<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Wściekłe psy
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Katolicka Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIX.

— Czego?
— Chcę mówić z towarzyszem Popiołką.
— W jakiej sprawie?
— W jego sprawie osobistej.
— Ja was nie znam.
— Ale on mnie zna. Zameldujcie mnie, to się przekonacie.
— Nie jestem lokaj, żebym meldował.
W uchylonej furtce wielkiej, drewnianej, zamkniętej bramy, stał zbrojny drab i badał Zauchę. Z okna stojącego tuż domku odźwiernego padało żółte światło, w którem dwie twarze przyglądały się sobie badawczo. Drab miał wyłupiaste, „nachalne, jasne oczy i rude wąsiska. Jego skórzana kurtka połyskiwała w świetle jak pancerz. Anarchista wyglądał w cieniu niby zrobiony z lanego żelaza.
— Więc cóż będzie? Puścicie, mnie, czy nie puścicie?
— Oddajcie broń.
— Nie mam żadnej broni.
Odźwierny obmacał Zausze piersi i kieszenie.
— Możecie iść — mruknął, machnąwszy ręką w stronę czarnej otchłani, w której głębi połyskiwały okna.
Nic nie widząc i nie wiedząc właściwie, dokąd idzie, Zaucha ruszył wprost na światło. Potknął się na jakichś schodach, upadł, dźwignął się i ostrożnie macając schody stopą, stanął przed oszklonemi, podwójnemi drzwiami. Napróżno szukając klamki, zajrzał przez szyby do wnętrza. Ujrzał oświetloną elektrycznie sień, raczej „hall“ eleganckiej willi. Na szaragach wisiały płaszcze, na stole leżało kilka czapek.
Wtem zerwał się wiatr i coś sucho załopotało w powietrzu. Zaucha spojrzał w górę. Wielki, czarny cień zakołysał się w powietrzu, zawahał się i z cichym chichotem zwinął się, jak do skoku — w tej chwili jednak wicher pochwycił go i rzucił gdzieś w górę.
Zaucha domyślił się, że to prawdopodobnie czarny sztandar.
Po dłuższem poszukiwaniu udało mu się namacać dzwonek.
Pocisnął.
Dał się słyszeć przeciągły, głośny jęk, poczem między drzwiami zapłonęła lampa tak, że światło jej padło na gościa.
Drzwi otwarły się.
W „hallu“ przyjął gościa mały, okrągły człowieczek, w skombinowanym kostjumie, z twarzą okrągłą jak cyferblat i ogoloną starannie. Z pod niskiego czoła, zmarszczkami zdziwienia pokrytego, patrzyło dwoje bezmyślnych oczu, pod perkatym, mazurskim nosem świeciły wybrylantynowane i podkręcone w górę wąsy.
— Towarzysza Popiołkę zastałem? — spytał Zaucha.
— Jest, ale zajęty.
— Poczekam na niego.
— To utopja! — potrząsł głową właściciel zdziwionego czoła.
— Niby dlaczego? — zdziwił się teraz Zaucha. — Mam do niego bardzo ważny interes i muszę się z nim widzieć. Przyjeżdżam z Kijowa.
— A, z Kijowa! — zgodził się „anarch“ takim tonem, jakby mówił: — To co innego, trzeba mi było zaraz powiedzieć.
Podumał, a potem rzekł:
— Widzicie, towarzyszu, Popiołka jest teraz bardzo zajęty i nie wiem, jak to długo potrwa. Czekać można — jeśli kto chce...
— Będę czekał.
— No, to proszę. Rozbierzcie się...
— A nie zginie? — mówił Zaucha, zdejmując wierzchnie nakrycie.
— Utopja! My jesteśmy dobrze zaopatrzeni, a stąd nic nie wyniesie. Ciepło u nas, znaleźliśmy w „osobniaku“ spory zapas węgla i drzewa, palimy i siedzimy tu, jak u Pana Boga za piecem. Pozwólcie, pomogę wam. Ostrożnie, potkniecie się.
— A, karabin maszynowy!
— Wkrótce każdy przyzwoity człowiek, zamiast psa, będzie za sobą ciągnął na sznurku karabin maszynowy. Taka moda!
