Wściekłe psy/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wściekłe psy |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie <R. Wegner> |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia Katolicka Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pokonany rozkoszą, leżał bez ruchu, z oczami zamkniętemi, omdlały i słaby.
Zaś ona, pochyliwszy się nad nim i wpatrzona w jego twarz obumarłą i zwolna tylko powracającą do życia, uśmiechała się, dumna i triumfująca, iż jednym uściskiem swych ramion mogła roztopić w sobie siłę tego olbrzyma.
Jej szkarłatne, rozognione wargi drżały jeszcze wspomnieniem ostatniego pocałunku w miłosnem, zmysłowem rozchyleniu. Zwierzęcą żądzą rozdęte były cienkie, nieledwie przejrzyste nozdrza, podłużne, czarne oczy stały się aksamitne i błyskały z jakichś otchłannych głębin dwiema dalekiemi, srebrno- błękitnemi gwiazdkami. Rozkwitła rozkoszą, gorąca i rozjaśniona.
Ale po twarzy jej, pod złocisto-atłasową skórą, teraz falą krwi zróżowioną, pełzał malutki, okrutny, jadowity uśmieszek — niby żmija wśród kwiatów.
Z pełnych jej, nagich ramion, żółtych a silnych jak dwie kolumny, po obu stronach omdlałej głowy mężczyzny, wpartych w wyszywaną poduszkę, czarny, lekki tiul zesunął się i chmurką ciemną opadł na małe dłonie o zakrzywionych, cienkich palcach, pieszczotliwie — drapieżnym ruchem drapiących gładki, szeleszczący jedwab ostremi, różowemi paznokciami. Połyskujące złotem i ogniami pierścieni, te małe, niespokojne, ruchliwe ręce były niby dwa świetne skorpjony, skradające się ku bezbronnej i bezwładnej głowie.
Pokój, oświetlony jedyną, stojącą w kącie lampką elektryczną, przyciemnioną naddartym abażurem z wzorzystego jedwabiu, tonął w mroku, który rozcinało kilka białych, bezwzględnych promieni, tryskających przez szpary w materji. Ale promienie te, do rozciągniętych, złotych strun podobne, dźwięczały tylko cichutkiem lśnieniem w powietrzu, gasnąc w ogromnych, prawie czarnych skórach niedźwiedzich, rozpiętych na ścianach pokoju. Nieliczne, najniezbędniejsze, ciężkie, ciemne sprzęty zgęszczały cień, w którym jednakże przywykłe do zmroku oczy widziały dobrze.
Było zupełnie cicho. Tak cicho, jak tylko może być w „opancerzonym” pokoju bogatego samotnika, który oddzielił się od ulicy grubemi murami i matowemi, podwójnemi szybami w gęsto zakratowanych oknach.
Zdawało się, że młody mężczyzna śpi.
Pochylona nad nim kobieta przez czas jakiś przyglądała mu się z uczuciem lekceważącej wyższości. Obumarła jego twarz była dla niej świadectwem jej siły. A była to twarz zbudowana silnie, gwałtowna, prawie dzika, zła: Czoło guzowate, dwie krótkie, grube, skośne krechy czarnych brwi, nos rozdęty, zmysłowe, grube wargi zlekka uniesione i pokazujące zęby, kości policzkowe potężne, podbródek kościsty i wystający — całość, sama przez się już przejaskrawiona, związana twardym wyrazem brutalności i przekornego buntu. Tylko w kobiecej, niemal dziewiczej osadzie oczu i w skroniach młodzieńczych, gładkich i czystych, było coś niewinnego i szlachetnego, niby małe, uśmiechnięte, wybaczające słówko macierzyńskiej miłości.
I oto z tych właśnie rysów nieznacznych i zatraconych w gęstwie śladów wzruszeń gwałtownych, na twarz mężczyzny zaczęła się sączyć przedziwna pogoda, coraz silniej wzbierająca fala łagodności i słodyczy, bez walki usuwająca ze swej drogi nieczyste zapory i przeszkody — jak gdyby niewidzialna ręka, ciepła, miękka i kochająca wygładzała wszystkie zmarszczki i brózdy, wyryte przez namiętności i cierpienia.
Usta wpatrującej się w twarz leżącego kobiety wykrzywił nieprzyjemny grymas.
— Popiołka, a, Popiołka! — odezwała się niskim głosem.
Uderzyło w nią dwoje wielkich, mocnych, czarnych oczu.
