Wściekłe psy/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wściekłe psy |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie <R. Wegner> |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia Katolicka Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Cóż znowu!
Któż to mianował tych sędziów, wołających, że człowiek dzisiejszy jest dzieckiem grzechu i zbrodni, potworem, zatruwającym powietrze swem jadowitem tchnieniem?
Z czegóż to wyszli ci sędziowie?
Z zasady:
— Jeśli mi oddasz to, co masz, będziesz dobry, jeśli nie oddasz, to jesteś świnia.
A jeszcze:
Pokłoń mi się, a dam ci panowanie nad światem.
Kto im dał prawo sądu nad przeszłością, której nie tworzyli i nie kochali? Której nie rozumieją?
I w imię czego?
W imię tego, że obiecują światu szczęśliwość.
Jak przez mgłę przypomniał sobie Zaucha „Pieśń Małp“ Kiplinga:
— Oto siedzimy na gałęzi drzewa, myśląc o wszystkich znanych nam pięknych rzeczach, śniąc o czynach, które zamierzamy urzeczywistnić odrazu, w jednej czy dwóch minutach, o czemś szlachetnem, wielkiem i dobrem — a ztyłu zwisają nasze ogony.
Niewątpliwie, wstrząs duchowy Zauchy miał swe źródło w rewolucji rosyjskiej. Był chwalebny, dowodził sumienia i uczciwości duchowej. Ale ta rewolucja, wzięta pod obserwację jako jedna krwawa olbrzymia tragedja, nietylko niczego nie obalała, lecz przeciwnie, stwierdzała jeszcze raz nieskalaną świętość i potęgę praw moralnych, a w danym razie mogła się nawet streścić w staroszlacheckiem, polskiem, uczciwem: Male parta — do czarta! Straszna i haniebna była jej złość, tępa nienawiść, jej barbarzyńska dzikość, jej styl mongolski. Był to wstrętny przykład rozbestwienia pierwotnego narodu, przykład odstraszający, ale poza sferą myślenia człowieka cywilizowanego.
Z rachunku własnego sumienia Zaucha przeszedł do rachunku sumienia narodowego. Myślał o sobie jako Polak. Czem zawinił światu? Niczem, przeciwnie, był krzywdzony. Całą gamę tonów dziejowych przebiegając, mógł stwierdzić głupotę, czasem bezdenną, naiwność dziecinną, ale nie złą wolę, nie zbrodnię. Teraz: Bolszewicy ogłosili światu, że przynoszą nową formułę szczęśliwości. Ale to może być ważne tylko dla formalistów! Wiadomo, bezwarunkowo wiadomo nie tylko to, że ludzkość wyczerpała już — bez skutku — wszystkie formy szczęśliwości zbiorowej, ale i to, że one wszystkie równocześnie i wiecznie na świecie istnieją, a mimo to nigdzie niema bezwzględnie szczęśliwego społeczeństwa. Jest też rzeczą powszechnie wiadomą, że szczęście zależy nie od formuły, ale od zdolności do szczęścia, od trybu życia i od przyzwyczajenia. Przypuśćmy, że polska formuła życia z punktu widzenia objektywnego miała swe niedostatki. Jeśli jednakże narodowi dobrze z nią było? Dowód? Dzieje państwa, nie wojskowego i nie posiadającego nawet żandarmerji, prawie zupełnie nie notują ruchów rewolucyjnych, bo przecież rokosze nie były rewolucją lecz swawolą!
Wzburzyła się, zbuntowała dusza Polaka.
Skończyła się żmudna i bolesna polemika.
Nie trzeba argumentów tam, gdzie jest czysta wiara w siebie i świadomość szczera swej prawdy.
— Wąż bolszewicki hipnotyzuje dusze! — powiedział sobie Zaucha. — Wystawia on człowieczeństwo na próbę. Małpy półcywilizowane będą tańczyły, jak on im każe i pójdą mu w paszczę. Człowiek rozumny, świadomy, śmiać się będzie z jego wybałuszonych ślepiów. Idzie teraz o to, czy Polak dzisiejszy stanie wobec tego potwora, jak Europejczyk, wiedzący, co robi i czego chce, czy jak ciemny chłop, w którego handełes żydowski może wmówić, co zechce.