Rozmowny anarchista wprowadził Zauchę do obszernej, białej, przyzwoicie urządzonej jadalni, z długim siołem, na którego końcu syczał jeszcze i pogwizdywał wielki, mosiężny samowar; tuż stał czajnik, przykryty dla ciepła kogutem, z żółtej flaneli. Żółty, orzechowy kredens wiedeński, czarne pianino, ozdobne wazony, miękka, otoczona fotelami kanapa w kącie pokoju, zegary — wszystko przypominało niezbyt wytworną wprawdzie, ale wygodną i zaciszną jadalnię zamożnego burżuja.
— Siadajcie! Może herbatki? Nie? Ale może przecie?... Dobra! Nie? No, to papierosa!
Z tylnej kieszeni spodni wyjął dużą papierośnicę srebrną ze złotemi inicjałami, wśród których błysnął drogi kamień, poczęstował Zauchę, a potem, zamknąwszy głośno papierośnicę, schował ją do kieszeni.
— No? I jakże się wam u nas, anarchistów, podoba? — zapytał z nietajoną dumą, zapalając Zausze papierosa.
— Owszem, owszem! — uznał Zaucha.
— Ludzie myślą, że my tu sztyletami wciąż tylko wywijamy, trucizną pijemy „bruderszaft” i tańczymy goli. Utopja! Żyjemy sobie cicho, czyściutko, cieplutko, spokojnie — jak w raju! Wszystko jest, niczego nie brak... Wygoda! Siadajcie, proszę, siadajcie, tu, na kanapce, miękko! Prawda, jak to wszystko porządnie urządzone? Otóż mówi się — rewolucja, zwycięstwo proletarjatu, a kiedy się porówna nędzne mieszkania robotników z przepychem stojących pustką „osobniaków” burżuazji, pojąć nie można, jakim cudem te chramy egotyzmu jeszcze stoją i nie zostały zburzone. Wytłumaczyć to można tylko nadzwyczajnym taktem środowisk rewolucyjnych. Pomyślcie, rodzina, której własnością był ten „osobniak“, ma w Moskwie jeszcze wielką kamienicę, cztery „osobniaki“ i willę na wsi. I gdyby nie my, ta willa wciąż stałaby pustką! Zawsze mówiłem — niema to jak anarchiści! Wszystko inne — to utopja!
Słowa gadatliwego anarchisty ciągnęły się, jak zlepione i nagle Zaucha zauważył, że one mają zapach — smarowidła na buty, wosku do froterowania podłóg, kleju stolarskiego, czy przepoconego, dawno niemytego ciała, czegoś, co czuć było warsztatem lub niewietrzoną garderobą.
— Przepraszam was — przerwał nagle. — Czem wy byliście w cywilu?
— Ja? — zdziwił się mały człowieczek i aż się oglądnął, szukając, do kogoby mogło być skierowane to pytanie. — Ja? Ja byłem przemysłowcem. Introligatorem.
— I wy jesteście anarchistą?
— Jestem! A czemuż nie miałbym być? Dziś takie czasy, że każdy musi być czemś...
— Czyżby?
— Rozumie się.
— Więc dlaczego nie jesteście bolszewikiem?
— Tak. Nieraz się nad tem zastanawiałem i pojąć tego nie mogę. Sam siebie doprawdy nie rozumiem. Właściwie to powinienem być bolszewikiem, bo na tem się znam. Ale wiadomo, że to efemeryda, zjawienie przechodnie. Stadjum rewolucyjności to dopiero anarchja; i bolszewizm musi awansować na anarchję, inaczej nie będzie się mógł umotywować. Więc ja to wolałem zrobić prędzej. Wie pan? Ja wogóle jestem dziwny. Nie wiem, czy drugiego takiego człowieka spotka na świecie.
— Nie wiem. I dlaczegóż pan nie chce wrócić do kraju? — pytał Zaucha, niby nienaumyślnie chwyciwszy się słówka „pan”.
„Dziwny człowiek“ roześmiał się.
— Przecież tam nie puszczają! A Austrjacy biorą wszystkich na włoski front. U nas jeden, co uciekł od Austrji z włoskiego frontu, to on katastrofalne rzeczy opowiada o tem... A tu znowu bolszewicy chcą brać „plennych” do krasnej armji. Słyszał pan? W samej Syberji jest dwieście tysięcy „plennych“, a bolszewik wojska porządnego nima, to on „plennych” będzie brał. A mnie to naco? Jak ja w naszej „czarnej gwardji”, to mnie już nic nie obchodzi...