— Nie lubię, jak leżysz z zamkniętemi oczami. Nie wiem, co wówczas widzisz. Wstrętne to, że wy za miłość, którą kobieta wam dała, syci jej pieszczot i pocałunków, uciekacie od niej duszą, niewiadomo dokąd. O czem myślałeś?
O niczem — rzekł mężczyzna, nie odrywając od niej oczu, patrzących nieruchomo, bez drgnienia.
— Z pewnością idyliczne wspomnienia z dzieciństwa... Wypuszczony ze spodni ztyłu „frajtak“ brudny, motyl drgający na szpilce, napół ukamienowana żaba i zabawa w wesele z jakąś małą dziewczynką w krzaczkach — o, jakież to słodkie! Nie wypieraj się... Miałeś taką cielęco-sentymentalną twarz...
— Nie mam idylicznych wspomnień z dzieciństwa! — twardo odpowiedział Popiołka. — Nigdy nie byłem dzieckiem.
— Haha! To tak, jak ja... Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek była panną...
— Tak mówisz? — ożywił się Popiołka. — A jednak to musi być smutne... Któż był winien?
— Nie wiem... Dzieci, może psy... Wychowywałam się na podwórzu... A wiesz, o czem myślałam, kiedy miałeś oczy zamknięte?
Spojrzał na nią bez większej ciekawości.
— Obraziło mnie to uciekanie myśli ode mnie — śmiała się kobieta — i pomyślałam, że gdybym się chciała zemścić, gdybym chciała ukarać, to mogę — włożyć ci wprost w usta rewolwer i strzelić... Pomyśleliby wszyscy, że to samobójstwo, a ja... ja byłabym świadkiem!
Zaśmiała się cicho, jakby z radością.
W oczach Popiołki błysnęła pogarda, jego grube wargi wydęły się lekceważąco.
— A pomyślałaś ty, Agnes, kiedy o tem, — mówił, patrząc na nią zimno i nieledwie wrogo — że mogłabyś z tego pokoju nie wyjść? Ja nie potrzebuję na ciebie rewolweru...
Wielką, ciężką dłoń położył jej na karku.
— Zaś na podwórzu miejsca dużo, aż za dużo dla takiej małej kobietki, jak ty...
— Byłbyś do tego zdolny?
— Ja jestem do wszystkiego zdolny...
— Mówiłeś tyle razy, że kochasz mnie...
— A ile razy ja własnemi rękami zburzyłem to, co w najwyższej miłości sam stworzyłem? Kawałami rwać i szarpać swą miłość, to dla mnie, artysty, nic nadzwyczajnego... Prometeusz i sęp, szarpiący jego wątrobę — to ja. Daj mi wódki!
— Gdzie masz?
— W kasie ogniotrwałej... Otwarta... Tam są dwie szklanki...
Agnes zsunęła się z otomany i stojąc przy nim, poprawiała rozburzone włosy. Ramiona jej, podniesione do góry, w dwa silne, ciemne trójkąty ujęły jej głowę, otoczoną jakby czarną glorją.
Popiołka uniósł się na otomanie i oparłszy się na łokciu, pół leżał, a pół siedział. Wyprężyły się potężne jego piersi, a rękaw sukiennej „gimnastiorki“ obcisnął się na ramieniu, którego muskuły wystąpiły wyraźnie.
— Znakomicie nadajesz się — na sarkofag! — uśmiechnęła się znów Agnes. — Jakbym cię widziała białego, pod cyprysami, w blasku księżyca... Gdzież ta wódka?... Z chęcią się napiję — jeśli nie „chanża“...
— O, takiej wódki dawno nie piłaś! — ożywił się Popiołka. — Carska wódka... Jeden z moich ludzi, szofer, podczas „winnych pogromów” woził całe skrzynie z winem i wódkami jakiemuś kupcowi, który je kupował od żołnierzy, grabiących carskie piwnice... Szofer wiedział, gdzie on to wszystko trzyma — i wydał nam. Cóż? Zagrabiliśmy nagrabione...
— Bolszewicy nie odebrali wam?
— Zostawiliśmy im spirytus...
Patrzył na Agnes.
