Wściekłe psy/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wściekłe psy |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie <R. Wegner> |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia Katolicka Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przez kilka pierwszych dni Zaucha pilnie chodził po Moskwie i wpatrując się w jej twarz, szukał oznak nowego życia.
Kiedyś Białokamienna przygniatała go ogromem, przytłaczała ciężarem masywnych budowli i nawskróś rosyjskim charakterem swego życia i swej kultury. Obce i odpychające było mu w niej wówczas wszystko. Pojednały go z nią teraz jej wielkie i bolesne przejścia, jej cierpienie i upokorzenie. Oto była w stanie pokuty. Zaucha widział na murach Kremlu ślady brutalnego, zaciekłego bombardowania, które nie oszczędziło nawet słynnego obrazu Mikołaja Ugodnika w jednej ze starożytnych bram, widział na Placu Czerwonym z pychą usypane groby bolszewików, którzy padli w boju o Moskwę, widział inteligencję nieledwie żebrzącą na ulicach, byłych oficerów, sprzedających „towarzyszom“ pastę na buty, dzienniki, papierosy domowej roboty lub niezgrabne zabawki własnego wyrobu, widział sławnych doniedawna poetów, pod pozorem demokratyzacji sztuki zarabiających deklamowaniem swych utworów na kawiarnianych estradach, podczas gdy mówcy mityngowi na ulicach wyśmiewali wszystko, co trąciło starą kulturą burżuazyjną, zaś po mieście jeździły pełne rozzuchwalonych żołnierzy platformy, nierzadko z wycelowanemi przed siebie paszczami dział polowych. To ostatnie zupełnie już wyprowadzało Zauchę z równowagi.
— Na spacer z armatami jeżdżą, chamy! — klął przez zęby.
Tu i owdzie rozmawiał z ludźmi.
Nie tylko inteligencja, ale nawet proletarjat miejski uważał bolszewików za łotrzyków, którzy, zasłaniając się pięknemi hasłami, w rzeczywistości ujęli władzę w swe ręce tylko poto, aby się porządnie obłowić — co zresztą mówiono także o Kiereńskim. W trwałość ich panowania nie wierzono — burżuazja, a zwłaszcza inteligencja, w stosunku do sowjetów w dalszym ciągu uprawiała sabotaż. Kiedy Zaucha zwrócił raz w takiej rozmowie jednemu z inteligentów uwagę, że przez sabotaż cały naród rosyjski ponosi ogromne szkody, młody ów człowiek żachnął się.
— Znowu naród? My dosyć myśleliśmy o narodzie. Czas dziś o sobie samych myśleć. Zbyt drogo nas, inteligencję ta ludność kosztuje. Nie po karmanu!
— Więc co będzie?
— Niemcy przyjdą i zrobią porządek.
— Tak, tak. „Ziemia nasza wielka i bogata, a tylko porządku w niej niema“.
— Przyjdźcie i rządźcie nami! — zakończył Moskwicz. — Wszystko jedno kto — Niemcy, Polacy, Francuzi czy choćby Turcy! I owszem, rządźcie! Nic na tem nie stracicie. Porobicie majątki, będziecie mogli mieć najpiękniejsze kobiety, przecudne, przekosztowne futra, klejnoty — a i my będziemy jakoś żyli. Rosja bogata, wszystkiego w niej wbród, dla wszystkich starczy. Przyjdźcie i rządźcie nami — inaczej z głodu wyzdychamy i my i połowa Europy.
Jakoś przeżywić się można jeszcze było, ale wszystko musiało się kupować w pasku po bardzo wysokich cenach. Stąd, kto żył, rzucił się do handlu, spekulacji, szacherki. Opadał z ludzi pokost kultury, przepadały gdzieś hamujące nakazy etyki. Co im było do takiego czy innego ustroju społecznego? Od rana do wieczora na nogach, biegali po kawiarniach i tam, w gęstym, dymnym tłumie grubych, brudnych, paskudnych spekulantów kręcili się, myszkowali, przysiadali do stolików, wybiegali dokądś, znowu wracali zaaferowani, brali procenty. Odpowiednio do tego wzrastało łapownictwo, a nazwiska różnych komisarzy sowjeckich tak były znane, jak dawniej nazwiska łapowników carskich.
