Wściekłe psy/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wściekłe psy |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie <R. Wegner> |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia Katolicka Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Popiołki pod wskazanym sobie adresem Zaucha nie znalazł. W niepozornej willi zastał kilku zaspanych drabów, snujących się po ogołoconych prawie doszczętnie z mebli pokojach, zaopatrzonych jednak w karabin maszynowy i parę skrzyń z amunicją i granatami ręcznemi. Rozkwaterowani tu ludzie należeli do partyzanckiego oddziału samarskiego, w Moskwie byli od niedawna i stosunków zupełnie nie znali. Gdzie się podziała grupa, która przedtem „osobniak“ zajmowała, nie wiedzieli, nie słyszeli nawet o jej istnieniu.
— Idźcie do „Domu Anarchji“ na Małą Dmitrowkę i rozpylajcie o Miszę — radził mu jeden z nich, jednooki, ospowaty drab w wysokich, po kolana sznurowanych trzewikach, w spodniach marynarskich i w półkożuszku — Misza wsio znajet.
— Jaki Misza? Jak jego „familja?“
— „Familji“ nie potrzeba. Prosto — Misza.
Szukaj-że tu — Miszy!
Nie było innej rady, jak tylko chodzić od jednego „fortu“ anarchistycznego do drugiego i dopytywać się. Niebardzo się to Zausze uśmiechało, ponieważ takie włóczenie się od grupy do grupy i od willi do willi mogło ściągnąć na niego zarzut szpiegostwa, rozumiał zaś, że ludzie, z którymi miał do czynienia, strzelają łatwo, zwłaszcza w nocy i ztyłu. Tak go jednakże zgryzła i zmartwiła cała historja z Chrobakiem, takie go współczucie zdjęło dla nędzy i nieszczęścia ludzkiego, iż postanowił sobie mimo wszystko ratować i pomagać. Widział, że Chrobak, patrząc już w twarz rzeczywistości, prędzej czy później przyjdzie do siebie. Dlatego postanowił odnaleźć drugą — jak przypuszczał — zupełnie „zbłąkaną owieczkę“ i, nie zważając na nic, szukał Popiołki.
Grup anarchistycznych było dużo, a prawie każda z nich miała swe nazwanie i zajmowała osobną willę. W „Domu Anarchji“, zajętym przez anarchistów-komunistów, był główny ich sztab, dalej, aż do ulicy Sadowej, anarchiści, przeważnie tego samego odcienia, zajmowali kilkanaście „osobniaków“. Był to poprostu rozlokowany w ulicy większy, doskonale uzbrojony oddział, mający „menaż“ i komendę w głównym „objekcie“ improwizowanych w ten sposób koszar. Dalej, rozrzucone po mieście, wymieniano grupy: „Anarchistów niezależnych“, „Anarchistów dońskich“, grupę „Grakom“, „Agruta“, „Uragan“, „Smiercz“ („Trąba wodna“), „Burja“, „Groza“, „Awangard“ i inne, wszystkie dobrze uzbrojone, obficie zaopatrzone w karabiny maszynowe, granaty ręczne i amunicję. Nawet człowiek z tak małem wykształceniem wojskowem jak Zaucha, musiał, obchodząc te gniazda anarchji, zauważyć, że były to planowo rozmieszczone w ulicach grupy bojowe i placówki, do pewnego stopnia osaczające plac i gmach sowjetów. Gdzie niegdzie wille roiły się od ludzi, gdzieindziej pozycji pilnowały niewielkie oddziałki, zbrojne, aprowizowane, senne i nie ruszające się z miejsca, a wystawiające straże — jak na warcie.
Jednakże wstęp do tych twierdz bynajmniej nie był trudny. W organizacji napół konspiracyjnej, a rozszerzonej zbyt nagle, składającej się z żywiołów, nie uznających żadnej organizacji ani władzy, o kontroli poważnej nie mogło być mowy. Ludzie nie znali się, nie wiedzieli, czy mają jakich zwierzchników czy nie, sami sobie niedowierzali, nie wiedzieli, co o sobie myśleć, niejednokrotnie popisywali się i chełpili swobodą ruchów, niczem niby nieskrępowaną. Więc Zaucha bez ceremonji i obawy wchodził, gdzie chciał, nie nagabywany przeważnie przez nikogo, a jeśli — to puszczany za lada wymówką.