Bezustanne wnikanie w siebie, sprawdzanie swych wartości moralnych, wieczny, dniem i nocą przeprowadzany rachunek sumienia, wreszcie wstyd za życie, jakby postawione przed sądem, wszystko to rozstroiło Zauchę i zrobiło go niezmiernie wrażliwym i drażliwym. Przez skórę czuł ludzi, zwłaszcza smutnych jak on sam i zmagających się z sobą. Potrzebował ich i wyszukiwał, wiedziony rozbudzoną przez cierpienie miłością bliźniego.
Punktem zbornym emigracji było „Koło Pań“, jadłodajnia inteligencji polskiej.
Pożyteczna ta instytucja, karmiąca znośnie wszystkich za tanie pieniądze, a wielu za darmo, mieściła się wówczas w niepozornym, parterowym dworku moskiewskim, w zaułku Nastasińskim, niedaleko ulicy Twerskiej. Obszerne, choć niskie sale, urządzone skromnie, zato dobrze wietrzone i utrzymane czysto, gęsto zastawione były stołami, nakrytemi porządnie świeżemi, śnieżno-białemi obrusami — i to właśnie stanowiło całą, najmilszą świetność tego lokalu. Drugą, znakomitą jego zaletą, była czarna kawa, prawdziwa i tania. Porcje, dostosowane do cen, względnie niskich, nie mogły, rozumie się, nikogo nasycić, zato jednak talerze roznosiły zgrabne, czarno ubrane panienki w białych fartuszkach i czepkach — „bieżenki“, które w ten sposób zarabiały na utrzymanie i przyzwoite mieszkanie przy jadłodajni.
W tem „gnieździe reakcji“ wszystko było polskie, dalekie od Moskwy, a zatem i od bolszewizmu i od rewolucyjnego prostactwa. Warszawski szczebiot pań, pragnących zawsze być ładnemi, a szukających wiecznie rzeczy miłych, pewna nadęta uroczystość panów, okrągłość form towarzyskich, skłonność do banalizowania najważniejszych wypadków, plotki, błyskotliwość, tupet niesłychany, dobre serce, schludność, pewna ciasna, mała pedantyczność kobiet i przywiązanie do szablonów, połączone z niezaprzeczoną wrażliwością i subtelnością — to wszystko śmieszyło, bawiło, irytowało i rozrzewniało zarazem. Trochę ptaszkowato wyglądało całe to towarzystwo na surowem i ponurem tle rewolucji, przewalającej zakrwawionym pługiem wielkie problemy życia i przyszłości.
— Ale oni tacy już są i takimi zostaną! — mówił sobie Zaucha. — I nikt nie ma prawa przekrawać ich na swoją modłę. A ja ich kocham i z ich głupstwami, bo nie są źli.
Siadywał zwykle w małej salce, gdzie zbierała się intelektualna śmietanka emigracji, literaci, krytycy, dziennikarze i inni augurowie, otoczeni przez poczciwych hreczkosiejów, nabożnie przysłuchujących się ich sporom. Przy jednym stole, otoczony liczną rodziną, jadł obiad wielki śpiewak z szeroką, wygoloną twarzą, we „frenchu“ i w wysokich butach. Żona jego, przystojna blondynka o ruchach kotki, lecz z energiczną twarzą pasjonatki, poważnem spojrzeniem spokojnych oczu oglądała towarzystwo, podczas gdy guwernantka, chuda, ruda, o ostrej twarzy chorej na żołądek „Primavery“ od czasu do czasu pochylała się ku starszemu chłopczykowi i poprawiając mu krawatkę, gryzła go nieznacznie w koniec ucha. Dalej dwie milutkie, wyświeżone, eleganckie aktoreczki warszawskie z różowemi pyszczkami, trajkotały żywo, podkreślając zdania lekkiemi ruchami brwi i błyskiem oczu. Rudawy mistyk z mazurskim profilem, żywcem z karykatury Kostrzewskiego wykrojonym, wykładał coś zamyślonemu łysemu poecie. Nos