<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Wściekłe psy
Wydawca Wydawnictwo Polskie <R. Wegner>
Data wyd. 1930
Druk Drukarnia Katolicka Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XX.

Idąc do Popiołki, Zaucha miał niezłomny zamiar rozmówienia się z nim wprost i bez ceremonji, wykazania mu całej niedorzeczności romantycznej „dziecinady anarchistycznej“, zwrócenia mu uwagi na fatalne następstwa, jakie muszą wypłynąć z tego bandyckiego dyletantyzmu, aby wreszcie wzruszyć go, skruszyć i wyciągnąć ze złego otoczenia. Co dalej z nim pocznie — nie zastanawiał się.
Znalazłszy się wśród członków grupy „Topór“, widząc ich porządki i poważne uzbrojenie, zaczął podejrzewać, iż wykonanie jego zbawczego i humanitarnego planu natrafi na trudności. Mimo wszystko, mimo całą niedorzeczność i zupełnie podejrzaną awanturniczość anarchistów, z zasłyszanych urywków ich rozmów spostrzegł, że wykolejeńcy ci korzeniami swych dusz tkwią w atmosferze istotnej, w warunkach zwarjowanych, ale konkretnych, wytworzonych przez rewolucję. Jeśli Leninowi, Trockiemu, Zinowjewowi i Kamieniewowi wolno było kosztem tylu tak ciężkich cierpień próbować realizacji swych doktryn i teoryj, to oczywiście takie samo prawo i takie same „dane“ mogli mieć też w danym razie Sołonowicz, Czornyj i Barmaszow — i nie było nic dziwnego w tem, że z takich czy innych powodów grupowali się dokoła nich ludzie, z ich ideologją sympatyzujący lub też widzący w nich — jak Utopja — ludzi przyszłości. Aby z tem polemizować, musiałoby się poprostu przekreślić fakt istnienia rewolucji i tego jej stadjum, w jakiem się właśnie znajdowała — a podejmowanie takiego zadania byłoby nonsensem.
Należało też zbadać, w jaki sposób Popiołka został anarchistą i do jakiego stopnia przejął się rewolucyjnością tej idei. Znając go, Zaucha podejrzewał, że jego związek z właściwymi anarchistami musi być luźny i raczej zewnętrzny. Sprawami społecznemi rzeźbiarz bardzo mało się zajmował. Sympatyzował oczywiście z ruchem radykalnym, nawet z rewolucją, sam właściwie pracował i żył, jak robotnik, był kiedyś kamieniarzem. Zaucha nie zdziwiłby się zupełnie, gdyby mu powiedziano, że Popiołka jest bolszewikiem; uważałby to za zupełnie naturalne. Ale anarchistą? Tego nie mógł zrozumieć. Przypuszczał tu raczej operetkową, zawsze kabotyńską skłonność artysty do nadzwyczajnych, olśniewających efektów i dziecinny pociąg do romantycznego bandytyzmu, czy raczej romantyzmu bandyckiego, w danych okolicznościach, niestety, urzeczywistnionego.
Dlatego z pewną tremą i miną poniekąd niewyraźną wchodził do pokoju anarchisty, niebardzo wiedząc właściwie, co mu ma powiedzieć. Działalności jego pochwalić nie mógł i nie pochwalał, zarazem jednak niezbyt wierzył w celowość i owocność dyskusji, zaś to, czego sam był na bulwarach świadkiem, wskazywałoby, iż Popiołka posunął się już bardzo daleko i prawdopodobnie ma za sobą sporo podobnych faktów dokonanych i niecofnionych. Nie wiedząc nic pewnego, Zaucha postanowił przedewszystkiem zorjentować się, poprzestając zpoczątku na roli gościa i starego, serdecznego znajomego.
Popiołka przywitał go bardzo ciepło, a objąwszy go swem długiem i potężnem ramieniem i przycisnąwszy zlekka do siebie, poprowadził go ku stojącemu przy biurku fotelowi, na którym go usadowił, a sam usiadł naprzeciw niego, na poręczy krzesła.
— Witajcież! Jak się macie? Cóż was przygnało do Moskwy? Dawno już tu jesteście? Skąd dowiedzieliście się o mnie? I że nie baliście się przyjść?
Zadawał jedno po drugiem pytanie, częstując papierosami. Zausze zdawało się, że Popiołka chciał pokryć swe zmieszanie temi pytaniami, na które nie dawał mu nawet odpowiedzieć. Wciąż jeszcze trzymał się tyłem do światła, tak, że gość widział tylko krótki, mocny kontur jego szerokiej szczęki, nakreślony w mroku czerwonawym refleksem przytłumionego światła.