Był więc w osobniaku słynnego miljonera Morozowa, gdzie teraz rozlokowało się przeszło dwustu „czarnych gwardzistów“. W pięknych pokojach pałacu panował już koszarowy, kapuściany zaduch, nieład, brud i nieporządek, ale, na oko, nagromadzone w nich skarby i arcydzieła sztuki znajdowały się jeszcze w komplecie, tyle tylko, że poznikały mniejsze przedmioty, jak popielniczki i różne bibelociki.
Zkolei zaszedł na Powarską, do gustownego, czterema pięknemi karjatydami podpartego „osobniaku“ Zeitlina, zajętego przez „Niezawisłych“. Kręcący się przed okazałemi, żelaznemi wrotami ciężko zbrojny „anarch“ najmniejszej uwagi nie zwrócił na Zauchę, który też podążył wprost ku wejściu, a minąwszy podwórze znalazł się w sieni, przed szeroką, kamienną klatką schodową, ozdobioną przepiękną, wielką, czarną, starą wazą chińską. Zameldowany towarzyszowi Gorbowowi, przeszedł przez gabinet z ciężkiemi, ciemnemi krzesłami i szafami bibljotecznemi — i westchnął, zauważywszy, że ktoś gospodarował w nich i poodkładał nabok wybrane przez siebie dzieła. Stosy ich leżały na wielkiem biurku, na ziemi.
Zaś w przylegającym do gabinetu saloniku aż jęknął. Było to istne, maleńkie muzeum przecudnych chińskich i japońskich „panneaux“, niezrównanych, szangajskich haftów na jedwabiu, cacek, rzeźbionych w kości słoniowej, złotych wyrobów z Kioto, bezcennych bronzów i innych delikatnych, rzadkich wyrobów Dalekiego Wschodu.
Gorbowa zastał w majestatycznej, trochę ciężkiej jadalni w gotyckim stylu. Siedział na końcu stołu, rozmawiając ze starym, widocznie przymilającym mu się Chińczykiem.
— Charaszo! — kończył z nim rozmowę anarchista. — Wy się nad moją ceną namyślcie, bo ja nie ustąpię ani kopiejki, a jeśli nie dacie, sam tu palarnię opjum założę... Wot intieresno! — dodał, zwracając się do Zauchy, jak do starego znajomego. — Okazuje się, Kitajcy w Moskwie mają palarnie opjum... My podczas jednej eksproprjacji natrafiliśmy na znaczniejszą partję opjum... Ładne pieniążki teraz zedrzemy... W czem dieło, towariszcz?...
Więc Zaucha znowu przedstawił swą sprawę.
— Popiołka? — zamyślił się Gorbow. — Takiego nie znam. Swoich ludzi — a mam ich tu do stu — znam wszystkich. „Kliczki“ jakiej niema?
— Nie słyszałem, ale tego człowieka łatwo poznać... Bardzo wysokiego wzrostu, trochę „nachalna“ twarz z czarnemi oczami...
— Nu, także rzadkość... Wysoki wzrost, a jeszcze i „nachalna“ twarz, to u nas co drugi człowiek. Czekajcież!... Znacie Moskwę? Wiecie, gdzie Własjewskij Zaułek?
— Własjewskij, Własjewskij — powtarzał Zaucha.
Przypominając sobie, machinalnie spojrzał w górę i — zaniemówił, tak niesłychana tam grała glorja barw.
— A toż co takiego? — zdumiał się.
— Plafony Wróbla[1]. Ładniutkie, co? Tak wot, na Własjewskim, w „osobniaku“ Korowina, zasiadła teraz nowo zorganizowana grupa nasza, „Burja“... Może tam znajdziecie swego Papiołkę...
W bogato i wytwornie urządzonym „osobniaku“ Korowina „Burza“ szalała. Pakowano bezcenne obrazy, układano w skrzyniach książki, które wyrzucano z kosztownych, pięknych szaf bibljotecznych, pootwieranych wytrychami lub poprostu wyłamanych. Wszystkie lżejsze sprzęty już wywieziono, ciężkie, z zemsty za to, że je musiano pozostawić, obrażeni anarchiści pokaleczyli nożami, szablami, podziurawili kulami rewolwerowemi. Były gabinet był prawie pusty. Na jednej ścianie wielki portret z wyciętą twarzą, na półce szeroko otwartej, pustej kasy ogniotrwałej leżał samotnie zapomniany tomik romansu francuskiego w żółtej oprawie. W pokojach krzątali się pilnie anarchiści i jakieś indywidua zagadkowego wyglądu — prawdopodobnie „paserzy”.
