<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Wściekłe psy
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Katolicka Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XV.

— Ty powinieneś się nazywać nie Chrobak, ale Karakon! — wykrzyknął Zaucha na widok towarzysza, z furją wywlekającego ze wszystkich kątów kufry, toboły, kosze, szmaty jakieś i rzucającego wszystko na jeden wielki stos w środku pokoju.
— Dlaczego?
— Zawsze się w śmieciach grzebiesz!
— To „śmieci?“ Widziałeś ty taki śmieć?
To mówiąc, podniósł jakąś szmatę i potrząsał nią przez chwilę triumfalnie w powietrzu.
— Sztandar z tej spódnicy chcesz zrobić?
— Nie, bracie, my ją zjemy! Popatrz, jaki śliczny jedwab, jaki gęsty. Dostaniemy za tę spódnicę najmniej sto rubli od Tatara. Za mniej nie dam! Jakto? Taka piękna suknia za sto rubli? Moja żona ma głowę na karku, nigdy nie kupowała bezwartościowych rzeczy. To się nam teraz przyda. Mądra kobieta!
— Jak ty wyglądasz! Jak kanalarz! Ręce aż czarne od pyłu! Nie mogłeś sobie na jutro rano tej przyjemności zostawić? Siąść niema gdzie.
— Nie wiesz, że nam ten pokój wypowiedziano?
— Kto? Co?
— Władze sowjeckie zarekwirowały połowę hotelu. Marynarze się tu sprowadzają.
— I gdzież my się teraz podziejemy? Teraz rozumiem, skąd ten ruch na korytarzach! Gdzież to wszystko pójdzie!
— O takie drobnostki oczywiście nie dba rząd, złożony głównie z włóczęgów, którzy trzy czwarte życia przespali w podmiejskich gajach. Ale my to przetrzymamy. Uczyliśmy się tego w swoim czasie napamięć. Nic się nie bój! Ze mną jesteś. Wszystko będzie dobrze. Mamy pokój.
— Gdzie?
— W tym samym hotelu, w suterenie. Ciemny i może trochę wilgotny, ale obszerny i nawet nieźle urządzony. Przez okna — pod sufitem, uważasz? — widać nogi przechodniów, zabłocone buty z cholewami, kalosze, śniegowce dam. Na wiosnę, jak deszcz będzie padał, to może być nawet zajmujące. Będziemy studjowali nogi. Dość długo już i nadaremnie zajmowaliśmy się głowami. A ty nawet lepiej wyjdziesz na tej zmianie — będziesz miał łóżko, bo w tym numerze są dwa. I wodociąg swój mamy.
— Wszystko mi jedno! — mruknął Zaucha.
Rzucił się na niewygodną, starą kanapę i wyjąwszy z kieszeni „Anarchję“, zaczął czytać.
— Podłe życie! — narzekał. — Niema dnia, żeby człowieka coś nieprzyjemnego nie spotkało!
Zaś Chrobak, przeglądając nagromadzone rzeczy, chwalił sobie:
— Cały majątek mamy w tych szmatach! Żona tego zabrać nie mogła, pocóż się ma marnować? Mamy czekać, aż nam to bolszewicy zarekwirują i porobią z tego koszule dla „krasnogwardiejców?“ To już wolimy my skorzystać. Same kufry ile warte! Porządne jeszcze, świetne!
Gadał tak i gadał, czasem stękał, klął, szustał jakiemiś papierami, wreszcie, rozrzuciwszy wszystko w nieprawdopodobny sposób, z triumfującą miną usiadł i położył przed sobą olbrzymi stos listów.
— Widzisz? Listy ode mnie! Przechowywała. Nie przypuszczałem nawet, żem tak dużo listów napisał Przejrzę je.
— Własne listy będziesz czytał?
— Tam jest niejedna zdrowa myśl... Dużo o literaturze i sztuce... Do żony pisywałem tak, jak do druku...
— Gratuluję! — bąknął Zaucha. — Miała używanie.
— Może nie? Wzniosły styl... Co to, „Anarchja?“ — sięgnął po dziennik, który Zaucha położył na stole. — Jak możesz czytać te bzdur... Czekaj!... „Do poetów pieśni proletarjackich“... Może być ciekawe...