Zausze żyło się w tym „sosie“ ponuro i źle.
W dodatku był duchowo jakby bez gruntu pod stopami. Zdawało mu się, że wisi w powietrzu.
Bo oto na świecie działo się, działo się bardzo wiele rzeczy niezmiernie ważnych, w dalszym ciągu rozwijały się wypadki, do których mu dusza przyrosła i od których życie jego zależało, a on o nich nic nie wiedział. Z pism bolszewickich mało czego można się było dowiedzieć. Prasa ta podawała wiadomości zupełnie zmyślone, jak gdyby jedynie w tym celu skomponowane, aby czytelnika zdezorjentować, otumanić i steroryzować. Splot tych kłamstw był tak potworny i tak kunsztownie powikłany, że nawet najwprawniejsi dawniej wykładacze rebusów urzędowych stawali przed nim bezradni. Nie umiano jeszcze tych pism czytać, nie umiano wyciągać z nich prawdy, która zresztą nierzadko była nie mniej fantastyczną i niewiarygodną od najbezczelniejszego wymysłu.
Nieliczne już pisma burżuazyjne, prześladowane i gnębione, protestowały wciąż i kłóciły się wciąż z sowjetami, stojąc niezmiennie na stanowisku krytycznem i przemycając wiadomości z poza bolszewickiego frontu. Nie miały jednak wzięcia u publiczności, ponieważ czuło się, że nikt za niemi nie stoi. Burżuazja poniosła zupełną klęskę, była rozbita w puch i sama najlepiej o tem wiedziała. Niczego się też już od siebie nie spodziewała. Nie wierzyła w możliwość urzeczywistnienia nieznanego sobie bliżej programu bolszewickiego, ale nie wierzyła też we własne siły, do niczego nie dążyła, a poza tem, aby jak najwięcej uratować z programu, niczego nie umiała chcieć.
Prasa polska, powierzchownie i z burżuazyjnego stanowiska, z dyskretnemi zastrzeżeniami i licznemi znakami zapytania traktując sprawy rosyjskie, cały swój interes przeniosła na teren okupacji austro-niemieckiej, skąd zresztą miała szczupłe i zawsze sprzeczne informacje „od dobrze poinformowanych osób z kół miarodajnych.“ Zresztą polemizowano na temat różnych problemów i zagadnień natury czysto teoretycznej, jak naprzykład, czy Dowbor-Muśnicki podlegał kompetencji Regencji, czy nie.
Jedynem, naprawdę w owych czasach popularnem i chętnie czytanem pismem była „Anarchja“. Dziennik ten, redagowany starannie i jakoś przyzwoiciej od pism sowjeckich, naładowany rewolucyjnością, której brakowało pismom burżuazyjnym, przez ramię patrzący na bolszewizm, cieszył się wielkiem wzięciem tak w radykalnych sferach proletarjatu, jak i u inteligencji, zawsze z szacunkiem wymawiającej wielkie nazwiska Bakunina, ks. Kropotkina i Tołstoja. Komunizm ze swą wieczną myślą o chlebie i pracy — nudził. Któż dawniej myślał wciąż o chlebie? Bardziej pociągająca była literackość anarchizmu, pikantne zagadnienie nieograniczonej wolności indywidualnej i życia bez żadnych obowiązków i bez zależności od drugich, życia dla siebie samego. Ideje anarchistyczne w duszy rosyjskiej zawsze znajdowały podatny grunt; teraz czyniono sobie z nich coś w rodzaju wyspy, dokąd można było uciec przed ponurą rzeczywistością. Marzyło się ludziom zmęczonym życie samotne, bez żadnych haseł społecznych i politycznych, bez żadnych „reżimów” i „rozszerzań rewolucji”.
