<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Wściekłe psy
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Katolicka Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IV.

Szary, posępny dzień zimowy zaczął świtać w zabrudzonych, parą pokrytych oknach. Kto mógł, bodaj iluzorycznie, ustalić równowagę swego ciała, drzemał, nawet stojąco. Grube, jak toporem wyciosane, żółte twarze straciły wszelki wyraz i stały się, jak trupie. Obrzękłe, sine wargi rozchyliły się. Mocne, krótko ostrzyżone, twarde głowy kiwały się bezwładnie, słaniały się ciała. Na górnej półce ktoś czasami jęczał przez sen dziko, strasznie.
— Ładne musi mieć sny ten przyjemniaczek! — myślał Zaucha.
Pierwsi zbudzili się Syberyjczycy, którzy w czterech zajęli miejsce przy oknie w jednym niskim przedziale. Chmurnie i z przekornym uporem spoglądały w blady, niechętny poranek ich twarze suche, dobrze modelowane, nieledwie inteligentne, a ostre profile wyraźnie i cienko odcinały się od popielatego tła brudnej szyby, nasiąkającej zwolna światłem. Drapali się w głowę, ziewali, przeciągali się. Jeden z nich przyniósł parę kociołków wrzątku. Zasypawszy go herbatą, odrobinkę wody poświęcili na — fryzurę. Przeglądając się w małych lusterkach kieszonkowych czesali się długo, z pedantyczną dokładnością pracując nad rozdziałem na głowie i nad symetrją loków. Skończywszy toaletę, rozdzielili między siebie bochenek chleba i z wielkiego, dobrze wypchanego worka dobyli cztery blaszane puszki konserw mięsnych. Systematycznie i z wprawą otwierali je nożami, a żując powoli chleb, oglądali po chłopsku wbite na koniec noża kawałki mięsa, oblepione żółtym tłuszczem. Potem, sapiąc i łykając głośno, przez dłuższy czas zalewali trzewia herbatą. Kiedy się zaś najedli i napili, zapalili po papierosie, porozumieli się wzrokiem i na dany znak na cztery głosy zanucili jakąś pieśń wojskową, w marszowym rytmie i z ciekawemi synkopami, ale melancholijną i smutną.
Głośny, smętny „pean“ Syberyjczyków rozbudził cały wagon i teraz dopiero Zaucha mógł zobaczyć, z kim jedzie.
„Krasnogwardiejców“ było zaledwie kilku. Rozłożyli się na górnej półce i przy jednem oknie, gdzie ustawili też swe karabiny. Zresztą wagon pełen był wracających z frontu żołnierzy, którzy się sami zdemobilizowali, poprostu uciekali, nakradłszy i narabowawszy na zapas, co się gdzie dało. Wszyscy zaopatrzeni byli znakomicie w odzież zimową, której masy nakładli na siebie. Niektórzy mieli po dwa nowe szynele. Między tymi „zbolszewizowanymi dezerterami“ kręcili się wychudzeni i pokorni żołnierze, wypuszczeni ze szpitalów lub wracający z niewoli, zgłodniali i źle ubrani.
Byli Syberyjczycy, były wąsate, pucołowate twarze Ukraińców o rysach nieledwie mazurskich, byli wysocy, często zezowaci i ospowaci Wielkorusowie, poważni, skupieni i zamknięci w sobie, było trochę Tatarów, zaś w jednym kącie o sprawach „miru“, pszenicy i ziemi szeroko rozprawiali chłopi nadwołżańscy. Wśród żołnierzy prostych, wśród typów silnych, mało skomplikowanych i wyraźnych, bez trudu poznawało się nierasowych, kundysowatych inteligentów miejskich, wątłych, przedwcześnie wyłysiałych, z twarzami, których młody — dzięki ogoleniu — wyraz miał w sobie coś zdziecinniałego, z oczami wystraszonemi lub drwiącemi, ludzi niepewnych siebie, poniżonych, nieszczerych i niemęskich. Byli to poprzebierani i chyłkiem do domów powracający oficerowie rosyjscy. Zausze jednak zdawało się, że są to sami żydzi.
W kłębach dymu, w ziemisto-żółtych szynelach i zsuniętych na tył głowy siwych „papachach“, wyglądało to wszystko na pierwszy rzut oka posępnie, groźnie, nawet dziko. Niektóre twarze były istotnie straszne, wszystkie chmurne. Ale w owych czasach mało kto się uśmiechał, a Zaucha zbyt dużo widział, aby wierzyć nieprzyjemnym pozorom. Żołnierze zachowywali się naogół poprawnie, spokojnie, nawet grzecznie. Kto mógł drugiemu zrobić miejsce, robił je z uszczerbkiem dla własnej wygody, kłótni ani bitek nie było, rozmawiano, prawda, ostrożnie, ale chętnie. Tylko bezwarunkowo nie mówiono ani o wojnie, ani o rewolucji.
Zaczęło się zwykłe życie w wagonie — wylatywanie po wrzątek, picie herbaty, zagryzanie chlebem, wreszcie palenie machorki.
