<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Wściekłe psy
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Katolicka Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XVI.

Zaucha wiele zawdzięczał swemu towarzyszowi, który mu pomagał i bez którego byłby może popadł w zupełną apatję. Chrobak, syn zamożnego, prowincjonalnego „łyka“ galicyjskiego miał dużo młodej, zdrowej żywotności, głośnej, zaczepnej energji blagierskiej i dziedzicznie obciążony był sprytem do szacherki i przedsiębiorstw finansowych, do których to zdolności uciekał się w ciężkich czasach. Rozminąwszy się, jak większość ludzi, z powołaniem, zawarł nieprawne związki z literaturą i sztuką i uważał się poniekąd za artystę, człowieka wyższych, wzniosłych poglądów, krótko mówiąc, nie przeciętnego. Znalazłszy się w Moskwie, założył jakieś literackie stowarzyszenie w zajemnej pomocy, został oczywiście jego prezesem i teraz snuł plany różnych wieczorów, podwieczorków i innych „bałaganów“, mogących dać trochę grosza najbardziej potrzebującym. Z natury towarzyski, we wszystkiem potrzebujący wspólnika i powiernika, wciągnął do tej roboty Zauchę, który nieopatrznie pozwoliwszy mu wziąć się za łeb, chodził razem z nim po różnych artystach i artystkach i prawiąc komplementy, prosił o „łaskawy współudział“.
To zajęcie bawiło czasem Zauchę. Siedząc w ciepłym pokoju — wszystkie artystki dziwnym zbiegiem okoliczności dobrze zaopatrzone były w węgiel — z głupkowatym wyrazem twarzy przyglądał się to tej, to owej damie, ogarniającej wstydliwie dłońmi niewytworny negliż, rozkosznie uroczym ruchem „frygi narodowej“ spuszczającej na ramię utlenioną główkę i szczerzącej kokietliwie równe, złote ząbki. Jakże wzdrygały się na myśl o wspólności kobiet te damy, których łóżka znała „cała Twerska“, jakże dowcipnie krytykowały rewolucję, jak biegle i wyniośle rzucały mało dźwięcznem słówkiem „chamy!“
Chodzili do aktorek, deklamatorek, śpiewaczek, śpiewaków, malarek — zbierali na licytację amerykańską fanty, urządzali wieczory autorskie, nieraz całe noce spędzali na dekorowaniu lokalu kolorową bibułką i wycinankami i istotnie coś się tam czasem udało i kilkaset rubli wpadło do kieszonki wiecznie potrzebujących golasów. Można było znowu czas jakiś chodzić spokojnie na obiady do „Koła Pań“, można było pić po cztery czarne kawy po obiedzie, kupić trochę papierosów, chałwy do herbaty i jakiś bochenek chleba.
A mimo to Zaucha czuł, że nie on Chrobaka, lecz Chrobak jego potrzebuje. W oczach, w głosie, na twarzy tego człowieka, tak rozpraszającego się w tysiącznych pomysłach i poczynaniach, był jakiś cień. Zdarzało się, że, kiedy gadał — po swojemu bezmyślnie i nieporządnie — naraz zaciął się tak, że milkł najzupełniej i tracił kontenans. Nieraz zapominał, do czego zmierzał, co chciał powiedzieć, zwykle jednak, niewiele sobie z tego robiąc, wykręcał pirueta i mówił o czem innem. Bywało jednak, że wprost niemiał i Zaucha podejrzewał, że to głos odbiera mu myśl jakaś, nurtująca go wciąż, zagłuszana przez niego głośną, chaotyczną działalnością, ale która przecież wybija się czasami ponad wszystko, z czarnych odmętów wychyla się twarzą straszną jak Meduza i przerażeniem ścina krew nadaremnie uciekającego przed nią.
Teraz Zaucha wiedział już, co to była za myśl.
Szedł rozciapkanem błotem ulicy i tak to błoto czuł pod stopami, jakby dusza jego szła po niem boso.
Cóż to za ohydna rzecz — człowiek!