Chodziła po pokoju w rozpiętej czarnej bluzce, w czarnych, jedwabnych pończochach i płytkich pantoflach — zresztą zupełnie naga i nie wstydząca się swej nagości. Jej ciemne ciało połyskiwało, jak bronz, czasem — jak złoto. Była smukła lecz pełna, ruchów giętkich, kocich. Popiołka, który tyle widział modelek, czuł, że bezwstyd jej nie pochodzi ze świadomości piękności. Był to nieczysty bezwstyd rozwiązłej rozpustnicy. To właśnie wyuzdanie Agnes drażniło go i podniecało.
— O, ile ty tu masz butelek! — ucieszyła się, patrząc w głąb otwartej, ogromnej szafy opancerzonej. — „Old Rum”! Napijemy się „Old Rumu”, Popiołka!
— Nalej „Old Rumu!” — mruknął obojętnie.
— Jak pachnie! Truskawkami — czy czem?...
Nalała odrobinę do szampanówki i pokosztowała.
— Bardzo dobry rum! — mówiła, pomlaskując drobno lecz głośno różowym językiem. — Świetny!... Istotnie — carski rum!
Napełniła dwie szklaneczki, jedną podała Popiołce, z drugą usadowiła się w głębokim klubowym fotelu, w pozie cynicznej, z przerzuconą przez poręcz jedną nogą, którą kiwała jak mała dziewczynka.
— A papierosy?
Przez chwilę pili rum i palili papierosy.
— Właściwie, Agnes, przy całej twej przewrotności twoja miłość nic nie daje — odezwał się Popiołka, zapatrzony w płomień lampy. — Ty oszukujesz. Zawodzisz. Twoja zmysłowość, twoje rozpasanie jest właściwie — umysłowe, literackie. Budzisz pożądania, których już nie możesz zaspokoić! Zmęczenie? Ty nie dajesz nawet zmęczenia.
— A jednak przed chwilą leżałeś prawie omdlały!
— Zdaje ci się. To nie ze zmęczenia, lecz raczej z niezaspokojonego rozdrażnienia, które muszę opanować, inaczej...
— Inaczej co?
— Mógłbym cię zabić lub poprostu — wyrzucić za drzwi.
Ważąc się i kołysząc na poręczach fotelu, Agnes przypatrywała mu się złośliwemi, błyszczącemi oczami. Przy wargach trzymała szklaneczkę z rumem. Na tę szklaneczkę padł płomień z naddartego abażuru i oto zdawało się, że czarna, bezwstydna djablica liże trzymany w ręce rozżarzony węgiel.
— Cieszy mnie to, co powiedziałeś... Pokazuje się, iż żądze, jakie ja rozpalam, wychodzą poza granice zmysłowości ludzkiej... To cielesne wyczerpuje się, staje się nudnem... Rozpoczyna się pożądanie wielkie, nie mogące znaleźć zaspokojenia... Ogień, który trawi, wybuchnąć nie mogąc... Dopiero tu rozpoczyna się dusza.
— A cóż ty masz wspólnego z duszą? — rzucił jej wprost w twarz Popiołka. — Ty jesteś najniższa wśród ludzi glina, toczona najpospolitszemi pożądaniami, z największą rozkoszą kąpiąca się w błocie, zła jak djabeł, fałszywie brzmiąca, zmylona...
Agnes zaśmiała się z widocznem zadowoleniem.
— Co do tego, to masz słuszność. Jestem podła, z całą rozkoszą jestem podła. Miałam tyle odwagi, że potrafiłam przekroczyć wszystkie progi. Świat niema dla mnie tajemnic.
— Ohoho! — zaśmiał się zkolei Popiołka.
— Wierz mi. Atmosfery niema. Jest pustka — wśród której latają różnobarwne bańki mydlane. Podłość! Jest to słowo tak dobre jak każde inne i tak samo puste. Nie wiesz, jak szalenie przekonywującą siłę ma podłość.
— Dziękuję ci za dobre słowo, hihihi!
— Nie wiesz, bo jesteś za głupi, zanadto dziki. Masz pięści — i w mózgu masz pięści. Stąd twój bunt. Jesteś buntownikiem — to znaczy — niewolnikiem zbuntowanym. Dziś, gdy twoi panowie nie mają dość sił, aby cię utrzymać w posłuszeństwie, brykasz. Ale później — albo cię zakłują albo cię zakują. Panować nie będziesz nigdy — bo nie umiesz być podłym.
