<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Wściekłe psy
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Katolicka Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Był brudny, głodny, pieniędzy miał mało i nie wiedział, gdzie będzie spał; w owych czasach jednak było to rzeczą codzienną i zdarzało się głównie ludziom porządnym. Wiedząc o tem Zaucha, niewiele sobie ze swego położenia robił, lecz czekał, pewny, że prędzej czy później spotka jakąś poczciwą duszę w tych korytarzach, pełnych przejeżdżających i odjeżdżających.
Istotnie — doczekał się.
Niespodziewanie stanął przed nim wysoki mężczyzna, z typową pretensjonalnością jeńca ubrany, przystojny blondyn, z wesołemi, szaremi oczami i podkręconym do góry wąsem, wykapany „oberlajtnant” austrjacki, zresztą znany jako August Chrobak, niby dziennikarz, dawniej szkolny kolega Zauchy. Przywitali się bardzo serdecznie, nie dziwiąc się zresztą niespodziewanemu spotkaniu.
Dowiedziawszy się o kłopotach Zauchy, Chrobak natychmiast ofiarował mu kąt u siebie i natychmiast pociągnął go za sobą. Zaś po drodze opowiadał:
— Ja, widzisz, z chwilą wybuchu wojny byłem w Warszawie i pomyśl, mimo koalicyjnej orjentacji, idjota wyjechałem do Galicji, wioząc ze sobą partję przeszło stu należących do wojska. Już w Częstochowie ogarnęli mnie Niemcy i tak szczęśliwie dowiozłem swą partję do Krakowa. Potem z pułkiem siedziałem w Przemyślu. Nie kryję swoich przekonań, ale gdybym chciał zdradzać, mogłem nie wracać; no nie? Tymczasem ci idjoci, Austrjacy, uważali mnie za „rusofila” i cały czas trzymali mnie w okopach, w przedniej linji. Myślałem, że się wścieknę, człowieku! Wciąż w okopach! Nie mogąc tego dłużej znieść, przestrzeliłem sobie lewą rękę — a w parę dni potem Przemyśl się poddał — taki pech! Moskale wywieźli mnie do oficerskiego obozu w Bugulmie, w ufimskiej gubernji. Co ja ci tam miałem z temi kanaljami austrjackiemi! Raporty tam trzymali, listy konduity prowadzili, w sądy się bawili... Ja powiedziałem: Mam to gdzieś, nic sobie z nich nie robiłem, chodziłem z Czechami, którzy się do drużyny czeskiej zgłosili. Zawołano mnie do raportu, nie chciałem iść, potem przyszedłem nieogolony i bez rękawiczek, przy raporcie pokłóciłem się z jenerałem, nagadałem mu głupstw i powiedziałem mu, że spełniwszy swój obowiązek, teraz, w niewoli, nie uważam się już za oficera austrjackiego, lecz za Polaka, mogącego dowolnie dysponować sobą. Udało mi się przenieść z obozu do Ufy — sądziłem, że na wolności będzie mi lepiej, tem bardziej, że kolonja polska w Ufie jest liczna — ale, człowieku, co za austrofile! Za zdrajcę mnie uważali. Nie masz pojęcia, co za ciemnota, co za głupota! Wkońcu uciekłem z Ufy do Moskwy, chciałem wstąpić do korpusu Dowbora-Muśnickiego — kręcono, kręcono, aż wreszcie zostałem niby w ewidencji stacjonowanego tu pułku rezerwowego Bartosza Głowackiego. Psiakrew, co za stosunki! W żaden sposób nie można się było do naszego wojska dostać! I tak tu zostałem ze swą ochotą wojskową, a tymczasem Dowbor-Muśnicki pokumał się z Niemcami. Djabeł wie, co teraz począć... Rychło patrzeć rozwiążą i pułk Bartosza Głowackiego... Co robić? Z dnia na dzień się czeka...
— Na co? — spytał Zaucha.
— Właśnie — niewiadomo na co. Germanofile dymią na Ukrainę i tamtędy do wojska, albo też przemykają się do kraju przez Szwecję — wypoczęci, wypasieni na Syberji i w Rosji. Ale co my mamy ze sobą począć? A tu z każdym dniem coraz trudniej żyć...
Pokój Chrobaka, w jednym z drugorzędnych hoteli, posępny, nieopalany, z łóżkiem za przegródką drewnianą, był jednak dość obszerny i tak szczęśliwie umeblowany, że kilku nawet osobom mógł służyć od biedy za schronienie.
— Sypia tu ze mną mój brat stryjeczny — mówił Chrobak — oficer, jeniec, który też chciał wstąpić do wojska polskiego, a także służąca mojej żony.
Teraz dopiero Zaucha zauważył w pokoju różne szczegóły garderoby kobiecej, a przy łóżku małe łóżeczko dziecinne.
— To i twoja żona tu jest? I dziecko?
Chrobak zmieszał się trochę i oczy rozleciały mu się ledwo dostrzegalnym zezem.