— Co to za hałasy? — zdziwił się Zaucha.
Od pewnego już czasu słychać było liczne, ciężkie stąpania na górze, na pierwszem piętrze. Dolatywały nawet stłumione krzyki, odgłosy nawoływań, raz huk, jakby coś ciężkiego upadło. Teraz, głosy te niskie, bezwzględne, szorstkie wrzawą swą wypełniły westybul. Dudniały kroki na schodach, szczękała broń, ktoś upuścił karabin...
— Nic takiego. To tylko nasi ludzie idą do pola. Zaczekajcie chwilę!
Zaucha siedział sam, zasłuchany w cichy świst samowara, trochę zmieszany, trochę zawstydzony, nieswój. Było mu zupełnie głupio.
— Nie doczekam się chyba Popiołki! — pomyślał, przygotowując sobie mimowoli wyjście.
Wiszący koło kredensu zegar ścienny wybił powoli ósmą.
— No, jeszcze wcześnie. Mogę chwilę zaczekać — wahał się.
Wtem zasyczało coś za nim i drugi zegar w stylu „Empire“ na alabastrowych kolumienkach śpiesznie srebrnym głosikiem wydzwonił ósmą. Ledwo zmilkł, gdzieś nad głową Zauchy tym razem odezwały się stłumione, lecz silne i niskie dźwięki.
Zaucha słuchał zdziwiony — po całym domu, z pokoju do pokoju szła dźwięczna, miarowa muzyka, to bliżej, to dalej, jak gdyby to zegar niewidzialny chodził, na różne głosy dzwoniąc, to tu, to tam, raz niskim, poważnym dźwiękiem, niby chcąc przerazić, znów śmiejąc się, chichocąc srebrzyście, to jeszcze charcząc głośno, trywjalnie, z zaspanem ziewaniem. Było wtem coś tak niesamowitego, że Zaucha aż się wzdrygnął i przetarłszy oczy ręką, rozejrzał się dokoła.
Znowu odezwały się liczne kroki, stąpania, szczęk broni, coś w rodzaju komendy, otwarto drzwi wchodowe; niby oddział wojska wymaszerowywał z domu. Ktoś się poślizgnął na schodach, zaklął, inni roześmiali się, wreszcie drzwi zatrzaśnięto, stąpania ścichły. W westybulu jakiś czas jeszcze rozmawiano głośno po polsku, zwłaszcza wyraźnie rozlegał się czyjś trzeszczący, drewniany głos, swobodny i pewny siebie.
Szczęknęła klamka w drzwiach; do pokoju weszło kilku mężczyzn, wśród których Zaucha poznał też pięknego Rosjanina z odczytu w „osobniaku“ Titowa.
— Nie przeczę! Nie przeczę! — silnym, dźwięcznym barytonem kończył rozpoczęte zdanie Rosjanin. — Bolszewików nienawidzę i tylko dlatego jestem anarchistą.
— Były carski oficer — i to „gwardiejec!“ — anarchistą! — śmiał się rzechocąco mały, zaniedbany, nieogolony człowieczek z łysiejącą, kulistą czaszką i długim, cienkim, spiczastym nosem. — Były carski oficer!
— Da czto wy, Drozdowskij! I cóż z tego, że byłem carskim oficerem? Rózgami siekłem, mordy biłem, zęby czyściłem pięścią jak najlepszy dentysta. Tak mnie uczono, wojny inaczej nie rozumiałem...
— I z pewnością, gdybyście byli w „białej gwardji“, robilibyście to samo.
— Bardzo może być. I nie bić dobrze — i bić dobrze! To zależy od mody.
— I od mordy!
— Nie ja, Mikołaj Piotrowicz Żuków, gusarskij korniet, będę poprawiał świat, towarzysze, nie ja. I nie chciałem nigdy i nie potrafiłbym. W głębokości duszy swojej, prawdę miłującej, czuję ja towarzysze, iż na świecie dwie są klasy ludzi: bijących w mordę i biorących po mordzie — i tego żaden ustrój społeczny ani państwowy nie zmieni. Myślcie, co chcecie, piszcie jak najpiękniej, ale ja — wiem. Sołdacka dola! Podpierał mordę kułakiem za dawnych czasów carski „diad‘ka“, dziś po uchu trzepać będzie bolszewicki nastawnik. Godła państwowe się zmienią i barwy i rząd i wszystko, z dawnej sytości w głód popadniesz, a morda po staremu, u nas, w Rosji, będzie puchła... Otóż ja wolę, żeby puchła drugiemu, a nie mnie!