Strzepnęła z papierosa popiół na podłogę, uśmiechnęła się sama do siebie i mówiła dalej:
— Czemże ty jesteś, głupcze? Dopóki cię nikt nie potrzebował, pozwalano ci przymierać z głodu i lepić z błota figurki, z których robiłeś sobie bogów. Boś ty poganin — musisz się komuś kłaniać, a w duszy twojej wiecznie straszą duchy, upiory, bogowie — masz zawsze jakieś dobre i złe, modlisz się do wiosny, a boisz się zimy i ciemności. Strachby ci było powietrza czystego — musisz mieć zawsze jakieś niebiańskie mikroby w przestworzu. A kiedy przyszedł czas, kiedy cię zawołano — stałeś się gladjatorem. Ależ tak! Miljony nas, panów stworzenia, kłaniając się orłom, lwom i półksiężycom szły na śmierć dawnym, sprężystym krokiem gladjatorów, tak głupich, tak strasznie głupich, że na świecie nie nadawali się na nic innego, jak tylko, aby leciwsze matrony miały z nich w łóżku pociechę. Pomyśl, jak śmiać się w duchu musiały z was kobiety, kiedy sami zaczęliście się pomiędzy sobą wybijać, im zostawiając wolność i panowanie.
Czemże teraz będziesz? Na wiosnę zostałbyś Stieńką Razinem, aby być dużo na świeżem powietrzu. Rozbijałbyś i hulałbyś z dziewczętami przy ognisku, na świeżej trawie. W zimie, z nudów, zostałbyś bodaj Iwanem Groźnym. Znam cię i wiem, że ludzie dla ciebie nie istnieją, mogliby nie istnieć. Znienawidziłeś ich... Ale od tego do prawdziwego wyzwolenia — bardzo daleko! Dlatego, że cię skrzywdzono, stanąłeś po stronie pokrzywdzonych i zdaje ci się, że jesteś jakimś rycerzem nowej prawdy. Wierzysz w raj na ziemi.
— Nie wierzę! — głucho mruknął Popiołka.
— Wierzysz! — odpowiedziała mu z przekonaniem Agnes.
Zsunęła się z fotela, a napełniwszy swą szklankę, podeszła do Popiołki. Usiadła przy nim, jednem ramieniem objęła go za szyję, piersią przylgnęła do jego piersi, szklaneczkę podniosła do jego ust.
— Pij! — mówiła i w niskim jej głosie zabrzmiała prawie tkliwość. — Pij — trunek z piwnic obalonych carów! I słuchaj mnie! — Jako żydówka zostałam wychowana w przekonaniu, że kobieta jest tworem niższym od mężczyzny, pół-człowiekiem. Dzięki temu nie obciążono głowy mej tym balastem, pod którym uginają się głowy mężczyzn. Bóg nie znał mnie — ja nie znałam Boga. Dlatego — lekko mi było zawsze i łatwo. Przykazania przestępowałam jak progi — i nie widziałam u nich nigdy białych Cherubów z płomienistemi mieczami. Zrozumiałam, że to, co ludzie i pisma nazywają grzechem, jest przywilejem wolnych i to zrobiło mnie szczęśliwą. Bo zrozumiałam też, że świat jest dla mnie i wolno mi wszystko. Zestarzałam się wówczas tak, jak gdybym nie umierała od początku wieków, ale stałam się też, jak mądry wąż, co słońcu w oczy patrzy i wie, że i ono starzeje się, blednie i kona.
— Więc co? — mruknął Popiołka. — Bo to, co mówisz, znane i stare, jak świat.
— Wiele jest prawd znanych i starych, jak świat, a leżących odłogiem! — uśmiechnęła się Agnes. — Nie rozumiesz, zdaje się, co znaczy wolność. Wolny człowiek jest zawsze sam.
— Kain! — bąknął Popiołka.
— Jest zawsze sam, w ogromnej, rozżarzonej słońcem jego poznania pustyni, wśród wietrzejących szkieletów umarłych bogów i pojęć.
— No i sam wreszcie musi wśród tych szkieletów kopyta wyciągnąć, bodaj z nudów, tak? — wtrącił Popiołka.
— Nie. Pustka woła o budowniczego, cmentarz o życie, jałowość domaga się twórczości. Otóż jest nareszcie wolna, swobodna przez nikogo nie zabudowana przestrzeń. Twoja własna przestrzeń, dziewicza, nietknięta. Byłeś tym silnym, dzikim człowiekiem, który — choć nie rozumiał nic — mordował wszystkich, chcących wedrzeć się w jego pustynne królestwo. Wycinał w pień rozbitków, wyrzuconych przez fale morskie na jego brzeg, zatruwał studnie, by marły karawany, wiozące do jego niewyzyskanej ziemi złoto i bogów, nie chciał słuchać pieśni obcych kapłanów, nie chciał żadnego życia, prócz swego własnego. Aż gdy pobił wszystko, gdy wygubił wszelki ślad obcej przemocy, powiedział sobie: Teraz zacznę budować!
