Wściekłe psy/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wściekłe psy |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie <R. Wegner> |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia Katolicka Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ślizgał się po bulwarach lub, z trudem wlokąc za sobą nogi, brnął suchym, popielatym piachem śniegowym, aż wreszcie ujrzał Milutyński zaułek i skryty za malinową cerkwią narożną czerwony, jednopiętrowy dom, w którym rozkwaterowane były polskie władze emigracyjne. Ulica ta, łącząca dwie ważne arterje miasta, Małą Łubiankę z ulicą Miaśnicką, ruchliwa i pełna ludzi, wygląd jednakże miała nieszczególny. Zaciemniała ją, przygniatała swym ogromem olbrzymia, kanciasta, prawie czarna kamienica, od której wiało chłodem i wyniosłą zarozumiałością, dalej zaś, wśród wielkomiejskich domów, widziało się stare, niskie rudery.
Naładowane wysoko brzozowemi polanami, a także skrzyniami sunęły środkiem ulicy szerokie „rozwalnie-sanie“, powożone przez brodatych mużyków w granatowych „armjakach“, przewiązanych czerwoną krajką. „Łomowicy“’ głośno, jak w lesie, pokrzykiwali na konie, olbrzymie, ciężkie „bitiugi“, z humorem i fantazją ciągnące ogromne furgony. Zaś wśród tego ruchu, potrącani, zamyśleni, kiepsko ubrani, snuli się biedni uchodźcy polscy z minami zatroskanemi, wynędzniali, doprowadzeni czasem do rozpaczy przez biedę i tęsknotę i sypiący z pod oszronionych wąsów klątwami lub kłótliwemi, jadowitemi słowami.
Tu, od czterech lat, w starym domu, pomalowanym na malinowy kolor, mieściły się najważniejsze urzędy Centralnego Komitetu Obywatelskiego, rozciągającego swą opiekę nad licznemi gminami wygnańczemi, rozrzuconemi po Rosji zachodniej i środkowej. Nie było tu prawie domu, w którymby w małych kancelaryjkach i gabinetach, urządzonych z wyszukanym, oficjalnym antyestetyzmem, młodsi i starsi urzędnicy nie kładli z powodzeniem murowanych podwalin nieznośnemu biurokratyzmowi przyszłej Polski, wikłając nędzę i nieszczęście rodaków w sieci tajemniczych ustaw, praw i paragrafów. Ale nikt nie odchodził stąd niepocieszony i bez pomocy, a przez te kancelarje z Dalekiego Wschodu i na Zachód przewalały się wielkie płaczące fale nieszczęścia i cierpienia polskiego. Tu „przemalowywano“ ludzi na różne poddaństwa — stosownie do potrzeby wystawiano paszporty i legitymacje, ubierano biednych lub wspomagano pieniędzmi, kryto żołnierzy, a zawsze wysyłano dokądś kurjerów, zawsze się z kimś porozumiewano, zawsze coś planowano.
A dalej, odcięty od ulicy wysokiemi, ostro zakończonemi sztachetami żelaznemi, stał w głębi dziedzińca wielki kościół polski imienia św. Aleksandra, nazwaniem, a także kształtem budynku dostosowujący się do charakteru stolicy. Duża kopuła bazyliki nie odbijała od kopuł cerkiewnych. W niedziele i święta tysiączne tłumy wygnańców falowały przed kościołem, do którego wnętrza docisnąć się nie można było, podczas gdy na dziedzińcu w ciżbie kręcili się kolporterzy pism, a handlarze sprzedawali w małych kramikach dewocjonalja, broszurki nabożnej treści i święte obrazki — zupełnie jak na odpustach w dalekiej Ojczyźnie. Na tym dziedzińcu, przy dźwiękach starych pieśni nabożnych, płynących poważnie i uroczyście z organów, ukrytych w mrocznem wnętrzu świątyni, zaznajamiali się czasu Wielkiej Wojny wygnańcy z pod wszystkich trzech zaborów i z głębi cesarstwa rosyjskiego, a rozmaici umundurowani żołnierze wojujących państw stali tu obok siebie w najzupełniejszej zgodzie. Przy kościele umieścił się też „Dom Polski” z salami zebrań i bibljoteką, podczas gdy sąsiednie uliczki pełne były komitetowych jadłodajni, małych kawiarenek, restauracyjek i „gargoł“ prywatnych, zachwalających ogłoszeniami, wystawionemi w niemytych oknach, „flaczki po warszawsku“, „sztukamięs”, „kiełbasę z kapustą” i inne dania narodowe. W centrum gwarnej i ruchliwej Moskwy ta małomiasteczkowość rzucała się w oczy i nadawała dzielnicy polskiej piętno jakby jakiegoś „Ghetta”, ubogiego i zatroskanego.