Zaucha postanowił zadać jeden cios wprost w oczy.
— Słyszeć to słyszałem niewiele — rzekł z uśmiechem — ale zato przypadkiem widziałem was wczoraj przy robocie.
— Wczoraj? Gdzie? Kiedy? — zdziwił się Popiołka.
— W nocy, na Nikickim bulwarze, przy napadzie na samochód. Przebiegliście może w odległości dziesięciu kroków ode mnie. Wołałem na was — nie słyszeliście! Czyżby tak zhardział, że nie poznaje starych znajomych? — pomyślałem. I oto dlaczego odszukałem was i przyszedłem.
— Wczoraj, na Nikickim! Gdzieżeście wy byli?
— Jak przystało przyzwoitemu i bezbronnemu burżujowi, skuliłem się za pniem pewnej dobroczynnej, starej sosny. O mało mnie wasi ludzie nie postrzelili... Ho ho! Nie lada parada! Z drogi, hołoto, kiedy pan Popiołka idzie!
Popiołka był zmieszany, ale — śmiał się.
— Więc wyście tam byli? — pytał, śmiejąc się wciąż. — Byliście tam? Widzieliście?
— Najzupełniej przypadkowo. Wracałem właśnie ze zgromadzenia w klubie „Huraganu“...
— A, Rogdajew! U Rogdajewa byliście? Rogdajew jest dureń ze swemi odczytami. To, uważacie, grafoman, mędrkowaty taki, rozumiecie, gaduła, który wszystkich chce wciąż pouczać. Tłum chce rabunku, a nie odczytów! Rogdajew powinien zostać nauczycielem w szkole ludowej, a nie anarchistą.
Zerwał się z fotela i zaczął szybko chodzić po pokoju. Szeroki dywan, którym przykryta była podłoga, tłumił jego kroki. Wreszcie stanął, potarł dłonią czarną, kędzierzawą czuprynę i rzekł podnieconym, podrażnionym głosem:
— Porwaliśmy wczoraj burżujom samochód. Samochodów potrzebujemy, kupić ich nie mamy za co, bolszewicy prawa rekwizycji nam nie dadzą — więc trzeba sobie radzić, uważacie, Zaucha. Uważacie? Naturalnie, burżuje podniosły krzyk — dzisiejsze gazety znowu pełne są gwałtowania na nieznajomych, którzy siłą zarekwirowali samochód — ale to głupcy, bo prędzej czy później bolszewicy im i tak wszystko pozabierają...
— Niemniej jest to bandytyzm, Popiołka! — spokojnie lecz twardo rzucił Zaucha.
— Byliście wy na wojnie?
— Nie.
— No, to nie wiecie, że bandytyzm jest najbardziej rozpowszechnioną i uznaną formą eksproprjacji... Nie, Zaucha, nie zawracajcie mi głowy! Trzeba się było przypatrzyć! Dopierobyście mieli jakieś wyobrażenie o tem, czy prawo istnieje i komu albo naco jest potrzebne. To są wszystko zawracania gitary. Pojmujecie mnie. Więc wy kucaliście za pniem sosnowym? Nadzwyczajne! Oto, jak się w Rosji spotykają Polacy! Jeden kucający za krzakiem, a drugi — straszny bandyta z karabinem w ręku, postrach, uważacie, postrach tych tchórzów-bolszewików — nie, to bajeczne! Hihihihihi!
Zaucha przyglądał mu się badawczo.
Popiołka, ubrany w rosyjską, sukienną „gimnastiorkę“ z ciemno-zielonego sukna napozór nie zmienił się. Chodząc, a chwilami przystając przed Zauchą, szybko wyrzucał oderwane zdania, od czasu do czasu szeroko wjeżdżając dłonią we włosy. Twarz jego, twardo i mocno modelowana, szeroka, z wystającemi kośćmi policzkowemi, po dawnemu pełna była energji i życia, lecz gdy przez rozdarty abażur padło na nią światło, widziało się, że rumieńce jej są hektyczne, podkreślone bladością, oczy płoną gorączkowo, a między grubemi, ukośnemi, ciemnemi brwiami rysuje się pionowa brózda.
— On jest nienormalny! — myślał Zaucha.
— Ale bardzo rad jestem, że was widzę, bardzo rad, wierzcie mi! — mówił anarchista, jakby zmieszany spokojem i badawczem spojrzeniem gościa. — Wszyscy się tu teraz spotykamy. Rewolucyjna Moskwa pociąga ludzi.