— Z czego?
— Z samego siebie. Ze swych najsilniejszych, najdzikszych i najkrwawszych bodaj myśli i zwycięstw. Pałace z szumiących płomieni swych namiętności, ogrody, w którychby kwitły wielkie gwiazdy jego niepojętych i nieposkromionych wybuchów, zstępujące do głębi ziemi twarde terasy swej cierpliwości, niebosiężne wieże swego zachwytu i buntu, kamienne drzewa swych niepokonanych postanowień, kwitnący wieczną rozkoszą wonny stół swego użycia — to wszystko, w obliczu pokonanych i skrwawionych wrogów, rzuconych na gwiazdy i rozkrzyżowanych na niebie, jak te oto tutaj skóry niedźwiedzie.
Popiołka zamknął oczy.
— Mów! — szepnął. — Mów jeszcze!
Ledwie dostrzegalny uśmiech triumfu pokazał się na twarzy aktorki.
— W człowieku są siły twórcze, zabijane i mordowane przez całe tysiąclecia. Narody chcą je wyzwolić — ale sam widzisz, nie potrafią tego zrobić nigdy bez człowieka. Jakkolwiek on-by się nazywał — król, dyktator, wódz lub prorok — musi być, widomy i jasny — przykład, wzór, czyn, najjaśniej wypowiedziane słowo. My, ludzie wyzwoleni, wiemy, że rzesze wyzwalają się tylko przez człowieka.
— Mesjanizm! Znowu? — zdziwił się Popiołka.
— Nie. Wyzwolenie z siebie i dla siebie. Na pustyni, w górach, w obłoku chmury, daleko od hałasującego ludu i bez trwogi o to, że siły wyzwolone strzaskać mogą wszystko dokoła siebie. A one mściwe są i krwawe i krzywdę swą wyrównać muszą stosami okrwawionych ciał. Na nich budować się będzie wolność wesoła zwycięskiego serca.
— Dalej, dalej! — rzekł cicho Popiołka.
— Budować z siebie — w przestrzeni bez miar i wag, bez ciężkich fundamentów, bez tych odwiecznie ciążących i przytłaczających praw. Budować wieże latające lub gnące się, jak pnie palm, rzeki, których wody, do lśniących wężów podobne, pięłyby się po skalnych ścianach na wierzchołki gór, aby stamtąd skakać ku gwiazdom, drzewa stalowemi koronami nurkujące w twardych okopach i porastające brylantami...
— Dalej, dalej! — rzekł cicho Popiołka.
— Z własnej piersi pozwolić wyróść przedziwnie zielonemu drzewu życia, miast owoców rodzącemu miasta, wiszące w powietrzu, ogrody, kołyszące się na stopniach tęczy, zwierzę nowych namiętności, lasy zielone, zroszone czerwonemi rzekami...
— No i co dalej?
— Człowiek — Bóg, ze szczytu góry wodzący okiem, po ruinach niebotycznych, w jakich zagrzebał stary świat, świat swej niewoli. Tygrysy — błądzące pustemi ulicami miast wymarłych, świątynie, w których uwięzione wizerunki zdetronizowanych bogów czernieją w ciemnościach i służą za gniazda jaszczurkom. Cichy szelest starych wężów, pełzających po przybytkach minionej świetności. Cisza na świecie, należącym do niezwyciężonego Zdobywcy, który oto na ołtarzach najwyższej góry w łunie zachodu sam sobie składa objatę z rękami, owiniętemi w dymiące trzewia ofiary... Pieśni, dzwonki i bębenki nagich, smagłych kobiet, w tańcu wirujących dokoła niego — i wielka, świetna gwiazda błękitna, drżąca migotliwie nad czarnemi grzbietami gór...
Popiołka wziął od niej szklankę z rumem, wypił, zapalił papierosa, a zlekka odsunąwszy Agnes dłonią od siebie, zapytał szyderczo:
— Jakież to nowe świństwo ubierasz w tak wyszukane klejnoty?
