<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Krasiński
Tytuł Władysław Herman i jego dwór
Pochodzenie Pisma Zygmunta Krasińskiego
Wydawca Karol Miarka
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Mikołów; Częstochowa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXX.
Skąd przychodzisz tak nierano?
Kto jesteś? jakie twe miano?
Kiedy się tobie przypatruję z blizka,
Zdaje się, że cię kiedyś widziałem. —
Dziady.

Musimy teraz przenieść czytelników naszych daleko od Płocka, do jednej z okolic Pomorza, oświeconej w tej chwili zachodzącego słońca promieńmi. Dzikość największa panowała wówczas w tej krainie, nieuprawne pola leżały odłogiem, a pokrzywy, chwasty i ciernie rosły, gdzieby kłosy mogły w złotych płynąć przed wietrzykiem falach. Zbliżający się wieczór, jeszcze posępniejszą barwę nadawał przedmiotom. Wzgórza to zniżającym się, to podnoszącym wieńcem otaczały liczne jeziora, których wzdęte silnym wiatrem wody wydawały się zdala przy purpurowym blasku słońca niezliczonemi falami z płomienia. Lasy już jesienną przyodziane szatą, zarastały wielką część przestrzeni. Zblizka można było rozeznać zielone liście pomieszane z żółtemi i czerwonemi. Dalej zaczynały się stapiać z sobą te kolory, a wzrok sięgający aż do ostatku widnokręgu, postrzegał już tylko szare ogromy, zdające się olbrzymiem pasmem łączyć ziemię z czystym niebios błękitem.
Jedyny ślad pracy ludzkiej w tej dzikiej puszczy, była droga często wijącemi się roślinami zarosła, lub ogromnemi kamieńmi zawalona, i niekiedy w ciasną przechodząca ścieżkę, kręciła się ona ponad wodami, ustawała u stóp wzgórzów, gdzie kilka tylko śladów ciężkich wozów pozostawało, lecz z — drugiej strony znów ukazywała się szeroka i dobrze odznaczona, by trochę dalej zniknąć pośród zarośli i kamieni różnego rodzaju i wielkości Właśnie w jednem z miejsc, gdzie trudną była do rozeznania, ostatnie promienie słońca oświecały młodego rycerza, siedzącego na koniu, który się zatrzymał, by jak się zdawało zaczekać na człowieka schodzącego w oddaleniu z spadzistej skały. Jeździec i rumak długą zmęczeni byli drogą, bo pierwszy nieustannie pot z czoła ocierał, a drugiego całkiem biała piana pokryła. Za siodłem leżał mały tłómoczek, zawierający zapewnie ubiór i żywność rycerza, a blizko lewego strzemienia wisiał topór, używany w ówczesnych bojach. Zbroja pokrywająca nogi młodzieńca, błotem zbryzgana, dawny połysk straciła, kiedy tymczasem pancerz jaśniał stalowemi na nim wyrobionemi ozdoby. Twarz jego choć nosiła znamiona znużenia, wyrażała oprócz tego jakąś ciężką tęsknotę, połączoną z piętnem niestartej woli. Hełm w kilku miejscach porysowany nadybanemi w podróży gałęźmi, dziwne miał znaki, bo wśród trzech piór białych, połamanych i kurzawą okrytych tkwił pukiel czarniawych włosów zeschłą krwią zbroczony.
Poglądał rycerz w górę, jak gdyby chciał poznać ile chwil do nocy nie dostaje, to znowu wyciągał rękę i wołał do siebie znakami, niedalekiego już wędrowca. Im bliżej tamten przystępował, tem chciwiej młodzieniec zatapiał w nim oczy i starał w sobie dawne obudzić wspomnienia. Nieznajomy ubrany po myśliwsku rączym postępował krokiem, trzymając ogromny łuk w ręku. Kołczan wiszący z tylu, wypróżniony był do połowy z grotów, a ogromny szary orzeł zarzucony był przy nim. Twarz myśliwca spalona od słońca, wyrażała pewien rodzaj niedbałej o nic odwagi. Już tylko mały rów dzielił go od rycerza, kiedy ten wykrzyknął:
— Witam cię, Krystynie z Mortoga.
Zdumiony Krystyn zatrzymał się na chwilę a potem zawołał:
— Niech mnie tysiąc Prusaków posiecze, jeślim cię już gdzie nie widział? Kto jesteś? Skąd! ach! wiem, nie nie mów, wiem. Henryk z Karnowa, z Karnowa lub coś podobnego.