Kierował temi pracami młokos jakiś z bladą wychudłą twarzą, o przebiegłym, frantowskim wyrazie, ozdobioną długiemi, spadającemi mu na czoło lokami.
— Papiołka? — pytał, ogryzając paznokcie i badawczo zpodełba przyglądając się gościowi. — Takiego u nas niema. Co robimy? Sami widzicie. Tu tyle drogocennych rzeczy, że koniecznie należy je usunąć, ukryć w bezpiecznem miejscu. Inaczej — jedna bitwa, jeden granat — i wszystko się poniszczy...
— Da, wy prawy, towariszcz! — niezadowolonym, gderliwym basem zahuczał szamoczący się z jakąś komodą „sołdat”. — Ani baterji gdzie schować, ani jej zamaskować nie możesz, szrapnel przepada w dachach, granat tylko rogi domów obija... Prosto plunąć na taką robotę...
Dziękując Bogu, że swego dawnego przyjaciela nie zastał przy tej robocie i w tej bandzie, Zaucha powędrował dalej. W jednym klubie wzięto go za kogoś, który miał dać właśnie oczekiwane i zapowiedziane informacje o jakimś magazynie jubilerskim, w drugim trafił na dość podejrzaną rozmowę w języku złodziejskim, w trzecim zastał kilku swarzących się wąsaczy, z których jeden właśnie dobitnie mówił:
— A ja za Nikołaja strielał, za bolszewików strielał i jeszcze strielat' budu!
Aż nareszcie szczęście dopisało mu.
Przez parę dni krążył dokoła ukrytej wśród domów willi, w której podobno siedzibę swą założyła grupa „Uragan”. Jak wszędzie, tak i tu wartował obwieszony bronią żołnierz „czarnej gwardji“, dziwnie jednakże małomówny i nieprzystępny. Żadnych informacyj warta udzielić nie chciała, do wnętrza nie wpuszczała nikogo.
Dom w dzień spał.
Zaucha próbował wszystkich możliwych sposobów — napróżno!
Wałęsając się po ulicy tam i napowrót, zauważył za szybą małego kramiku zwiędłą, ściągłą, surową twarz staruszka, obserwującego go bacznie i ciekawie. Postanowił pociągnąć go za język.
Starowina zrazu oczywiście nie chciał nic mówić, kiedy jednak Zaucha zwierzył mu się, iż nie jest anarchistą, a tylko chce przyjaciela swego ze szponów szatańskich wydostać, kramarz zmiękł.
— Przyjdźcie wieczorem! W dzień oni śpią albo też — niema ich. Ale w nocy — dom się budzi. Aż łuna bije ze wszystkich okien. Co oni tam w nocy robią — niewiadomo. Różnie ludzie mówią. Tu są tacy, co tam u nich, przeklętych, bywali... Oni, jak przyjechali i willę zajęli, wszystko rozdali biednym — od ubrań byłego właściciela domu począwszy, a na stołkach skończywszy. Lud chciwy, wiadomo, rzeczy rozebrali, pochowali, a teraz czekają, kiedy oni na drugi jaki dom ruszą i dlatego — kłaniają się im, szacunek im okazują... Mówią: oświecają lud, uczą. A po mojemu — djabłu oni się kłaniają. Wstąpcie wieczorem — sami zobaczycie.
Istotnie, w nocy dom gorzał od blasku i świecił, jak olbrzymia latarnia.
Tym razem straże przepuściły Zauchę bez trudu. Niemniej zbrojni członkowie klubu, rozstawieni po wszystkich kątach i na zakrętach korytarzy, pilnie dawali baczenie na gości.
Zaucha minął oświetlone elektrycznie podwórze i wszedł do klubu.
Zastał zwykłą w kołach anarchistycznych mięszaninę: wyrostków w mundurach gimnazjalnych, półinteligentów-żołnierzy, młode panienki, dużo żydów, garstkę marynarzy, sporo obwiesiów o paskudnych gębach, a także młody proletarjat z okolicznych domów, służbę, kucharki, pokojówki — stałą i znaną klientelę podlejszych teatrzyków kinematograficznych. W oczekiwaniu odczytu publiczność ta wałęsała się po całej willi, rzęsiście oświetlonej. Jak w „promenoirze“ przedmiejskiej tancbudy, rytmicznie szumiały kroki przechadzających się w cudownej sali ze stuletniemi, rzadkiemi palmami, oświetlonej dziesiątkami żarówek w kryształowych żyrandolach i pozłocistych, bronzowych „bras“. W oszklonej werandzie, wychodzącej na również oświetlony ogród, gromadka szmatławych i nieogolonych wodzów ludu rozmawiała z ożywieniem o sprawach partyjnych i zagadnieniach nowego życia. Nastrój panował uroczyście sensacyjny, nieprzyjemny i błazeński. Dla spotęgowania go, rozstawieni po kątach i korytarzach ponurzy i z głupiemi minami klubowcy od czasu do czasu wydawali przeciągłe okrzyki i czynili groźny chrzęst bronią.