Młoda kobieta spojrzała na niego i wybuchnęła śmiechem.
— Literatura! Znowu literatura, ty, nasienie szatańskie, wiecznie kuszące cieniami, wiecznie zwodzące! Gwiazda nad grzbietami gór. — Lucyferyzm, wasz znak kabalistyczny przeciw gwieździe krzyża... Banalne! Banalne! Pokłoń mi się, a dam ci panowanie nad światem! Co za demoniczna poza! Szarlatany, czciciele szatana, oszusty do kupy razem ze swoim głupkowatym Trockim i jego gwiazdą czerwoną!
Zaciągnął się kilka razy papierosem.
— Daj mi, Agnes, jeszcze wódki! — rzekł szorstko. — Oto, widzisz, z czem ci najlepiej, najbardziej do twarzy — ty, córko szynkarzy świata. Cobyś ta udawała! Artysta jestem, ludzi czuję, widzę nawskróś. Ty jesteś „cymbał grzmiący“, deklamatorka. Sama żyjesz w pustce — i owszem, z tem się zgadzam. Twoje marzenia są takie same, jak twoja miłość — nie dają nic, bo za niemi nic niema, duszy niema. Ty jesteś mały, nędzny, plugawy potworek — maszkaron ohydny, który się przyśnił jakiemuś dręczonemu przez złe sny średniowiecznemu mnichowi.
Wybuchnął śmiechem.
— Djabeł! Jak Boga mego — djabeł! Ależ — i owszem, najzupełniej wierzę! Tak jest, chodzi po świecie i kusi ludzi — nieraz sam widziałem. Istotnie — to nie ulega wątpliwości. Więc ty, Agnes — ty jesteś mój „incubus“. Bardzo ładnie. Bardzo mi przyjemnie. Owszem, wdzięczny jestem djabłu za uprzejmość. Nudzę się, jak widzisz, piekielnie, jestem tak samotny, tak opuszczony... Powiedzmy też, że zmęczyłem się trochę... Chwila jak najodpowiedniejsza... Nie jestem od tego... Ale co! Żałuję, że sam djabłem nie jestem! Dobre miałbym dziś czasy...
Zaśmiał się ironicznie.
— I czegóżeś nadzwyczajnego dokazała, djablico? Wre w tobie i kipi złość, zbrodnia... Włosy jeży ci zbrodnicza ambicja, a jakież te wielkie twoje zbrodnie? Uwiodłaś rodzonego brata, no... Zostałaś prostytutką, a zarazem ajentką „kontrrazwiedki“ carskiej... Do swej jamy wciągałaś nieostrożnych oficerów-złodziei, dezerterów, łotrzyków, okradałaś ich i „wsypywałaś“... Wielkie rzeczy!... Dziś tak samo pracujesz dla bolszewików. Po dawnemu grasz rolę uwiedzionej piękności, nieszczęśliwej córki pułkownika i wciągasz do swego hotelowego numeru głupich spiskowców, których okradasz i sprzedajesz „czerezwyczajce”... Szpiegujesz nas... No i kradniesz. Kradniesz złoto, kosztowności, które chowasz, jak kruk... Ja cię nie sądzę, co mi tam... Ale cóżeś ty za demon znowu! Gad błotny, nie demon... Jesteś zła, byłabyś zdolna do wszystkiego, tylko że w tej twojej złości niema za grosz siły twórczej. Gryzące nic!
— Może. Może masz słuszność. Może jeszcze nie wszystkie progi przekroczyłam, nie mogłam się jeszcze doświadczyć...
— A czego ty chcesz? Czy wiesz sama?
— Wiem...
— Czego?
Przeciągnęła się tak, że aż jej kości w stawach zatrzeszczały.
— Aech! — ziewnęła przeciągle i białe zęby błysnęły z poza czerwonych jej warg. — Chciałabym duszy poszukać w człowieku... sama... paznokciami, zębami, nożem, szpilką od włosów... Chciałabym ręce opłukać sobie we krwi... Dusze ludzkie, z ciał uciekające, w usta brać... Aech!
— Ścierwo! — bryznął Popiołka.
— Czy uwierzysz? Z tem zasypiam! I to mi się marzy. Widzę się nad żywemi, skrępowanemi ciałami, panią serc, drżących z trwogi, panią oczu, świecących takiemi blaskami, jakich nigdy i nigdzie nie zobaczy... Co za rozkosz patrzeć w te klejnoty żywe i śpiewające, gdy mienią się wszelkiemi blaskami aż do śmierci... Muszę!... Harfy czerwone porobię sobie z ludzi...