— Lub z Kaniowa — przerwał rycerz, wyciągając rękę do dawnego wroga.
— A cóż tu robisz na Pomorzu? — przerwał rycerz, — Czy przychodzisz służby szukać u naszego księcia?
— Przybywam owszem jego służbę zmniejszyć o jednego człowieka — odparł groźno młodzieniec.
— Czy do mnie stosuje się ta mowa? — krzyknął rycerz z Mortoga, dobywając miecza.
Męski zapał Krystyna wycisnął uśmiech zbladłym ustom Henryka.
— Nie, — odpowiedział — nie ciebie szukam, bo szanuję rycerzy godnych tego imienia, a szczególnie tak mężnego, jak ty, mój Krystynie.
— Dobrze, dobrze, mój Henryku, ale nie lubię nadarmo dobywać pałasza, spróbujmy się choć trochę, do pierwszej krwi, nie żądam więcej, mój drogi, mój kochany Henryku, do pierwszej krwi tylko.
— Krystynie, — uroczyście zawołał młodzieniec — nie żartuj sobie, ważna, najważniejsza w mojem życiu sprawa, przygnała mnie z dworu Hermana w te posępne puszcze. Jużem blizki celu, i nie myślę w dziecinnej walce narażać siły przeznaczone dopełnieniu świętego obowiązku.
— Jeśli tak, to zgoda, ale daj słowo, że nie czyhasz na życie mojego księcia i pana, bo inaczej powinnością stanie się dla mnie, pierwiej cię twojego pozbawić.
— Przysięgam, że nie, bo Zbigniew niewinny, inaczej moje żelazo żadnej nie czyniłoby różnicy, między jego lub innego piersiami.
— A więc wszystko między nami skończone.
— Krystynie, bądź łaskaw wskazać mi drogę do zamku księcia, zapomniałem już jak się nazywa, czy jeszcze daleko? Ledwie mogłem się w tym przeklętym kraju drogi dopytać.
— Zowie się Waplew, stoi nad Czarnowodą, na skale tak wysokiej, że z niziny jest podobniejszym do orlego gniazda, niż do potężnego gmachu. Dobrze zrobił książe Zbigniew, że zabił tego Ottona de Strontheim, i zamek na nim zdobył, bo, na Boga, wszystkie panów polskich wojska nie potrafią go stąd wyrugować. Powiem ci szczerze, że mnie się nudzi, niema ani wojny, ani kłótni, ani pojedynków, a trudno księcia opuścić, taki smutny, taki nieszczęśliwy, już nawet z Mestwinem nie rozmawia; ale dlaczegóż takeś się wzdrygnął? a toż i Mestwin dziś na łowy wyjechał, ja w inną stronę się udałem, bo nie lubię tego Niemca.
— A kiedy wróci? — przerwał Henryk.
— Niezawodnie jutro, lecz muszę psy przywołać.
Po tych słowach, przyłożył trąbkę do ust i wydał głos chrapliwy, który w jednej chwili wzniósł się w górę a potem spadając, rozległ się wokoło. Natychmiast odpowiedziały dalekie naszczekiwania, a choć wiatr przeszkadzał, co chwila głośniejszemi się stawały, nareszcie z różnych stron przybiegły ogromne brytany i sześć ich otoczyło pana, wyszczerzając ostre na Henryka zęby.
— Cicho, cicho Obal, precz Warda stąd, cicho — zawołał Krystyn, i natychmiast posłuszne psy legły u stóp myśliwca.
— Teraz gościu, wskażę ci najkrótszą drogę do zamku, bylebyś szedł stępo i nie odbiegł mnie jak duch na czarnym koniu.
— Idźmy, idźmy więc — zawołał Henryk.