Przysiadł na poręczy fotela, stojącego przed biurkiem i twarz jego znów znalazła się w cieniu.
— O, ja właściwie jestem tu tylko w przejeździe! — protestował Zaucha.
— W przejeździe, nie w przejeździe, a w gruncie rzeczy każdy ciekawy, co się tu dzieje. Dokądże jedziecie? Do domu, rozumie się!
— Jakiż to dom? Ze Szwabami? Dziękuję! Na to jeszcze czas. Dokąd jechać? Wszystko jedno, byłe stąd wyjechać. Tu żyć już nie można.
— Tak mówicie? Tak mówicie? Na serjo?
— Absolutnie nie można. Chciałbym do Europy, ale to oczywiście marzenia niewykonalne...
— Dlaczego? Dlaczego? Dziś niema niemożliwości.
— Skądże ja wezmę pieniędzy?
— Prosta rzecz! Zarżnijcie jakiego bogacza, zrabujcie mu złoto i jazda w świat. Któż wam zabroni?
— Z nim się nigdy nie będzie można poważnie dogadać — pomyślał Zaucha, a potem mówił dalej: — Ostatecznie wyjadę na Syberję... Ach, przepaść, utonąć gdzieś w lasach, w puszczy, w samotności!...
— Tak, to niezła myśl. Syberja — to coś, wciąż jeszcze coś, mimo kolei...
Wstał i zaczął żywo chodzić po pokoju.
— Uważacie? Ja nieraz o Syberji myślałem... Zebrać tam bandę, partję swoją i rabować!... Podbić ten kraj...
— Jermak to już zrobił — sucho zauważył Zaucha.
— To i ja też mogę, zwłaszcza w dzisiejszych czasach... Możnaby tam założyć państwo wolnych ludzi, zupełnie wolnych. Pojmujecie to? Barbarzyńskie państwo, takie dzikie, piękne, gdzie człowiek byłby zwierzem... Życie w nieustannej walce, kobiety tylko zdobyczne, niewolnice, śmierć w polu, życie prawdziwe... Podbić te głupie ludy na północy, zorganizować je... Ale to potem! Cóż robicie w Moskwie? Rewolucja was nie pociąga? Nie pracujecie w niej?
— Mojem zdaniem to nie jest żadna rewolucja, lecz najazd barbarzyńców. Zorganizowany, uzbrojony i chciwy zdobyczy proletarjat napadł na stronę, którą obwołał wrogą sobie, która mu jednak nigdy wrogą nie była, nie wojowała z nim, nie była zorganizowana ani przygotowana do walki z tym najazdem i nie broni się nawet. Mówiąc między nami, to, co w żargonie rewolucyjnym nazywa się budowaniem nowego życia, ja osobiście uważam za tępienie napadniętych i plondrowanie zdobytego kraju...
Popiołka stanął i słuchał zapatrzony w lampę, a kiedy Zaucha skończył mówić, wciąż zapatrzony w lampę, zaczął przecząco trząść głową.
— Nie, tak nie można mówić! — przeczył. — Obalanie przesądów jest niewątpliwie dziełem wyzwolenia. Nie zawsze to się da wykazać, jednakże dokonuje się w tej chwili rzecz najważniejsza, a mianowicie: wyzwolenie wewnętrzne.
— Nacóż tu potrzebna walka klasowa i to jeszcze z inteligencją, która nawet nie jest klasą.
— Mylicie się, Zaucha, mylicie się, jesteście w błędzie. Inteligencja jest klasą, tak tu, jak i wszędzie gdzie indziej, ale jest klasą najgłupszą, bo nie ma ani świadomości klasowej, ani organizacji, ani programu. Służąc burżuazji i żyjąc — nędznie pozatem — z resztek z jej stołu — najbardziej i najbezmyślniej przyczynia się do utrwalenia jej rządów, nieznośnych nawet dla samej inteligencji. Niezdobywcza, leniwa, najchętniej wypełniająca sobą najbanalniejsze szablony, inteligencja w masie swej zabija wszelką oryginalność i inicjatywę, tamuje życie, staje mu na drodze. Przez głupotę nie ma świadomości klasowej, przez tępotę i krótkowzroczność nie przygotowała się do walki, którą jej zapowiadano, i którą zresztą musiała przegrać. Inteligencję musi się rozbić!
— Ale też z was się zrobił socjał zaciekły! — zdziwił się Zaucha.
— Nie jestem socjałem, lecz anarchistą!
— Czy to nie poza, Popiołka, czy nie poza rewolucyjna?