Włóczył się Zaucha po tych pięknych salach z uczuciem wstydu i niesmaku. Z takiem samem uczuciem siedział raz w cyrkowej budzie, przyglądając się produkcjom człowieka, piszącego jedyną nogą, jaka mu ze wszystkich przednich i tylnych odnóż pozostała. Czasem myślał — po raz setny może — że jeśli rewolucja rosyjska jest tak brzydka, to tylko dlatego, iż niewolniczo naśladuje francuską. Co w tamtej przechodziło z bezpośredniego porywu, tu było głupiem małpowaniem bez twórczego blasku. To znów wykpiwał samego siebie i swą refleksyjność przemądrzałą wśród ludzi, choć głupio ale przecie z wiarą próbujących własnemi rękami modelować życie. Nie, wszystko, wszystko było jakieś bezsensowne, niedorzeczne! Jak tylko ludzie odrywają się od swej pracy powszedniej, zaczynają robić głupstwa.
— Tworzyć historję znaczy — wyrabiać awantury! — streścił wreszcie swe wrażenia.
Odczyt rozpoczął się późno. Rogdajew, były wybitny członek wileńskiej „Czernoznamieńskiej grupy“ pouczał zgromadzonych o anarchizmie w Hiszpanji. Ktoś drugi proponował wydawanie encyklopedji anarchistycznej. Przemówienie trzeciego mówcy poruszyło audytorjum.
Typowy, dziobaty chłop w mundurze piechura, stojąc między dwiema egzotycznemi palmami, śmiało i twardym głosem przemawiał, apelując do proletarjatu, aby swą czułostkowością reakcyjną nie przeszkadzał w zaprowadzaniu nowych porządków.
— Oto, co się stało przed kilku dniami! — opowiadał z widoczną niechęcią, prawie z urazą i żalem. — Towarzysze-żołnierze, pionierzy i orły naszej świętej, niezwyciężonej rewolucji zawsze i wszędzie stoją w pierwszych szeregach walczącego o swe prawa i swą wolność ludu rosyjskiego. Ale nie tylko na polach bitew wojny rewolucyjnej z kapitalistami i burżuazją leje się ich krew, oni, jedynie odważni i zdecydowani w swych rewolucyjnych przekonaniach, w ojczyźnie swej śmiało kruszą te więzy i okowy, jakiemi związana i skrępowana jest dusza ludu. Zaś od kajdan mocniejsze nieraz bywają przesądy. Z ich czarnej mocy świetlani nasi żołnierze czerwoni wyzwalają lud rosyjski, który jednak nie zawsze rozumie i pojmuje ich święte dzieło. I tak kilka dni temu w Orle, w koszarach dragońskich, żołnierze zburzyli kaplicę koszarową, tę pułapkę na dusze młode i niedoświadczone. Rozumie się, że tak jak kiedyś księża chrześcijańscy wycinali gaje święte i rąbali w sztuki bałwany pogańskie, tak ci szermierze nowej prawdy postanowili porąbać wielki krzyż z wizerunkiem Chrystusa i wrzucić go w ogień. Szybcy i energiczni w swem rewolucyjnem postanowieniu, wyciągnęli krzyż na ulicę, rozebrali go na części i chcieli go porąbać. Niestety, przeszkodziła im w tem reakcyjna czułostkowość ludu. Przechodząca tamtędy jakaś kobieta powstrzymała żołnierzy, zaczęła ich błagać, aby nie niszczyli krzyża, wreszcie wwiodła ich na pokuszenie, ofiarując im za krzyż pięć rubli. Żołnierzyki jak żołnierzyki.
— Za pieniądze wszystko sprzedadzą! — rozległ się okrzyk na sali.
— Krzyż kobiecie sprzedali! — kończył mówca.
— A czyż drzewem handlować nie wolno? — roześmiał się ktoś.