mistyka, jak semafor, jechał w górę, podczas gdy twarz poety poważna, regularnych rysów, hiszpanką siwiejącą przedłużona, mroczyła się coraz więcej, a ogromne, ciemno-szafirowe oczy z przerażeniem patrzyły przed siebie. W innym znów kącie wygoleni, starannie ubrani, z minami dostosowanemi do koloru krawatek i z ruchami zapoznanych hrabiów siedzieli aktorzy, uśmiechający się półgębkiem i z zawodową dyskrecją używający oszczędnie swych organów głosowych, mimo iż w owych czasach grali w Moskwie wyłącznie „na ekran“, czyli w dramatach kinowych. Usługiwała w tym pokoju panna Ewcia, młode dziewczę, smukłe i szczupłe, w czarnej, modnie krótkiej sukience i białym fartuszku, ze sztywnym, białym motylkiem w kasztanowatych włosach, „bieżenka“, córka jakiegoś leśniczego z Litwy — jak się panna Ewcia sama przyznała. Zaucha lubił jej małą, matową twarzyczkę o drobnych rysach, z rozdymającym się i czerwieniącym łatwo noskiem i z milutkiemi, łakomemi ustami. Zwłaszcza lubił jej oczy, niezbyt wielkie, szare i wcale głupiutkie nawet, z dziewczęcą przebiegłością miarkujące z pod długich brwi, cienkich, wiecznie zdziwionych. Kiedy panna Ewcia spuściła powieki, widać było jej oczy jak duże śliwki w cienkiem, różowawem cieście.
Nastrój wśród emigracji, od początku nieprzychylnej Rosji, po przewrocie bolszewickim stał się jawnie germanofilski, co swą przyczynę miało tak w niechęci do dyktatury proletarjatu dzikiej i okrutnej, jak i w tem, że władze bolszewickie pozamykały banki, sekwestrowały klejnoty w „safesach“ bankowych i wszelkiemi sposobami prześladowały burżuazję. Bohaterami dnia stali się teraz Niemcy. O nich mówiono nieomal z rozrzewnieniem — jaki to porządny naród, jaki dzielny, jaki mądry, sprawiedliwy i kulturalny. Zwłaszcza aktorki i aktorzy, którzy w Moskwie nie mieli już nic do roboty, a dowiedzieli się, że państwa centralne aktorów do wojska nie biorą, rwali się do kraju, pod niebiosa wynosząc centralną Europę.
Wściekał się Chrobak, rzucał parę zjadliwych słów — rozpoczynała się kłótnia, wzajemne wypominanie sobie różnych „świństw” i „lizań butów”, zarzuty przekupstwa, handlowania krwią polską, karjerowiczostwa. Twarze bladły, oczy stawały się twarde i złe, głosy pryskały sarkazmem, wybuchały inwektywami. Z głębi urażonych dusz dobywano argumentów najcięższych i najboleśniejszych, przeżuwanych tysiąckrotnie w bezsennych nocach. Stół żarzył się, gorzał nienawiścią.
Bo ludzie byli już chorzy.
Wybuchali o byle co — coraz częściej jednak o mikroskopijne istotnie porcje. Zupełnie tracili panowanie nad sobą, bili pięściami w stół i pieniąc się ze złości latali z talerzem po salach.
Dopiero w chwilach podrażnienia — mniejsza już o co — widać było siarczyste, ogniste dusze tych ludzi, eksplodujących niespodziewanie napozór, lecz najwyraźniej trawionych i żartych jakiemiś ogniami. Wybuch przychodził jak grom, błyskawiczny, porywający, wspaniały. Ludzie skakali naraz, jak żbiki, oczy płonęły im, ruchy stawały się nieomal drapieżne — a Zaucha się cieszył, bo wnosił z tego, że temperament polski nie wygasł, a tylko Polacy stali się rozważniejszymi, bardziej opanowanymi. Że w tych czasach trudno się im było w rękach utrzymać — nie było dziwu! Czuli się już zupełnie źle.