Ale droga wcale się nie zgadzała z niecierpliwością rycerza, bo coraz bardziej trudniejszą się stając, prowadziła naszych wędrowców to w głębokie jary, to na strome wzgórza, z których wierzchołka mogli jeszcze dostrzedz kilka chmur oblanych promieńmi zapadłego słońca. Lasy, któremi przechodzili, błota, w których grzęźli, zdawały się być dobrze znajomemi Krystynowi, bo śmiałym idąc krokiem, ledwo czasem spojrzał na ziemię, a najwięcej z wzniesioną głową śpiewał dumki wojenne, kiedy tymczasem dzielny rumak Henryka zapadał w trzęsawiska, lub wszystkich sił dobywając, ledwo mógł się dostać na szczyt spadzistego wzgórza. Mrok powoli zapadający przymnażał jeszcze trudności, ciemne bory podwajały cienie, a jeśli czasem widok się rozprzestrzeniał mgła unosząca się nad wodami przesłaniała go oczom naszych rycerzy.
Już ptaki rzadko się odzywały, już kilka gwiazd zabłysło, kiedy przybyli na brzeg oschłego jeziora, którego powierzchnia dawniej wodą zalana, teraz zarosła była mnóstwem sitowia i uginającej się trzciny.
— Jeszcze się tędy przeprawimy — rzekł Krystyn — a potem stanąwszy na tamtym wzgórku, zobaczym blizki zamek i Czarnowodę.
— A już czas — odparł Henryk — bo mój biedny koń ledwo już się wlecze...
Po tych słowach zeskoczył z siodła i prowadząc rumaka za uzdę, wszedł pomiędzy zarośle, ale z każdym krokiem nowe rodziło się niebezpieczeństwo, coraz więcej ziemia grząską się stawała, i już słyszał Henryk szelest przeciskającej się pod spodem wody. Krystyn jednak z zwykłą niedbałością, zagrzewał go do pośpiechu i bez żadnego przypadku, doszli nareszcie do wspomnionego wzgórka, skąd już prawdziwie wspaniały widok przedstawił się im przy świetle księżyca.
Niedaleko wznosiła się niebotyczna skała, żadnem drzewem ni rośliną nie pokryta, a na jej wierzchu zmęczone oko, nie dobrze już dostrzedz mogło białawych czterech wież, połączonych murem w kwadrat wystawionym. Ognie błyszczące z okien zamkowych do małych gwiazdek podobne były. Na najwyższej wieży buchał ogromny płomień, zawsze w nocy zapalony dla zbłąkanych wędrowców. U spodu płynęła szeroka Czarnawoda, a choć srebrne promienie księżyca igrały z jej falami, zachowywała jednak smętną barwę, od której nadano jej imię; płaczące brzozy nad brzegiem i dęby stuletnie rosły w ulice, jak gdyby przez sztukę wytknięte, a dalej ciemny bór pozostałą część równiny zalegał, kilka chat rozsypanych u stóp skały zamek dźwigającej, służyło za stajnie dla koni księcia, nie mogących dojść do wzniosłego mieszkania pana.
Noc pokrywająca okolicę, księżyc błyszczący na Niebie, ogień z wieży wybuchający, jak gdyby drugi księżyc na ziemi, i samotność otaczająca dokoła, wystawiały obraz okropnej dzikości, a zarazem uderzające oczy Henryka najczarniejszemi zajętego myśli, wprawiały go w pewien rodzaj szału.
Przeniesiony z ludnej krainy do samotnej puszczy, wyrwany tak nagle z rąk miłości i rzucony w objęcia zemsty, nie miał jeszcze czasu do uśmierzenia burzliwych uczuć, a teraz namiętne uniesienie nim owładło. Zdawało się, jak gdyby okropne tych miejsc odległych przyrodzenie w zgodzie było z jego sercem, i wystawiał sobie, że widzi krew Mestwina płynącą, jak strumień wezbrany po skale. Ognie zapalone w zamku wydały mu się płomieniami piekła i, wyciągał ramiona, by jak anioł śmierci wzlecieć nad poziom, dolecieć ofiary i życie jej przeciąć.
Wkrótce jednak żarty Krystyna wyrwały go z tego dumania, i wsiadłszy na konia, znów zaczął dalej postępować. Niezadługo u stóp skały stanęli.
— Zostaw konia w tej chacie — rzekł Krystyn.
Henryk zaprowadził zmęczonego rumaka, a za rozkazem towarzysza przyjął go do swojej stajni mieszkaniec chaty, a potem oba zebrawszy siły, zaczęli wązką i węzłowatą drogą wdzierać się na skałę. Po wielu trudach stanęli u bram rozległego zamku, strażnik je otworzył, usłyszawszy głos Krystyna z Mortoga, a za nim wszedł Henryk z Kaniowa.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Krasiński.