Z dziwnem uczuciem wchodził Zaucha w rozwaloną bramę malinowego domu. Kiedyś pracował tu i poznał ludzi bardzo dzielnych, zdolnych, energicznych, dobrych Polaków. Rozszedł się z nimi później, zdawało mu się, że pracują zanadto oportunistycznie, że nie wałczą. Tak mu się zdawało, — a może to tymczasem on nie wytrzymał, stracił cierpliwość, zdenerwowany bezustannem, męczącem czekaniem? Ale wiedział, że tu się z pewnością czegoś dowie i z pewnością znajdzie pomoc.
Oczywiście — wiadomości było zatrzęsienie. Potwierdzono Zausze pogłoskę o porozumieniu się Dowbora-Muśnickiego z Niemcami, lecz zarazem szeptano też coś o przejściu jakichś dwóch pułków legjonów na stronę rosyjską, gdzieś na południu. Przeciw uwielbianemu dotychczas Muśnickiemu gotowano uroczysty protest, z „nowonawróconą brygadą” nie wiedziano, co począć, zwłaszcza, że sytuację utrudniał słaby i nieregularny kontakt z południem.
— Nie rozumiem! — chciał się zorjentować Zaucha. — Trzeba ściągnąć tę brygadę tu!
— Bolszewicy ją rozbroją.
— Dlaczego?
— Wiadomo, że Francuzi pracują przeciw bolszewikom, popierając es-erów, nas, Czechów, Aleksiejewa...
— Niech Bóg broni! My nie możemy iść razem z reakcją rosyjską!...
— Dlatego też musi się teraz organizować na Ukrainie...
— Na terenie, zajętym przez Niemców? Absurd!
— No więc gdzie?
— No więc gdzie? — powtórzył Zaucha.
Nie rozumiał.
Wogóle — było źle. W biurach panowało zamieszanie i konsternacja. Na wieść o zawarciu przez bolszewików pokoju w Brześciu, tłumy wygnańców ruszyły ze wschodu na zachód, a nie mogąc wydostać się z Moskwy, niecierpliwiły się, narzekały i ogarnięte gorączką powrotu, żarte nostalgją i obrabiane przez agitatorów, burzyły się, dezorganizowały i zarzucały swym kierownikom złą wolę, a nieraz i nieuczciwość, podczas gdy bolszewicy, bezwzględnie wrogo usposobieni dla Polski i zamierzając dla własnych celów pozyskać tysiączne rzesze emigrantów, osaczali organizacje polskie i na oku mieli ich kierowników.
Mimo to w salach, biurach i korytarzach malinowego domu roiło się od ludzi, krzątających się żywo, zaaferowanych, zajętych, coś sobie na ucho szepczących. Młodzi kurjerzy wojskowi i skauci wybierali się w drogę, jacyś wysłańcy przychodzili z raportami, a wśród zbiegów z południa zauważył Zaucha też kilku doświadczonych, wypróbowanych agitatorów jeszcze z Galicji. Starzy „wyjadacze“, choć trochę z tropu zbici, miny mieli jednakże tęgie i pewne siebie. Sama ich obecność w Moskwie świadczyła, iż jakaś akcja jest w planie lub nawet w toku.
Pachniało konspiracją.
— Ano, zobaczymy! — powiedział sobie w duchu Zaucha, przyglądając się temu wszystkiemu. — Trzeba się będzie rozejrzeć, zapytać... Może jeszcze nie wszystko stracone. A teraz pomyślmy o sobie!