Zakrzywiła drapieżnie palce.
— Będę katem, kochającym swe rzadkie i święte rzemiosło... Będę czerwoną kapłanką śmierci... Będę chodziła za wojskiem i rozstrzeliwała jeńców, oficerów... Wy zepsuliście i zdeprawowaliście nawet rozkosz mordu, zabijacie na zimno maszynami... Ja wznowię krwawe ofiary... Ale na początek...
Przycisnęła się do piersi Popiołki.
— Na początek, na pierwszy raz trzeba mi ofiar upragnionych, takich, których śmierć obmyślałabym długo, jak pieszczoty dla kochanka... I ja te ofiary znam... I ty je znasz... I możesz mi je wydać...
Ucho trzymała na jego sercu. Uczuła jak na chwilę przestało bić.
— Wydasz? — szepnęła.
Gardło mu coś ścisnęło. Chrząknął.
— Dziwię się, że ci karku nie skręciłem w tej chwili! — odpowiedział jej, z trudem opanowując się. — Ale i to poza u ciebie, idjotyczna, kabotyńska poza, naśladowanie... Ja też widziałem „Salome“ w „Kameralnym“, w inscenizacji Meierholda... Pachnie ona bardzo rybą po żydowsku!... Daj mi głowę Jana!
Parsknął śmiechem.
Agnes wyprostowała się.
— Jakiego „Jana“ znów ci się zachciewa! — drwił z niej. — Ten twój „Jan“ to kanalja, zbrodniarz, któryby ci mógł być mistrzem... To poprostu ludożerca... A ona — biedna, oszukana kobieta...
— Piękna jest! — westchnęła.
— I oczywiście, naśladując „Salome“ mogłabyś wziąć tych ludzi na tortury — mówił dalej. — Rozumiem to. A w zysku jeszcze i te piękne butony, brylanty, klejnoty...
— Wydarłabym je razem z uszami.
— I owszem, to w stylu epoki... Ale to potrafi zrobić pierwszy lepszy marynarz kronsztadzki lub obozowy ciura... Gdzież w tem genjusz demona, o ty, mój nędzny djable bez talentu?... Gdyby szło o wielką zbrodnię, może pomógłbym ci bodaj z ciekawości, ale rzezimieszkiem nie byłem. Nie, żebym się tego wstydził... Lecz nie byłem i nie umiem... Spróbuj sama Piotrowskiego ukąsić... Widzisz, na to, aby móc popełnić wielką zbrodnię, trzeba mieć wielki, tragiczny talent... Zbrodnie wymyślają poeci — nie kanalje... Bo to wielka tragedja... A ty żyjesz błotem i podłością, jak wąż...
Przygarnął ją ramieniem.
— Masz rachityczne myśli, wyrodne, brudne namiętności... Jesteś pianą ulicy... Nie rób z siebie szatana... Ty upadlasz — i to mi wystarcza... Przy tobie znowu zaczynam się śmiać, a tego właśnie śmiechu potrzeba mi. Idjotycznego śmiechu podłego bydlęcia... Strzel w kąt koturnami, bądź taką kanalją, jaką jesteś, głupią, brudną, chorą, nikczemną... Nie stać cię na więcej i taka mi się podobasz... Nareszcie to, co jest, nie żaden tam dramatyczny charakter, ale ludo-zwierz żerujący na ulicach... Kamienna dżungla dzikich zwierząt... Łowy... Oho, to jest miasto. To jest rzeczywistość i to jest życie... Chodź, co tam jeszcze masz w zapasie, wyuzdana samico kanałów, piwnic i strychów!... Powinnabyś mruczeć, jak kot, kiedy cię głaszczę... Jakież tam jeszcze plugawe pieszczoty, kapłanko zwyrodniałych pocałunków...
Ręka mu drgnęła, szklanka przechyliła się i złoty płyn wylał się na nagie, ciemne ciało kobiety.
— Nie szkodzi! — szepnęła Agnes. — Upijesz się mną...
A pochylając się nad nim, dodała:
— Więc tak bardzo pragniesz zapomnieć? Tak bardzo ją kochasz? Pamiętajże: Przez twoje serce sięgnę do jej serca.
— Przez moje — serce! — mruknął ironicznie, chwytając ją w ramiona.