— I jak wy z takiemi zasadami mogliście zostać anarchistą?
— A czyż to są zasady? Towarzyszu, pysznię się tem, że ja, Mikołaj Piotrowicz Żuków, gusarskij korniet, wogóle nigdy żadnych zasad nie miałem, nie mam i mieć nie będę. Stoję poza wszelkiemi zasadami i dlatego anarchja przemawia mi do duszy, jak wogóle ruskiemu człowiekowi.
— Tego ja absolutnie nie rozumiem! — wtrącił anarchista-introligator. — To już stanowczo utopja!
— Bo wy nie możecie zrozumieć i nigdy nie zrozumiecie, że nasza święta Rosja twarda jest, niezmienna i przeżyje wszystko. Czasami kaprysi — ot, jak teraz! Wojna zaciągnęła się, przegrana, drożyzna wielka — tak won caria, gienierałow, palicju, żandarmierju, dawaj swabodu... Nieet szutisz, brat! A któż wymyślił caria, gienierałow, żandarmerję — czy nie Rosja? Nie bójcie się — wrócą oni! Czy ja to wszystko stworzyłem, ja coś wymyślę? A czy ja wiem, co to Rosja? Wiem, że biłem po mordzie jako Carski oficer, a przyjdzie czas, to do tych samych kanalij — bolszewików pójdę i ich to bolszewickich czudobagatyriej, szarych mużyczków ruskich po zębach czesać będę... Tam, u was, w waszych małych państwach, w Belgji, w Danji czy drugiej Awstro-Wiengrji — obywatel kichnąć nie może swobodnie, bo a nuż się państwo rozleci — ale u nas, w Rassieji, czy masz jakie zasady czy nie — „gulaj dusza!“ wsio rawno, Rosja wszystko wytrzyma!
Umilkł, zamyślił się, a potem powtórzył:
— Awstro-Wiengrja, dwojjedinaja monarchja... Ech, gromkoje słowo!
— „Utopja“, cholero jedna, gdzież ten rum? — zatrzeszczał anarchista, którego Żuków nazwał Drozdowskim.
— Zaczekajcie chwilę, nie jesteśmy sami! — tłumaczył, zerkając w stronę Zauchy.
Żuków rzucił okiem na Zauchę.
— Zdrastwujtie, burżuj! — zawołał na niego. — My, zdaje się, widzieliśmy się wczoraj w domu Titowa... Jak się wam podobało?
— Cóż? Zajmujące! — rzekł Zaucha ostrożnie.
— Wy do Popiołki? Znaleźliście go?
I Żuków odwrócił się od niego, nie czekając na odpowiedź.
— Co za burżujskie bydlę z tego „Utopji!“ — trzeszczał z oburzeniem Drozdowski. — Wiecznie się z czemś kryje, wiecznie ratuje jakieś pozory. Zrozumiej-że, człowieku, że nam plewat‘ na pozory! Okres konspiracji w kanałach podziemnych już minął. Na słońce wyłaź, kanalarzu!...
— Piękny temat — wzruszył się pretensjonalnie ubrany młodzik, wysoki, chudy, pogięty, jakby składany. — Piękny temat! Wychodź na słońce, kanalarzu, śmiało spojrzyj mu w twarz, to brat twój, twój przyjaciel.
— Poklep je po ramieniu! — roześmiał się Żukow. — Nie będziesz już potrzebował czyścić kanałów! Precz z kanałami! — Kakaja czepucha!
Składany młodzik wyciągnął długie, czerwone łapy w przykrótkich rękawach czarnej, aksamitnej kurtki i rozczapierzonemi palcami, jak grabiami, przejechał sobie przez gęstą, długą czuprynę.