— A choćby nawet — to i cóż? Jako artysta jestem rewolucjonistą i nie mogę nim nie być, temu nie zaprzeczycie. A jako artysta miałem też do czynienia głównie z inteligencją. Znam ją! To lokaje, zwykli lokaje! Któż tu podtrzymywał rządy carskie, kto w Niemczech trzyma Hohenzollernów, kto zawsze i wszędzie broni każdej, najidjotyczniejszej, starej maniery i wrzeszczy ze strachu i nienawiści na widok wszystkiego, co nowe i młode?
— Przesadzacie, przesadzacie, Popiołka. A zresztą trzeba na to wszystko patrzeć z punktu widzenia całości.
Ale Popiołka zapienił się. Powtarzał frazesy z pism bolszewickich, mieszając je równocześnie z własnemi, zastarzałemi bólami. Widać było, że zlepił sobie z tego już jakieś swoje „credo“, którego się nie wyrzeknie, bo mu ono na coś potrzebne.
Robiło się coraz nieprzyjemniej. Drażniły nierówne, szarpane zdania, kategorycznie i z tupetem wygłaszane przez Popiołkę, jego nerwowe ruchy i szybkie kroki, to znów niby pełne skupienia wpatrywanie się w lampę — wszystko nieszczere, gorączkowe.
Zaucha machnął ręką.
— Rewolucja rosyjska w głowie wam przewróciła, Popiołka! A nie zapominajcie, że jeśli tu macie do czynienia z dziczą, którą bolszewikom łatwo steroryzować, to tam, u nas, będzie inaczej. My mamy inną rewolucję w głowie...
— Otóż właśnie nieprawda! — wybuchnął znowu Popiołka. — My zapominamy o rzeczy najważniejszej, a mianowicie, że wobec nas skompromitowały się wszystkie narody i wszystkie systemy religijne, społeczne i filozoficzne. Mamy rozwiązane ręce, przekonaliśmy się, że na świecie niema nic świętego! Na przykładzie żywym, na własnej skórze ogniem nam tę prawdę wypalono, a my starym bałwanom się kłaniamy, zamiast rozbić wszystko dookoła i stworzyć...
— Co?
— Nowe życie!
— Niby jakie? Czy człowiekowi w rewolucji druga głowa przyrosła? Formuły się zmienią, lecz istota rzeczy pozostanie niezmieniona, jako że nie zmieniła się dusza ludzka. Zresztą — ja nie o tem chciałem z wami mówić...
— Więc co wy? Tak nic nie robiąc, „na gapia“ kręcicie się po rewolucji?
— Na gapia! Nie mam jeszcze o rewolucji swego sądu i przyznacie mi, że nie tylko ja, ale wiele znacznie tęższych umysłów od mego na sąd o tej sprawie przez długie dziesiątki lat się nie zdobędzie. Nikt nie ma prawa żądać ode mnie, abym robił to, czego nie rozumiem. Wy jesteście może w położeniu szczęśliwszem. Tak szerokich horyzontów nie mam. Obchodzi mnie ciaśniejsza trochę sprawa, dla mnie jednak najważniejsza.
— A! Polska! — uśmiechnął się Popiołka. — No?
— No, i nic! I to jest straszne! Nic niewiadomo! Ludzi ogarnia zupełne przygnębienie! Pomyślcie, tyle nadziei...
Teraz znów Popiołka machnął ręką.
— Wiedziałem!
— No, jeszcze niewiadomo!
— Samo się nie zrobi, a chcieć, naprawdę chcieć!
Wzruszył lekceważąco ramionami i skrzywił się pogardliwie.
— To trudno! Będziemy już robić tę rewolucję! — dodał.
— Aha! Boli cię! — pomyślał Zaucha.
I pytał:
— Lecz cóż się z wami działo? Gdzieżeście bywali?
— W Krakowie siedziałem. Potem — wzięto mnie do wojska. Ktoś powiedział: „Gladjatora ze mnie zrobiono.“ Tak, gladjatora. Omal nie zmarzłem na śmierć w Karpatach, okropne rzeczy widziałem. Potem znów w Turkiestanie byłem w obozie dla jeńców. Znów — upiorne historje. Na przeszło dziesięć tysięcy ludzi ani jednego lekarza. Komendant obozu miał tajny układ z fabrykantem trumien, brał procent od każdej trumny. Wreszcie wypuszczono mnie na wolność.
Zamyślił się.