Zaczął czytać głośno:
— Żywiołowy poryw ulicy zmiata wszystko ze swej drogi. Niema wartości większej od realnego, żywego zwycięstwa. A kiedy to zwycięstwo wreszcie stało się nie snem i nie marzeniem, lecz rzeczywistością — na duszę proletarjusza spada odpowiedzialność za budowę twórczą. Dlatego poeci pieśni proletarjackich powinni w imię nowych zamysłów dnia przezwyciężyć wszystkie trudności. Pełna wmyślenia się ostrożność słowa niezbędna jest dla żywości myśli i wypukłości samego obrazu.
— Ładnie pisze, co?
— To każdy potrafi! — burknął Zaucha.
— Słuchaj-że! Poeta-proletarjusz ani minuty nie żyje poza wolnością i ani jedno zbyteczne słowo nie powinno zacierać jego myśli. Ostrożność słowa, pełny zamyślenia stosunek do niego, da poecie wiersza proletarjackiego nową możliwość: uniknięcia rabstwa rymu. Szeregowanie słów, rymowanie, nie zawsze odpowiada idei samego wiersza. Nasz język stworzony został przez naszych przodków, a przyczesały go i wylizały późniejsze pokolenia, wreszcie pracowały nad nim całe plejady poetów burżuazyjnego królestwa.
— Masz, już i języka chciałby się wyzbyć!
— Żebyś wiedział. On tu to mówi:
Odrzucając słabość organiczną tego królestwa, zajęci ideą nowej twórczości, nie możemy używać ani szablonów ani tradycyj jego przeżytków. Sztuka to praca indywidualności twórczej. Czysta sztuka to sztuka pomysłu, kiedy poeta czy artysta staje się twórcą nowych form życia. Jesteśmy przeciwnikami niemocy religijnej. My, twórcy niezłomnej woli, naszego współczesnego dnia, otwarcie występujemy w obronie swego proletarjackiego zdrowia i nowe wyzwanie rzucamy krwawemu swemu wrogowi, burżuazji, nie w zakresie walki politycznej lub ekonomicznej, lecz w zakresie budownictwa duchowego. Po walnem zwycięstwie politycznem i zdobyczach na polu ekonomicznem otwiera się przed nami nowa droga. Powinniśmy zgnieść wątłą słabość piękna burżuazyjnego i groźnie zderzyć się z jej zabójczym duchem.
Zaucha parsknął śmiechem.
— Mogą się mścić za swe niepowodzenie grafomany!
— Precz z tem zamkniętem królestwem tajemniczych magów, którzy zstępują do nas z wyżyn bóstwa, zwiastując nam świętą prawdę kłamstwa! Precz z zadowolonymi z siebie bękartami, śpiewającymi w turkusową przestrzeń i z obrzydzeniem spoglądającymi z wysokości na masy wdół, gdzie brodzą buntownicze plany realnego zniszczenia! Precz z drogi tchórze i podagrycy łżywo-burżuazyjnych pieśni! Wasze płaczliwe prawdy, wasze zaślinione strofy nie odpowiadają zdrowemu duchowi proletarjusza, który zawojował wszystkie drogi nowego budownictwa świata. Wszechświat przez całe stulecia szamotał się w więzach waszych na śmierć usypiających kołysanek. Wasza sztuka to sztuka kłamstwa, niemocy, tępoty religijnej i fałszywej dobroczynności.
— Daj mi już pokój! — bronił się Zaucha. — Toż to brednie.
— Nie, w tem coś może być! — zachęcał go do słuchania Chrobak. — Popatrz naprzykład, jak on mówi o sztuce proletarjackiej: „Formy jej są w tajnikach naszego planu, ale kształtów ich jeszcześmy nie odkryli. Natura naszej sztuki narazie jest jeszcze w rewolucyjnych masach. Zasadniczą ideą naszej poezji, naszej pieśni, jak i całej sztuki proletarjackiej, to idea buntu. Droga tej idei: od walki do zwycięstwa i od zwycięstwa do walki“. — No, mniejsza już z tem... Ale wymyślają zdrowo! Zaślinione strofy! Czyby to pasowało naprzykład... do Tetmajera?... Zaślinione!
Odłożył gazetę i przerzucając listy, mówił:
— Coś niecoś racji w tem wszystkiem jest. Istotnie, poezji trudno się wyrwać, trudno uciec.
— Od samej siebie! — rzucił się Zaucha na kanapie.
— Więc oni mają rację...