Dziwny to był widok, kiedy w sercu Moskwy, w pośrodku Twerskiej ulicy, z majaczącymi w oddali łukiem triumfalnym, dokoła placu Męki Pańskiej, pojawiali się nad wieczorem roznosiciele i uliczni przekupnie z grubemi plikami „Anarchji” pod pachą. Wybladli i wynędzniali lecz schludni dawni oficerowie w pozbawionych odznak mundurach lub też strzępach mundurów, panie i panienki z inteligencji, uczniowie gimnazjalni — bo teraz już tylko z tych sfer rekrutował się kolportaż uliczny — cała ta upokorzona, bezbronna nędza rozbiegła się po chodnikach i placach i wciskała się z wyciągniętą w dłoni gazetą w tłum, słabemi głosami wykrzykując „Anarchja! Anarchja! Anarchja!“
Jak wszyscy, tak i Zaucha czytywał „Anarchję“ dość chętnie, choćby tylko dlatego, aby nie czytać dzienników bolszewickich. Anarchiści zachowywali się stosunkowo taktownie. Rozumie się, oni też prowadzili żywą, trącącą demagogją propagandę, czuło się jednak, że robią to raczej ze względów taktyki aktualnej.
Ale wkońcu i to było wszystko z „perspektywy warjata“, jak zwykł był mawiać Chrobak, a świat, odbity w tem piśmie, wyglądał jak obraz futurystyczny. Jajecznica, gulasz i chaos zupełny — w czasach, wymagających szczególnego natężenia świadomości.
Uciec! Uciec!
Można było, jeśli się miało bardzo dużo pieniędzy, zaś Zaucha był nędzarzem. Ubogi jego kapitalik topniał z każdym dniem. Więc musiał siedzieć w Moskwie.
Głównym tonem duszy Zauchy był teraz wielki smutek, wołający o ciszę, spokój i zamyślenie się. Nieledwie fizycznie czuł w sobie biedny tułacz obumieranie starego, przedwojennego świata. Prawie w jego oczach więdły stare ideje, bankrutowały wyśmiewane niemiłosiernie przez nową rzeczywistość wartości, w gruzy waliły się gmachy starych prawd, niezwyciężonych logicznie, lecz bezpłodnych życiowo. To wszystko, co Zaucha dokoła siebie widział, nie było bynajmniej jedynie dobrem, stało daleko od doskonałości, ale miało też swoją logikę i pokazywało się, iż, choć ciężko, tak także żyć można. Nie zajmując się nigdy socjologją, Zaucha nie zdawał sobie jasno sprawy ze wszystkich dokonywujących się przemian i ich doniosłości, czuł tylko, że stary świat bezpowrotnie ginie. Darmo tłumaczył też sobie, iż to giną nieprawości i krzywdy starego świata, jako że wszystko prawdziwie dobre jest nieśmiertelne, napróżno wmawiał w siebie, że oto otwarte są wrota wolności i nowemu młodemu życiu. Przed tem nowem życiem, wypowiadającem wojnę wszystkiemu, co było, brał go lęk, a na widok furji, z jaką ono burzyło i niszczyło dzień w dzień to, z czem on się zżył, padała na jego duszę żałoba. Zdawało mu się, że mu mordowano i hańbiono równocześnie jego wspomnienia, jego porywy entuzjastyczne, marzenia i chwile szczęścia. Jakże to? Więc w tej przeszłości, bezbronnie padającej pod barbarzyńskiemi ciosami nowych dni, w tem, czem on dotychczas żył, co kochał, wszystko było złe, zgniłe, spróchniałe, grzeszne? Nie było ani jednego drgnienia miłości, ani jednego prawdziwego słowa, ani jednej czystej ofiary?