— Nostalgja, wstrętne warunki życia na wygnaniu, otoczenie rewolucyjne! — tłumaczył mistykowi. — Wreszcie głód! Bo, prawdę mówiąc, nigdy się tu dosyta najeść nie można... Zaś najważniejszem jest to, że zupełnie niewiadomo, co robić. Ci ludzie mimo wszystko do tych swoich Niemców ukochanych jakoś się nie śpieszą, a tu żyć nie mogą.
— Martwi mnie ich stosunek do rewolucji! — narzekał mistyk. — Rozumie się, że rewolucyjny wybuch wolności jest straszny. Naród długo trzymany w więzieniu, wydostawszy się na wolność, nadużywa jej, robi głupstwa, czasem potworności. Mimo to bardzo ostrożnym należy być w sądach o nim w tem stadjum, bo niewiadome są drogi wolności i niewiadomo, czem ona olśnić może... A prędzej czy później rzeczy się ułożą w Rosji i dopiero wówczas pokażą się owoce.
— Żadnych owoców nie będzie! — stanowczo oświadczył jedzący wraz z nimi pewien lekarz wojskowy.
— Wstydziłbyś się doktór tej nienawiści do Rosjan. Każdy naród na rewolucji zyskuje.
— Tak pan mówi dlatego, że pan Rosjan nie zna. Każdy naród zyska na rewolucji, tylko nie Rosjanie.
— Obawiam się, że pan ze swem uprzedzeniem nigdy nie zdobędzie się na objektywny sąd o Rosji! — powątpiewał mistyk.
Doktór podniósł na niego blade, zmęczone oczy.
— Całe nieszczęście polega na tem — rzekł po namyśle — że ja ten naród naprawdę znam, a panowie nie. Przecież ja dziesiątki lat wśród Moskali spędziłem i gdyby nie było przyczyny po temu, nie wyrażałbym się o nich tak, jak się wyrażam. Co panowie naprzykład myślą o Protopopowie?
— No, to chyba nie ulega wątpliwości. Oszust, łotr, komedjant, podły karjerowicz, okrutnik bez czci, bez sumienia...
— Widzi pan! — uśmiechnął się doktór. — Ja Protopopowa znam od dziecka. Mój ojciec był dyrektorem jednej fabryki w majątku jego ojca. Z Protopopowem zawsze utrzymywałem serdeczne stosunki. Jeszcze zeszłego roku był tu u mnie w Moskwie. I powiem panom, że był to zawsze nadzwyczaj kulturalny, zupełnie cywilizowany człowiek, taki sam jak pan, bez śladu azjatyckości w duszy. A naraz wybiła jego godzina — i zaczął chodzić na czworakach. Wylazło z niego bydlę mongolskie. To samo Iwan Groźny! Też znakomicie udawał Europejczyka. Moskal zawsze udaje Europejczyka, ale nigdy niewiadomo, kiedy z niego wylezie dzikie zwierzę. Panowie mówicie o rewolucji rosyjskiej — a to jest zwykłe rozbestwienie dziczy, po którem znowu przyjdzie to samo, co było! Naród polski instynktownie to czuje i dlatego w rewolucję rosyjską nie wierzy.
— Niechże pan mówi z punktu widzenia całokształtu sprawy Europy! — wtrącił poeta.
— Tu wszelka sprawa jest już przegrana.
— Zaraz! A co my mamy robić? — wtrącił Zaucha.
Doktór wzruszył ramionami.
— Nic. Siedzieć cicho.
— Znowu nic? Znowu siedzieć? Proszę pana, sprawa polska, to nie pisklę, żebyśmy mieli ją wysiedzieć, jak kury na jajach... Naród to czuje i w tem nicnierobieniu żyć nie może. Trzeba się bić, do djabła, z kimś trzeba się bić!
— Zbłaźnimy się, jeśli pójdziemy przeciw bolszewikom i zbłaźnimy się, jeśli pójdziemy razem z bolszewikami. Jeśli pójdziemy przeciw — świat i Rosja powiedzą, żeśmy szli z reakcją, jeśli pójdziemy z bolszewikami, zgubimy Polskę, świat będzie nas miał za głupców, a Rosja powie, żeśmy byli jej katami. A ja mam tego dość, jestem chory, wątroba mnie coraz więcej boli i idę na kieliszek oliwy.
Tak stały sprawy.