— Nie, niema. Żona, przeczuwając te wszystkie trudności, w samą porę wyjechała na Kaukaz, skąd prawdopodobnie przez Konstantynopol wróci do kraju... To bardzo mądra i przewidująca kobieta... Ona, jak Prusacy mieli zająć Warszawę, wyjechała do Moskwy i przez cały czas była tu gospodynią jednej kuchni komitetowej... Pracowała. Przeżywiła dzięki temu siebie i dziecko, jeszcze i zarobiła... Bardzo mądra kobieta...
Opowiadał o swej żonie, a Zaucha tymczasem doprowadził się jako tako do przyzwoitego stanu. Był niewypowiedzianie zmęczony, kaszel rozrywał mu piersi, znajdował się jednak w tak gorączkowem podnieceniu, że czuł, że nie zaśnie — zwłaszcza w zimnym i ciemnym pokoju hotelowym. Potrzebował ciepła, ludzi, wiadomości.
— Na obiad pójdziemy do „Koła Pań“ na Nastasiński zaułek — zapowiadał Chrobak. — Tam niby drogo, wiesz, ale najprzyzwoiciej, ciepło i świetną czarną kawę dają, prócz tego — chleb do obiadu. I ludzi tam można spotkać. A u mnie mieszkać możesz, dokąd mnie nie wyrzucą...
— No, przecie może mi się uda coś znaleźć...
— Bardzo wątpię. Za słone pieniądze — oczywiście! Moskwa jest tak strasznie przeludniona...
— Ale bolszewickich rządów jakoś tu nie widać...
— Nie. Tylko hołota rozzuchwalona i niechlujstwo coraz większe...
Pojechali tramwajem na plac Męki Pańskiej, skąd skręcili ku cichemu i niepozornemu zaułkowi Nastasińskiemu.
— O, a to co takiego? — zdziwił się naraz Zaucha, pokazując na wielki, piękny, biały budynek, na którego szczycie zatknięta była ogromna, czarna chorągiew z niewidocznym zdaleka białym napisem. Przed domem chodziło na straży kilku ludzi z karabinami na ramionach.
— Gdzie? Co? To gmach Klubu Kupieckiego, zajętego przez anarchistów. Sztandar anarchistów jest czarny — kolor buntu.
— Tak, wiem.
— Nie widzisz na sztandarze białego napisu „Anarchja?“ Wielki — jak byk. I uzbrojeni anarchiści na straży przed domem. Mają też swój dziennik, „Anarchję“ — wcale dobrze redagowany. I mówią, że tam są tanie i dobre obiady, po siedemdziesiąt pięć kop, tylko — towarzystwo choleryczne, ze złodziejami jadać...
— Dlaczegóż zaraz — „ze złodziejami?“ Anarchiści nie są złodziejami.
— E, ale tu są sami bandyci! — rzucił pogardliwie Chrobak.
— Więc to anarchiści zajęli Klub Kupiecki w Moskwie? Niby jakto — zajęli?
— Poprostu. Przyszli — jak są — uzbrojeni, całą kupą, powiedzieli, że zajmują gmach, rozgospodarowali się w nim — i koniec.
— Bajeczne! — ucieszył się Zaucha, nieomal z nabożeństwem przyglądając się wielkiemu, czarnemu sztandarowi, trzepocącemu się wśród ołowianych chmur.
— I cóż cię tak zachwyca? — dziwił się Chrobak.
— Patrzę, jak wygląda sztandar najwyższego akordu rewolucyjnego — odrzekł Zaucha. — Wpatruję się w tę czarną płachtę, bo chcę wiedzieć, czy można ją kochać. Czerwony sztandar, zatknięty na dachu, świeci jak płomień i grozi pożarem. Ale to? Jakąż siłę ma ta żałobna plama? To noc, śmierć, groźba i klątwa zarazem. Przytem — w pośrodku miasta zatknięto tę płachtę — i nic, cisza, a wiedz o tem, że ten sztandar żył dotychczas tylko w huku salw karabinowych — życie jego nie trwało nigdy dłużej nad czas boju. Tu pierwszy raz widzę go w charakterze niejako oficjalnym...
Chrobak z ciekawością spojrzał na towarzysza.
— Miałeś kiedy z anarchistami do czynienia?
— Phi, było się kiedyś młodym! — roześmiał się Zaucha. — Ale czekajno... Kto tam idzie?
— Gdzie?
— Po drugiej stronie ulicy. Dochodzą prawie do bramy. Trzech. Dwuch jakichś małych z karabinami na plecach, a między nimi taki wysoki, tęgi drab w skórzanej kurtce... U pasa ma rewolwer...
— No?
— Czy to nie Popiołka?
— Jaki Popiołka? Adam? Ten rzeźbiarz? A cóżby on tutaj robił?
— Cóż?... Ludzie spotykają się dziś na końcu świata...
— To prawda. Ale wątpię, żeby to był Popiołka... Słyszałbym chyba coś o nim... Ja tu mam z artystami stosunki...
— Zawołaj mi go!
— Wleźli już w bramę...
— Skoczmy za nim!
— Nie puszczą. U nich tam trza się legitymować paszportami i przepustkami, jak w twierdzy... To nora... Lepiej chodźmy już na obiad, bo nam tańsze potrawy wyjedzą...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.