— Nie drzewo oni sprzedali, ale krzyż! — wołał mówca.
— A krzyż — nie drzewo? Sami mówicie, że świętości w nim żadnej niema, przesąd tylko jeden.
— Rzecz w tem, że krzyż, ocalony w ten sposób od zbeszczeszczenia i porąbania, przeniesiono do kaplicy kolejowej, gdzie teraz klęczą przed nim masy ludzi, w głos odmawiają modlitwy! I oto w ten sposób o jeden cudowny krzyż w Rosji jest więcej, zaś z jasnych, za prawdę walczących żołnierzy zrobiono dzikich pogan, rzucających się na świętości! Czyż wy nie czujecie, towarzysze i towarzyszki, że w ten sposób marny czyn rewolucyjnych żołnierzy przekuto na sentymentalne zwycięstwo reakcji? Wejdźcie tylko w istotę rzeczy, towarzysze! Ileż to świątyń i kaplic zostało zniszczonych i zbeszczeszczonych, ile krzyżów porąbanych i spalonych w czasie wielkiej rzezi europejskiej, wywołanej przez międzynarodowych kapitalistów! Przewidywali oni to, wiedzieli, że działa kruszyć będą poświęcane gmachy, ale czyż cofnęli się przed tem? Nie, ponieważ te świętości obałamuconego ludu dla nich nigdy świętościami nie były i nie są. A któż z tego powodu robi ich dzikimi barbarzyńcami? Nikt. Zato tu żołnierzyków czerwonych, którzy w szlachetnej prostocie swego ducha na przykładzie chcieli pokazać, czem są te wymysły szarlatanów burżuazyjnych, okrzyczano za dzikusów, rąbiących żywe ciało bóstwa i w ten sposób „obrugano dzieło rewolucji”. A kto to zrobił? Kobieta z ludu. My wiemy, że nie ze złości, ale z ciemnoty, z miękkości swego dobrego, rosyjskiego serca; jeśli jednakże to serce w ten sposób hańbi twórczy trud naszej rewolucji świętej, należy je wyrwać. Ta kobieta zasłużyła na to, aby ją na tym krzyżu powieszono! Jeśli takiemi mają być kobiety rewolucyjnego ludu rosyjskiego, to lepiej nam wilczyce i suki mieć za matki, bo one w niewolę nas nie zaprzedadzą!
Zerwała się burza, zaczęła się dyskusja. W małej, wciąż coś szeptającej gromadce niedaleko Zauchy rozległy się drwiące śmiechy.
Zaucha już od jakiegoś czasu obserwował tę gromadkę, bo zdawało mu się, że to są Polacy. Postawy i twarze były drobniejsze, lepiej modelowane, inteligentniejsze, ruchy bardziej ze sobą związane, zachowanie się trochę ironiczne. Miał też wrażenie że z grupy tej padło zdanie polskie; dezorjentowało go tylko, iż wśród tych ludzi rej wodził Rosjanin — młody brunet, bardzo przystojny, bladą, pięknych rysów twarzą i wielkiemi, słodkiemi oczami czarnemi przywodzący na myśl świetnego oficera jazdy gwardyjskiej. To „peszyło“ Zauchę, z natury nieśmiałego i nie umiejącego zaznajamiać się z ludźmi.
— Odpowiedzcie mu, Żuków! — zachęcali pięknego Rosjanina jego towarzysze.
— Nie warto. On przecie sam nie rozumie, co mówi. Jakaś nowa prawda, jakieś nowe świętości? Nonsens! Rosja zmieni się teraz w kraj centaurów, czem też i była zawsze w gruncie rzeczy. Wszelka, tak zwana, kultura rosyjska zniknie. Lud! Lud tej kultury nienawidzi. Czemu? Rzecz prosta. Na terytorjum Rosji, oprócz ludzi, żyje jakich sześćdziesiąt miljonów koni, stworzeń nierzadko rozumniejszych od człowieka. Lud żyje z końmi, pracuje z niemi, pasie się na stepach, jest z niemi prawie „na ty“ — i otóż mamy stąd wielki wpływ inteligencji końskiej na rosyjskiego człowieka. Każda kultura tu zbankrutuje, ponieważ utrzymać się może tu tylko — kultura końska!
W gromadce rozległy się śmiechy.
— Ten zna swoich!
Nie ulegało żadnej wątpliwości. To zdanie zostało wypowiedziane po polsku. Wobec tego Zaucha zdobył się na nagłą odwagę i zbliżywszy się jeszcze więcej, zapytał:
— Panowie Polacy?