— Otóż mi rewolucjonista! — mówił z wyniosłym uśmiechem. Tak, tak! Z podziwem patrzę, jak ze scen zdobytych przez lud teatrów wciąż jeszcze śpiewają „Aidy“ i „Traviaty“ ze wszystkimi Hiszpanami i hrabiami, jak w przyjętych przez was wierszach wciąż jeszcze rozkwitają te same róże z pańskich oranżeryj i jak oczy wasze aż się rozlatują zezem z rozkoszy na widok obrazów, sławiących wspaniałość przeszłości! Zrozumiejcież, że podwójny pożar wojny i rewolucji spustoszył nietylko nasze dusze, ale i nasze miasta! Pałace wczorajszego przepychu stoją podobne do szeregu wypalonych szkieletów, zburzone miasta czekają na nowych budowniczych, trąba powietrzna rewolucji wyrwała, wykarczowała z dusz krzywe i czarne korzenie niewolnictwa, dusza ludu oczekuje wielkiego siewu — a wy wciąż śmiejecie się z nowych pieśni! Jakże? Więc kiedy uciszą się wzburzone dziś żywioły rewolucji, wy w dni świąteczne, z łańcuszkami od zegarków na jedwabnych kamizelkach będziecie wychodzili na place przed swemi sowjetami rejonowemi na partję krokieta?
— A wam tego mało, młody człowieku? — bąknął z lekceważeniem Żuków.
— Wiedzcież, że dla naszych szyj, szyj Goljatów pracy, niema odpowiednich numerów w garderobie kołnierzyków burżuazji.
— A wot, wy wogóle kołnierzyków nie nosicie! Hehe! Towarzysz Quebouriez niedawno temu rozbił skład z bielizną wszechrosyjskiego związku miast — z pobudek ideowych, powiada! Wriosz, brat! Jakie tam pobudki ideowe? Wszak anarchiści bielizny nie noszą!
Ale Zaucha z pewnem zainteresowaniem przyglądał się „Goljatowi pracy”. Młody ten człowiek, z gałązką wilczej jagody w butonierce, miał wygląd ni to aktora kabaretowego czy filmowego, ni to „alfonsa”, chwilowo pozbawionego utrzymania, ni to włamywacza, podszywającego się pod jedną lub drugą kategorję. Pod ściągniętemi forsownie w wyraz zadumy i szlachetnej pogardy twardemi rysami jego twarzy podejrzywało się, jak pod maską, grymas dziwnie niski i podły. Wielkie jego, niebieskie i zimno lśniące oczy usiłowały patrzeć niewinnie i powłóczyście.
Drozdowski musiał go nie lubić, bo rzucił się na niego z gwałtowną zajadłością.
— Banda grafomanów bez talentu — wołał — chce wykorzystać sytuację i z barbarzyństwa chamów, niszczących, co im w ręce wpadnie, chce zrobić „rewolucję duchową” na rzecz swych poronionych błazeństw. Rewolucja trwa już rok — a cóżeście wyprodukowali, „Goljaci pracy“, naciągający ludzi po kawiarniach?
— Nikt nie wie jeszcze, jakie ogromne słońca oświecać będą życie przyszłości! — z godnością odpowiedział „Goljat pracy”. — Może być, artyści w stubarwne tęcze zmienią szary pył miast, może być, ze szczytów gór niemilknąca dzwonić będzie gromowa muzyka zmienionych we flety wulkanów, może być, falom oceanów każemy przebierać na rozpiętych między Europą a Ameryką strunach.
— Utopja! — wykrzyknął introligator — anarchista.
— Jedno tylko dla mnie jest jasne: My otwarliśmy pierwszą kartę najnowszej historji sztuki, my, futuryści.
— I czemżeście ją otwarli? — zirytował się Drozdowski. — „Obłokiem w spodniach?”[1]
— A choćby nawet! — uśmiechnął się futurysta łaskawie. — Wy Majakowskiego wyśmiewacie, a ja go kocham i nazywam go Łapą Współczesności. On przekonany „cowboy“ ze świszczącemi oczami wyjącej syreny Dni. Jego lasso silnie okręca mózgi słuchaczów. Z pod jego wierszy trudno wyjść żywym, to znaczy żywym, jeszcze żywym dla starej sztuki.
— Atoli, przestańcie. Czy wy wiecie, co wy wygadujecie, opętańcze? — gwałtownie rzucał się Drozdowski. — Zlitujcie się, niech go kto poskromi!
— Efemeryda! Efemeryda! — powtarzał jakby magiczne jakieś słowo Utopja, wpatrzony z cielęcym podziwem i przerażeniem w towarzysza Atolla.