I w jakimż strasznym kale więźnie, porusza się, żyje! Jak mu z tem dobrze! Jak niewyczerpana w pomysłach jest ta podłość jego, wiecznie czynna, niezmordowana, pełna inicjatywy.
On sam też nie był bez grzechu. Miał na sumieniu niejedno, na myśl o czem rumieniec wstydu występował mu na twarz. Nie były to zbrodnie, lecz codzienne, szubrawe podłostki, tak marne i nędzne, że czasem aż żal ogarniał, iż na Sądzie Ostatecznym nie będzie się można niczem innem popisać. Zaś obserwując wszystkie swoje upadki, zauważył, że grzech jest przedewszystkiem niesłychanie banalny, niezmiernie wypracowany, szablonowy i pozbawiony wszelkiego wdzięku. Gdy późną nocą, spać nie mogąc, robił czasem z jękiem w duszy rachunek sumienia i analizował te swoje grzechy, widział taką ich pustkę bezgraniczną, takie wyświechtanie i taki typowy „brak talentu“, iż ogarniała go zgroza. Kwestji przecie żadnej nie ulega, iż każdy człowiek nieledwie od dzieciństwa zupełnie dokładnie wie, co ma robić i jaki byłby najpiękniejszy czyn jego życia. Wie także, iż ma siły po temu i tylko on jeden wie, jak ten swój czyn urzeczywistnić. Mimo to — nie podniesie swego sztandaru, lecz paćka go w błocie, jakby rad niezmiernie, że on się szarga, a im bardziej ten sztandar zmienia się w mokrą, wstrętną płachtę, tem bogatszem staje się — doświadczenie i uśmiech pogardy dla samego siebie. I jakby się bez tego obejść nie można było.
Zdjęła go niezmierna litość nad Chrobakiem.
— Nie bogaty on był, powiedzmy, ale przecie okradziono go z ostatniego złudzenia! I jakże tak można? Cóż warte to wszystko? Człowiekowi zrobiono niepowetowaną krzywdę...
Szedł Zaucha ulicą, a we wspomnieniach przesuwały się wszystkie te rzeczy złe, niskie i nikczemne, o których wiedział wprawdzie i które potępiał, z któremi nie walczył, bo go osobiście nie dotyczyły. Cóż, zdrada jednej kobiety, o co robić takie historje? „Jedna kobieta“ — ale dla tego człowieka jedyna — a czy naprawdę jedna? Toż w takim razie myślmy dalej — jeśli jednej wolno, wolno wszystkim. W takim razie gdzież jest rodzina? A jeśli niema rodziny, to co znaczy dom? A wówczas — co znaczy „moje dziecko“ i wogóle, czyż nie wszystko jedno, czyje dziecko? Ale w takim razie poco budować dla jakichś przyszłych pokoleń, poco zdobywać coś dla czegoś, co nie istnieje, dlaczego nie żyć dla siebie, czemuż trzymać się praw wewnętrznych? I czy nie wszystko jedno wówczas czy caryzm, czy bolszewizm? Wogóle... Zginęły instytucje, ale pozostały ich przestarzałe funkcje i przywileje... Cały splot nikomu niepotrzebnych kłamstw, zwanych konstrukcją życia społecznego lub narodowego, a polegających właściwie na żerowaniu stadowem...
— Człowieku słaby! — wołał głos w głębi duszy. — Nie rzucaj kamieniem potępienia! Za podłość i małość braci daj-że własne bohaterstwo, człowieku słaby!
— Tak jest, słaby! — odpowiedział w duchu Zaucha. Słaby jestem i zmęczony, wygnaniec bez domu i prawa, zagnany, zmordowany. Z pokolenia w pokolenie dziedziczę tułaczkę i mękę. A kiedy upadam pod brzemieniem wątpliwości i znużenia, słaby, bo człowiekiem tylko jestem, wołam o dłoń pomocną, o chleb, o promyczek bodaj światła... I cóż mi z tego, że wszystkie cnoty są w duszy mego narodu, gdy równocześnie są w niej też wszystkie zbrodnie i grzechy! Świat był pełen grząskiego, obrzydliwego błota, po którem ślizgali się biegle ludzie, z minami apatycznemi i przyczajonemi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.