— Nie wiem. W każdym razie „przyroda ich twórczości“ nie leży w masach, bo masy są pod tym względem zacofane i uznają tylko stare pieśni, różne tam śpiewy dziadowskie i kolendy... Na tem wyrosły... Czemuż rymują przysłowia, czemuż nie powiedzą „dobrze i zdrowo wstać wcześnie“, ale „Kto rano wstaje temu Pan Bóg daje“...? Co ten błazen mówi o rymach? Rym proletarjuszowi podkreśla najbanalniejszą prawdę... Właśnie masy lubią rym dla rymu, bez sensu.
Jak zwykle, kiedy Zaucha się rozgadał, Chrobak przestawał słuchać. Więc i teraz Zaucha monologował, zaś Chrobak przeglądał i porządkował listy.
Nagle uderzył ręką w stół.
Zaucha, zdziwiony, spojrzał na niego.
— Co się stało?
Ale Chrobak nie słyszał jego pytania. Z twarzą gniewną, jakimś dziwnym grymasem skurczoną, lecz z której nie zniknął jeszcze wyraz zdziwienia, czytał prędko, oczu od listu nie odrywając, wstrzymując oddech. Kiedy list przeczytał, podniósł wzrok na Zauchę. Szare jego oczy pociemniały, nozdrza rozdęły się, pionowa brózda wystąpiła między brwiami. Wypuścił długo wstrzymywany dech, pociągnął zagasłego papierosa i sięgnął po drugi list. Napół przeczytawszy go, przysunął przed siebie cały stos i ręką, jak karty, rozsunął na stole.
— Psiakrew! — zaklął po jakimś czasie. — Psiakrew! A, żeby ich wszystkich djabli wzięli!
Wstał, otwarł jakąś szufladę biurka i wyrzucił z niej różne papiery i listy, które przejrzał pobieżnie. Potem znowu rzucił się do szuflad. Wydzierał je formalnie i całą ich zawartość wysypywał wprost na stół. Ręce mu drżały; wyglądało, jak gdyby śpieszył się bardzo.
— Co ci się stało, człowieku? Opamiętaj się! — mitygował go Zaucha.
Chrobak tupnął nogą.
— Nie chcę się opamiętać, nie opamiętam się! — krzyknął. — To też mi w duszy wciąż coś szeptało: „Nie wierz! Nie wierz! Ona cię kiwa!“ I kiwała! To gdy ja tam wszy biłem w obozie jeńców, kiedy do niej i do dziecka tęskniłem, kiedym się wszelkiemi siłami do nich rwał, ona tu zdradzała mnie z jakąś kanalją. Popatrz: listy, listy od „niego.“ Nawet listów nie zdążyła zabrać, tak uciekała! Teraz rozumiem, dlaczego, mimo moich stosunków i znajomości, nic „nie można było“ dla mnie zrobić. Patrz, moja własna żona trzymała mnie w niewoli moskiewskiej dla swojej podłej wygody! Dlatego pojechała na Kaukaz i dziecko mi ukradła!
Zaucha usiadł na kanapie.
— Niema podłości, do którejby oni nie byli zdolni! — krzyknął Chrobak, pieniąc się prawie z wściekłości. — Na wieżę uciec gdzieś przed tymi ludźmi, na górę najwyższą, za morze!... Dla ich podłości niema nic świętego! Bezbronnego, sponiewieranego jeńca nawet okradną i zhańbią!... To jest społeczeństwo? Na co tu możesz liczyć, na kim się oprzeć? Spodlało wszystko!
— Nie rób tragedji! — żachnął się Zaucha. — Człowiek jest ułomny, kobieta — wywrotna rzecz. Pewnie — przykro, boleśnie, ale na naród z tego powodu nie wygaduj!... W narodzie jest wszystko: starość i młodość, grzech i niewinność, podłość i najwyższa szlachetność.
— Do stu tysięcy djabłów! — uniósł się znów Chrobak. — Mówisz, cholero, o narodzie, jak o mamucie... Naród to i owo, a ty patrzysz na niego z boku, czy z góry... A ja, psiakrew jedna, ja wiem, że ja też jestem naród, i nie chce mi się znosić tych wszystkich świństw i łajdactw... Patrz, co z wojskiem naszem zrobili, patrz, jak nas oszukali, wywiedli w pole, jak teraz żyć nie dadzą, jak każdy tylko o sobie myśli i jeden drugiego sprzedaje! Sprzedaje! Rozumiesz?
Zaucha wziął czapkę ze stołu i wyszedł.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.