej pod niebezpiecznym kątem, strzygąc uszami w kierunku salonu. Nie słychać stamtąd było nic, prócz odgłosów rozmowy, przerywanej czasem głębokim, basowym śmiechem. Kiedy usłyszały trzask zamykanych drzwi wchodowych, wiedzione jedną i tą samą myślą wtargnęły hurmem do pokoju Henrjetty Gladden, skąd widać było drogę prowadzącą do bramy, i rozpłaszczyły swe noski na szybie. Ku bramie szedł krępy, tęgi mężczyzna z budowy przypominający Niemca. Patrzyły szeroko otwartemi, przerażonemi oczami, i bez słowa wróciły naprzeciw Inki, która szła na górę po schodach, dźwigając swą walizkę. Jeden rzut oka wystarczył jej, aby zrozumieć, że dziewczęta widziały wszystko, wobec czego przystanęła na schodach, oparła głowę o poręcz i wybuchnęła śmiechem.
— On się nazywa — mówiła krztusząc się od śmiechu — John Hochstetter jun. Jest kupcem kolonjalnym na wielką skalę i właśnie jechał na zjazd kupców kolonjalnych, gdzie miał wygłosić mowę o wyższości serów amerykańskich nad serami importowanemi. Wcale nie ucierpiał przez to, że nie miał ze sobą fraka, bo, jak mówi, nigdy się we fraku dobrze nie czuje. Na zjeździe wytłumaczył, dlaczego nie ma fraka i to jego przemówienie było najweselszą mową całego wieczoru. Ale otóż dzwonek!
Inka wstała i zwróciła się ku Rajskiej Alei, zatrzymawszy się jednak na chwilę, dodała:
— Ma ukochaną, małą córeczkę, prawie w moim wieku!