Zmierzono go podejrzliwemi oczami. Twarze ścięły się, stężały, stały się zimne i pogardliwe.
— A bo co?
— Ja też jestem Polak.
— No jo, Polacy są różni. Pan „anarch?“ Z jakiej grupy?
— Ja szukam swego dawnego przyjaciela, Popiołki. Znam go jeszcze z Krakowa. Zaucha jestem! — przedstawił się.
Nikt mu się nie przedstawił, ale jego mazurskie nazwisko sprawiło, zdaje się, dobre wrażenie.
— Jesteście jeniec?
— Nie. „Bieżeniec“. Chciałbym się z nim koniecznie zobaczyć — kuł Zaucha żelazo, póki gorące. — Z Kijowa niedawno przyjechałem — mam dla niego nowiny — z Taszkientu. Szukałem go wszędzie, nie wiedziałem, do jakiej grupy należy.
— No, cóż? Niema co taić. Grupa „Topór“, zaułek... Przyjdźcie, będzie chciał z wami mówić, to was przyjmie, a nie to nie...
— Kiedyż go można zastać?
— Rozmaicie bywa. Jak jest, to jest, a jak go nimo, to go nimo...
— Żeby mu tak kto powiedział, że Zaucha przyjechał, Zaucha, z Krakowa...
— Powi sie, powi...
Kiedy Zaucha wyszedł wreszcie z willi Titowa — bo właśnie w siedzibie tego fabrykanta sukna zagnieździł się „Huragan“ — była już późna noc. Jak zwykle szedł bulwarami, gdzie najmniej spotykało się ludzi. Śnieg skrzypiał pod nogami, gwiazdy świeciły, a odbita śniegami zamarzniętemi ich błękitnawa poświata tliła się przy ziemi. W ciszy nocnej nerwy Zauchy zwolna uspokajały się. Błazeńska farsa dnia zgasła, zaczęła się rozpływać w powietrzu, myśli zwijały się i zwolna ściągały w głąb duszy.
Nagle w oddali trzasnęły strzały karabinowe i w powietrzu jęknęło kilka kul. Zaucha narazie nie zauważył tego, kiedy jednakże w chwilę później zdumiony podniósł głowę, strzały naprzeciw niego sypały się już jak groch, a powietrze śpiewało żałosnem pogwizdywaniem. Równocześnie zahuczała kanonada i poza nim.
Nie widząc nic i nie wiedząc, co się dzieje, Zaucha, po chwili osłupienia, skoczył za szeroki pień niedalekiej sosny. Kule gwizdały wciąż. Ktoś gdzieś krzyknął i pobiegł.
Bulwary były zupełnie puste.
Wtem po jednej stronie pojawiły się rozżarzone do białości latarnie samochodu, zaś z drugiej strony poczęły szeroko rozciągniętym łańcuchem biec ku niemu jakieś cienie. Łańcuch czasem pryskał ognikami. Jeden po drugim coraz bliżej trzaskały strzały. Cienie przybliżały się, biegnąc co tchu w piersiach. Ogromne, czarne widmo, sadząc, jak jeleń, wielkiemi susami, przemknęło niedaleko sosny, za którą skrył się Zaucha. W rękach tego widma coś szczęknęło, cień stanął na mgnienie oka i bryznął strzałem, a potem krzyknął rozkazująco po polsku:
— Ognia na prawo i lewo po bulwarze!
— Popiołka! — zawołał Zaucha, poznawszy głos.
Nie było odpowiedzi.
Samochód stanął.
Otoczyło go kilkunastu ludzi, wybuchła kłótnia, ktoś protestował, domagał się legitymacji, słychać było szamotanie się, wkońcu motor zahuczał i samochód z miejsca całym pędem ruszył naprzód.
Strzały ucichły.
Mała grupka ludzi stała bezradnie na gościńcu.
— Automobil propał! — odezwał się czyjś stroskany głos. — Czort-by ich wziął!... Cóż, stać tu będziemy? Pajdiom damoj, gaspada!
Zaucha wśliznął się w pierwszy spotkany po drodze Zaułek. Kiedy już wychodził na Twerską, nagle rozległ się za nim gdzieś wpobliżu strzał.
— I prawilno[2]! — rzekł idący naprzeciw Zauchy robotnik.
A nie wiedział, kto strzela, ani do kogo, ani dlaczego.