<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Wściekłe psy
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Katolicka Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

— Oto jestem w jaskini lwa! — powiedział sobie Zaucha, stanąwszy po kilkudniowej podróży na dworcu brjańskim w Moskwie. Był szalenie utrudzony, zaziębiony, dygocący z gorączki, zawszawiony do niemożliwości i wyczerpany. Mimo to, ciekawy, jak Białokamienna podczas rewolucji wygląda, nie wziął nawet sanek, lecz powlókł się do miasta pieszo z małą walizeczką w ręku.
Na pierwszy rzut oka zmian żadnych widać nie było. Ulice, wymoszczone czarnym, brudnym śniegiem, miały wygląd zwyczajny. Jak dawniej, cicho, prawie niedosłyszalnie mknęły po śniegu we wszystkich kierunkach małe saneczki, jak dawniej, poobwieszane czarnemi gronami pasażerów, jeździły tramwaje. Wszędzie widać było mnóstwo ludzi, zajętych swemi sprawami, a Zaucha, mając głowę nabitą opowiadaniami o strasznym głodzie moskiewskim, z miłem zdziwieniem patrzył na wystawy sklepów z wiktuałami, pełne nie tylko wędlin, serów, masła i ryb, ale nawet przysmaków.
Wszedł na most, prowadzący przez Moskwę-rzekę i ujrzał we mgle wyniosły, tragiczny, patetyczny Kreml. Śmiało i mocno patrzał mu w oczy, myśląc o Wawelu, tak długo hańbionym przez żołnierzy austrjackich. Dumnie sterczały szerokie, harde, mocne mury siedziby carskiej, jak krągłe hełmy witeziów waregskich, lśniły małe, niezliczone kopułki cerkwi, uwieńczone przez żywe, czarne wieńce unoszących się nad niemi chmar kawek i wron, z głośnym wrzaskiem latających dokoła wież. Ale gdzież potęga carów? Żołnierzy gwardji zmienili na dawnych posterunkach Łotysze w obszytych czerwonym sznurkiem „calotte‘ach“, a w komnatach carskich rozgościli się Lenin i Trockij, dwa wypędki gimnazjalne.
W okolicach Arbatu zaczęły się pojawiać pierwsze ślady walk ulicznych — domy obdrapane, gęsto poszarpane salwami z karabinów maszynowych, czasem balkony rozbite lub gzymsy pokiereszowane, zdarte ze ścian granatami, tu i ówdzie, niby maść rozmazana na ścianie, białe wapno na świeżo zamurowanych dziurach. Aż wreszcie oczy ciekawego wędrowca uderzył widok potwornych, okropnych zwalisk u początku bulwaru Nikitskiego. Tam, w otoczeniu kilku niskich domów, mniej okaleczałych, lecz zato wstrętnie dziobatych i szpetnych wskutek upartego ostrzeliwania z karabinów maszynowych, w gruzach leżały dwie ogromne kamienice. Wszelkie życie, jakie się kryło w ich murach, piece, schody, ludzie, sprzęty, drzwi, sufity — wnętrzności, trzewia, serce i duszę domów, wydarto, wyszarpano. Wszystko, żarte ogniem i gryzione stalą, zniszczało, zapadło się, runęło i zmieniło się w kupę czarnych gruzów, gdzie kamień pomieszał się z pogiętemi, jak połamane żebra, sztabami żelaznemi. Pozostały częściowo mury wewnętrzne z okopconemi dziurami, w których kiedyś były okna, zaś na jednym domu, na wysokości pierwszego piętra widać było nietknięty szyld z ironicznym teraz napisem „Meblirowannyje komnaty.“
Zaucha kilkakrotnie obszedł dokoła ów dom, tego olbrzymiego trupa, leżącego w pośrodku bulwaru. W jego wnętrzu nie było już nic, coby mogło przypominać dom mieszkalny. Na ziemi leżały gruzy czarne, białe, czerwone, straszne, ciężka, bezkształtna nicość, która zmiażdżyła wszystko i zasypała piwnice. W dawnych pokojach było coś w rodzaju azjatyckiej pustyni: twarde gruzy, na których ani trawa nawet nie porasta. Nastrojowiec byłby sobie w wyobraźni zmyślił psa, albo bodaj żebraka, gmerzącego wśród zwalisk — widocznem jednak było, że tu niema nawet myszy. Zainteresowany tym pomysłem Zaucha, rozglądał się po ruinach z myślą, czy bodaj bandyta ścigany mógłby tu znaleźć schronienie przed słotą — ale zwaliska przysypał śnieg. Zniszczenie było zupełne.