Ale futurysta nie dał sobie przerwać, lecz ciągnął niewzruszenie głosem spokojnym, drewnianym, zlekka skrzypiącym:
— Majakowskij — to apasz dla kretynów, na „five o‘ clock‘u“ — rewolucyjny dyktator dla czających się reakcyj — dzieweczka dla mądrych, wolnych i doskonałych w sobie dla kultury. Jego człowiek — to rozmach wszechświatowy, genjalnie szukający. Swą żywiołowością Majakowskij wywołuje trzęsienie ziemi w twórczości i jest jedynym, który tak nirwannie dźwiga na gwiazdy tych, którzy chcą pić herbatę w obłokach. I z obrzydzeniem myślę o tem, iż tylko nieliczni czują jego wielkość w całej jej pełni, podczas gdy on — jest z serca Człowieczeństwa!
Futurysta skończył i powiódł wielkiemi, zimnemi, niebieskiemi oczami po twarzach towarzyszów, przyczem dumne spojrzenie jego musnęło twarz Zauchy, jakby pytając:
— A co? Nie jestem genjalny?
— Psiakrew, Utopja, jeśli teraz rumu nie dacie, to już doprawdy nie ręczę za siebie! — nie na żarty rozgniewał się Drozdowski.
Utopja wciąż jeszcze stał nieruchomy i wpatrzony w Atolla.
— Słowo honoru daję! — zwrócił się naraz do Drozdowskiego. — Nic a nic nie zrozumiałem — ale czyżby to istotnie mogło coś znaczyć?
— Napij się wódki, to zobaczysz! Chyba już nie masz co kryć przed „burżujem!“ Zresztą — dajcie i „burżujowi trochę wódki, z pewnością się napije!
Wtem w westybulu dały się słyszeć żywe, drobne kroczki i niski, dźwięczny głos kobiecy, wesoły, rozbawiony tuż drugi, męski. Zaucha odrazu poznał głos Popiołki, donośny, jakby trochę podniecony czy podrażniony, zdawało mu się jednak, że i drugi głos nie jest mu obcy.
— Popiołka! — zwrócił uwagę Utopji i wstał, chcąc wyjść do starego znajomego.
Zaraz! Tam dama! — tajemniczo uśmiechnął się Utopja. — Muszę się wpierw z Popiołką zobaczyć.
Wyszedł — a po chwili stanął w drzwiach i głową dał znak Zausze, aby szedł za nim.
Prowadził go przez sienie, korytarze, pokoiki — na tył domu. Przez uchylone drzwi, wiodące do małej komórki, ujrzał Zaucha kilka postaci, wyciągniętych na siennikach i półgłosem rozmawiających w zmroku. Nad nimi wisiały ich karabiny. W sieni stały otwarte skrzynie z granatami ręcznemi, osobno ustawiono kilka wielkich, ciężkich bomb, zwanych „latarniami“. W kątach piętrzyły się stosy czerwonych skrzyń z amunicją, a dalej widać było, okryte dyskretnie rogóżką, dwie lufy karabinów maszynowych.
— Forteca! — mruknął Zaucha do Utopji.
— Wszystko poto, żeby nie płacić czynszu za mieszkanie! — uśmiechnął się anarchista. — A żebyście widzieli naszą śpiżarnię! A piwnicę! Czego tam niema! „Kacapy“ nie umieją tak gospodarować, jak my. Oni wszystko sprzedają, pieniądze chowają, a żyją chlebem, kapustą i herbatą. Proszę — przez kuchnię!
W pańskiej, wspaniale urządzonej kuchni, koło białego pieca, wysuniętego na środek, krzątało się dwóch kucharzy. Na blasze syczały i dymiły wielkie kotły.
— Stu dwudziestu ludzi trzeba żywić! — objaśnił Utopja. — Na prawo, towarzyszu, na prawo, tak, tędy, tą ciasną kiszką... I znowu na prawo...
Skręcili w mały, ciemny korytarzyk, w którego głębi błysnęło czerwone, krwawe światło. Były to drzwi, z wprawioną od góry dużą, czerwoną szybą. Ta szyba świeciła krwawo — szkarłatnym blaskiem, wśród którego poruszał się nieuchwytny, niewyraźny cień, niby czarne widmo, kąpiące się we krwi.
Utopja zapukał.
Odpowiedział mu donośny głos:
— Wejdź!





  1. „Obłok w spodniach“ — tak zatytułowany jest zbiór utworów futurysty rosyjskiego, Majakowskiego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.