Kiedy się w wozie trochę rozluźniło, Zausze udało się przysiąść na ławce. Ucieszyło go to bardzo, bo teraz miał już pewność, że do Moskwy dojedzie siedząco. Według ściśle przestrzeganych zwyczajów, których nawet rewolucja nie zniosła, nikt nie miał prawa ruszyć go z raz zajętego miejsca. I nikomu nawet na myśl-by to nie przyszło.
Korzystając z tego i on wybiegł na jakiejś stacji po wrzątek. Wracając z pełnym wody kociołkiem zobaczył wagon eskortowany przez „Krasnoarmiejców“, a wiozący do Moskwy uciekającą z Kijowa wojskową misję francuską i angielską. Aż w nim serce zabiło na widok inteligentnych, cywilizowanych główw siwych, rogatych „calotte‘ach“ i w płaskich, okrągłych czapkach „khaki“ z bronzowemi lwami.
— Szczęśliwcy, psiakrew! — myślał. — Pojadą sobie do Archangielska, gdzie na nich wiernie czekać będzie swój własny, elegancki krążownik i wygodnie, nie śpiesząc się, pojadą do siebie. Ale co! Jak to bydło zacznie się wyrzynać, odpłyną sobie na parę metrów i będą się temu przyglądali. Przegrali bo przegrali, ale wrócą do siebie, do domu. A ja co pocznę? Wojuj, jak nie masz piędzi własnej ziemi pod nogami, albo choćby tego krążownika! Ech, są szczęśliwe narody na świecie, są, są!
Koło południa zdarzyło się znów ciekawe „intermezzo.“ Ktoś bąknął, że wojska austrjackie i niemieckie zajęły Berdyczów i Żytomierz.
— Kto? Awstrijcy? Awstrijcy? Awstrijcy zajęli Berdyczów i Żytomierz? — śmiał się jakiś żołnierz. — Słuchajcie, towarzysze! Mówią, że Awstrijcy zajęli Berdyczów i Żytomierz!
Rozległ się głośny śmiech.
— A, może być, powiesz jeszcze, że oni i na Kijów pójdą? — żartował rozbawiony żołnierz.
— Nie wierzą w Austrję ci ludzie! — ucieszył się Zaucha.
— Wierno. Idą na Kijów. I bardzo być może, że już są w Kijowie.
— Awstrijcy? Ani na krok z miejsca ruszyć się nie mogą! Co Awstrijcy! Sami ledwo na miejscu stali! Nasi ich nie puszczą!
— „Samostijniki“ z nimi idą.
— Jacy nasi? Może ty? Sam do domu uciekasz, a chcesz, żeby się drudzy bili!
— Tam jest front!
— G... nie front, to ja ci powiem. Takie czasy przyszły, że nawet Awstrijcy mogą iść, gdzie zechcą.
Wybuchła kłótnia. Jedni dowodzili, że frontu niema, drudzy wyśmiewali Austrjaków, twierdząc, że oni do żadnej akcji zdolni nie są. Spór przerwał „Krasnoarmiejec“, który wyjął bolszewickie „Izwiestja“ z kieszeni i, nie wdając się w dyskusję, odczytał głośno komunikat urzędowy, donoszący o pojawieniu się pod Berdyczowem paru podjazdów austrjackich, wysłanych wyłącznie w celach furażerki, wszelkie jednak wiadomości, jakoby mogli zająć Berdyczów, są nieprawdziwe.
— Oto — komunikat urzędowy! — śmiał się zwiastun złej wieści. — Więcej wiem ja, który z pod Berdyczowa uciekałem...
— Tchórze uciekają! — mruknął właściciel „Izwiestij.“
— Ja cztery razy ranien był! Nie tchórz! A sam się bić nie będę, kiedy wy uciekacie!
— Ale temu, co nasze „Izwiestja“ piszą, przeczyć nie wolno! My, „Krasnogwardiejcy“, sami najlepiej wiemy, jak jest.
Po chwili milczenia zaczęto mówić o czem innem.
Dusza Zauchy rozszerzyła się szerokim, błogim uśmiechem.
Oto wolność przekonań, oto wolność i uczciwość prasy, rzekomej opinji publicznej, oto prawdziwość informacyj urzędowych, oto potęga pisma! Tak zawsze było, to prawda. Prasa, autoryzowana plotkarka, łże świadomie, dla tendencji, i nieświadomie, z powodu ignorancji. Więc cóż się zmieniło? Zabarwienie kłamstwa. Łgarstwo jest dzisiaj w kolorze czerwonym.
Przypomniał się Zausze najmłodszy brat, który jako mały chłopaczek namiętnie lubił patrzeć na świat przez czerwone szkiełko. Z oka go nie wyjmował. Ale świat od tego szkiełka nie poczerwieniał, a tylko chłopcu czerwone gruczoły na oku wystąpiły.
— Czerwone zołzy! — śmiał się w duchu Zaucha.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.