Tu do ostatniej chwili, do ostatniego człowieka bronili się bohaterscy „junkrzy“, uczniowie szkół oficerskich, i nieliczni, pomagający im, oficerowie ochotnicy. Zaucha w myślach widział tych młodych ludzi, młodą inteligencję rosyjską, często nawet bez przekonań politycznych, w żołnierskich szynelach z otoczonemi srebrem, czerwonemi lub ciemno-niebieskiemi szlifami na ramionach. Czego ta młodzież broniła? Czy wiedziała, czego broni? Czemu żywą barjerą swych młodych ciał przecięła drogę przyszłości? Żołnierz, pełen zapału lecz kiepski, bo niewytrzymały, żołnierz młody, więc, jak cała Rosja, zapatrzony w przyszłość i wszystkiego od tej przyszłości spodziewający się, gdy godzina wybiła, przyszłości tej nadstawił ostrze swego bagnetu! Dlaczego?
A zmiłowania nad nim nie było. Nie osaczono domów, nie odcięto ich, nie próbowano wziąć junkrów“ głodem, unieszkodliwić, rozbroić, zmusić do poddania się. Z całą zajadłością rzucono się na nich i czem prędzej, jak tylko zamknęli się w tych domach, wytoczono przeciw nim armaty. Z pism Zaucha wiedział, że bolszewicy niedaleko, w prostej linji, na placu Męki Pańskiej, ustawili baterję, która biła bez przerwy w ostatnią redutę zapalnej młodzieży moskiewskiej. Któż to był? Młodzi ludzie z tych samych ulic lub dzielnic sąsiednich, studenci — a naprzeciw nich stali parobcy wiejscy, robotnicy moskiewscy — znajomi z ulicy, z teatrów, fabryk. Ale nikt nie miał litości. Proletarjat — służba z kamienic sąsiadujących z domami, w których „junkrzy“ się zamknęli, stróże, służące, dzieci — mały drobiazg — gimnazjaliści wreszcie — wszystko szpiegowało ich, zdradzało, wszystko nieomal tańczyło z radości, gdy który z tych młodych ludzi padł, a mózg jego wylał się na bruk.
Z trudem oderwał się Zaucha od ponurego pomnika wojny domowej i ruszył dalej bulwarem, czarno-szklistym od wyślizganego śniegu, po którym ledwo można było iść, jak po lodzie.
W oddali, u końca bulwaru Puszkińskiego, ukazały się naprzód srebrne kopułki, a następnie czerwone mury wielkiego Monasteru Męki Pańskiej. Nietknięty stał na swem miejscu śpiżowy pomnik Puszkina, zapatrzony w bulwar i widniejące na jego końcu czarne zgliszcza zamordowanego domu z wyszarpanemi wnętrznościami. Pod pomnikiem obradował nieliczny mityng. Zaucha, ciekawy, o czem Moskwa mówi, przybliżył się do politykującej gromadki i przysłuchiwał się przez chwilę.
— Więc co mamy robić? — pytał stary, siwy urzędnik młodego człowieka, najwidoczniej byłego studenta.
— W dalszym ciągu prowadzić wojnę domową.
— Jakże to? Więc my mamy zdobywać Nowoczerkask, Rostow i Armawir, a Niemcy tymczasem zabiorą nam Dźwińsk, Mińsk, Moskwę i Piotrogród?
— Ach, bo wy nie znacie, i nie rozumiecie Marksa! — z uśmiechem wyższości odpowiedział student. — My walczymy z kapitalizmem, zaś kapitalizm jest międzynarodowy, z czego jak na dłoni wynika, że burząc kapitalizm rosyjski, tem samem zadajemy cios kapitalizmowi niemieckiemu...
— To znaczy: Jeśli Rosja pójdzie z torbami, to Niemiec przez to zubożeje? Nie tak wy ze swoim Marksem rozumujecie?
— Wam wydaje się to dziwnem, ale tak istotnie jest! — zawołał student.
— Skończony idjota! — pomyślał z gniewem Zaucha i wzruszywszy ramionami, odszedł.
Wszędzie na murach rozlepiono mnóstwo afiszów, wzywających ludność do broni i do obrony rewolucji. Mało kto jednak afisze te czytał, a tu i ówdzie śmiano się z nich.
Twerska wrzała życiem. Na wystawach eleganckich sklepów piętrzyły się stosy towarów. Okna jakiejś owocarni olśniły Zauchę przepiękną dekoracją, sporządzoną wyłącznie z pomarańcz, przewiązanych zielonemi wstążeczkami i liśćmi pomarańczowemi. Mnóstwo było drobnych, ładnych kobietek, w futrach, pięknych paltach pluszowych, i w niezgrabnych śniegowcach, szpecących nogi. Nawet przygnębienia nie spostrzegało się, głośny śmiech i rozmowy prowadzone swobodnym tonem brzmiały zuchwale, nawet zaczepnie. Zawsze harda, pewna siebie i nawet wobec carów niepokorna, stara stolica, nie straciła jeszcze — zdawało się — swego nieugiętego ducha, ani wiary w ostateczne swoje zwycięstwo.
Takie było pierwsze, powierzchowne wrażenie.
— Wkońcu nie można przecie jednym zamachem wstrzymać takiego mechanizmu jak mechanizm miljonowego miasta — myślał Zaucha. — Zobaczymy, co się pod tem kryje.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.