— Dopiero, uważacie, kiedy mnie puszczono, spadło to na mnie. Już w Karpatach, a potem w tym obozie zacząłem odczuwać niewypowiedzianą potrzebę swego człowieka. Właściwie to ja przecie nigdy z ludźmi nie żyłem. Oderwany od gruntu, bez pracowni, zupełnie obcy swemu otoczeniu, wśród tysięcy ludzi byłem zupełnie sam. Przyszła nostalgja, a z nią tęsknota do człowieka. W Taszkiencie była kolonja polska, burżuje... Zpoczątku przyjmowali mnie, chodziłem, ale potem pokazało się, że to nie to... Na pustyni wyrobiłem sobie bardzo wysokie pojęcie o człowieku, a tymczasem to, co znalazłem, pojmujecie, zupełnie temu nie odpowiadało... Powiedziałem sobie, żem sobie znowu coś w duszę nałgał, że chcę niemożliwości... Znowu, rozumiecie, na pysk zleciałem, sińców sobie nabiłem duchowo... Wtem...
Wstał i nerwowo przeszedł się po pokoju.
— Wtem — błysnęło. Przyszedł człowiek. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości. Przyszedł.
Stanął przed Zauchą, który patrzył mu w oczy, dwie iskrzące, czarne plamy w zgorączkowanej twarzy.
— Przyszedł człowiek, jak zjawisko, no i... oczywiście, nadużyto go, spaprano w błocie. Po ludzku. Połamano wszystko. Opluto. Patrzeć na to nie mogłem i — odszedłem. A później przyjechałem tu i — reszta się sama zrobiła. O mało, uważacie, nie dałem się nabrać. Teraz już wiem, czego się trzymać. I słuchajcie:
Tu rzeźbiarz wielką swą pięścią uderzył się w czoło i wykrzyknął:
— Kto człowiekowi nakłamał tych wszystkich głupstw o nim? Co komu mogło na tem zależeć? Poco ta komedja z kulturą i tak dalej? Co to znaczy? Przecie, jeśli się tylko jasno spojrzy w świat lub w siebie, widzi się, że niema zupełnie nic! I że to wszystko jedno, czy człowiekowi jest dobrze, czy nie... Rozwalić, rozwalić wszystko!
Zaucha milczał.
— Tamtędy, nibyto zwiedzając Turkiestan — mówił Popiołka — przez Aschabad przejeżdżały do Persji różne gady, szpiegi, złodziejaszki, spekulanty, jednem słowem draństwo wszelkiego rodzaju... Ja też byłem w Aschabadzie i chciałem uciec, ale nie miałem potrzebnych na to dwudziestu pięciu rubli... Chciałem zobaczyć Persję... Naturalnie, władze rosyjskie polowały na tych ludzi i bandyci też... Musiała to być bardzo rozgałęziona szajka...
— A tak, tak! Przypominam sobie! Wszakże to i w Kijowie zamordowano trzech emigrantów — Polaków, jednego w lesie, pod Kijowem, dwóch w ich własnych mieszkaniach.
— Tam, rozumiecie, była gruba historja... Tam, uważacie, był pewien młody człowiek, który dorobił się pieniędzy i to nawet znacznych... Liczono go w owych czasach na parę kroci... Znałem go, pożyczałem od niego czasem po parę rubli, utrzymywaliśmy stosunki z sobą... Był to wysoki człowiek, nie żaden gad, miał kolosalne, ale to, rozumiecie, kolosalne zdolności do interesów, chciał być takim, uważacie, Rotszyldem polskim, zakładać pisma, teatry, bibljoteki, wznosić pomniki... Ale ten Grunwald Wiwulskiego, to „knot“, zupełny „knot!“ Jakby z drzewa wystrugał! Też się wybierał do Persji. W tem przyjechał tam pewien paskarz, kanalja, powiadam wam, piękna, stylowa, jak z kinematografu, uuu, mocny człowiek, bez żadnych skrupułów... Łotr — pierwsza klasa! Wszedł niby w spółkę z tym moim przyjacielem, mieli razem miljony zrobić — tymczasem nagle, pewnego pięknego poranku, umarł... Co takiego? Zastrzelił się! Dziwna rzecz — na szyi miał zaciśnięty ręcznik i postrzał w tyle głowy... Jakże? Naprzód sam się udusił, a potem się zastrzelił? A może — naprzód się zastrzelił, a potem sobie ręcznik na szyi dla pozoru zawiązał? Rozumiecie to, Zaucha, rozumiecie?
— Dziwna historja! Nie z takiemi szczegółami, ale to samo — o śmierci wspólnika — opowiadał mi dziś Piotrowski! Znacie go przecie z Taszkientu! Mówił mi, że się tam z wami widywał!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.