Wśród czarnych/Przez Sudan do Wysokiej Wolty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Wśród czarnych
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Narodowego im. Ossolińskich
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Zakładu Narodowego im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa – Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PRZEZ SUDAN DO WYSOKIEJ WOLTY.

Pewnego pogodnego dnia, i to bardzo pogodnego, bo już o siódmej rano mieliśmy +39° C w cieniu, opuściliśmy gościnne Bamako, gdzie życzliwy nam gubernator Sudanu p. Terrasson de Fougères dał nam sposobność ujrzenia wielkiego wysiłku cywilizacyjnego białej rasy na czarnym kontynencie.
Samochód nasz, wyprzedziwszy ciężarowy automobil z bagażami, mknął drogą, biegnącą wzdłuż rzeki Nigru prawie równolegle do linji kolejowej, ciągnącej się do małego portu handlowego na rzece Nigrze — Kolikoro, gdzie promem przewieziono nas na przeciwległy brzeg rzeki. Ładując na prom nasze samochody, byliśmy uderzeni niezwykłą ilością ryb, nieraz bardzo sporych, a co chwila wyskakujących z wody i uganiających się za mniejszą, słabszą bracią.
Walka w nurtach Nigru wrzała zacięta, jak wszędzie tu w Afryce — na kontynencie, gdzie ta walka o byt daje się obserwować jak może nigdzie, w żadnym innym punkcie kuli ziemskiej.
Istotnie Kolikoro słynie z swoich ryb, a świadczy o tem wielka ilość łódek rybackich, porozwieszanych wszędzie sieci, przemyślnych zagród, zbudowanych ze słomianych mat, a służących do przechowania żywych ryb. Jeszcze wyraźniej mówią o tem tłumy chłopaków, którzy włóczą się po brzegach z okrągłemi sieciami w rękach. Wypatrują ci młodzi rybacy większych stad ryb i, zauważywszy je, zręcznym kolistym ruchem rzucają sieć. Obciążona kawałkami żelaza sieć pada i pokrywa część dna rzeki, przygniatając ryby. Sieć tę rybacy podciągają potem ku mieliźnie i wybierają zdobycz.
Około Kolikoro ani razu nie widziałem okrągłej sieci bez ryb. Ten rodzaj połowu jest już sportem, bo wymaga fizycznej siły, celnego oka i zręczności. W ten sposób łapią się jednak wyłącznie nieduże ryby.
Po przeprawie na przeciwległy brzeg rzeki szybko mknęliśmy doskonałą drogą, przecinającą „brussę“, w której ciągle widzieliśmy mniejsze i większe gatunki antylop, stada pentad (perliczki) i kuropatw. Brussa żółta, spalona przez słońce, sucha, a w różnych miejscach pożerana jeszcze przez pożary leśne. Nad żółtem morzem suchych traw i krzaków bez liści zieleniły się podobne do oaz na pustyni szmaragdowe drzewa karite; orzechy tego drzewa dają „roślinne masło“, tłuszcz bardzo poszukiwany przez fabryki perfumeryjne, a z konsystencji do lanoliny podobny. Nagie konary baobabów, jasnoszare lub fioletowe, wznosiły się nad brussą niby potworne kolumny, złożone z cieńszych słupów, przechodzących w labirynt, w chaos powyginanych, powykręcanych gałęzi, w nieforemną kupę guzów, narości, wężowych splotów.
Gdy starałem się sobie uprzytomnić, do czego podobne są potworne baobaby, nagle na pamięć przyszedł mi widziany niegdyś obraz jakiegoś japońskiego malarza, przedstawiający tworzenie się wysp koralowych. Ten sam potężny, z kilku filarów złożony pień, te same wykręcone konary, te same naroście, przypominające mitologiczne zwierzęta, gady i stonogi! Nic dziwnego, że duchy afrykańskie mają tu w dziuplach swoje siedziby, a legendy, wraz z sępami i orłami, krążą dokoła tych olbrzymów dżungli.
W chaszczach, otoczone polami prosa, kukurydzy, bawełny i orzechów arachidowych, kryją się wioski murzyńskie. Coraz częściej spotykamy je tuż przy drodze, a wtedy widzimy jeden z najcenniejszych wpływów europejskich — przezorność. Murzyni nigdy nie myślą o dniu jutrzejszym. Istnieje dla nich tylko dziś, a więc dziś należy wszystko zjeść, co wydały ziemia i praca ludzka, a jutro może być głód i nędza. Z tą bezmyślnością murzynów Francuzi rozpoczęli walkę, zmuszając ich do robienia zapasów prosa i kukurydzy na ciężki, głodny czas. Widzimy więc już prawie wszędzie w Sudanie dokoła każdej wsi całe szeregi małych, zabawnej formy budynków, postawionych na palach dla obrony ich od termitów i gryzoniów, a krytych słomianemi strzechami. Są to śpichrze murzyńskie. Niektóre z nich bywają już murowane, właściwie zbudowane z ubitej gliny, mieszanej ze słomą.
Prawie wszędzie wpobliżu wsi ciągną się na znacznych obszarach pola prosa, kukurydzy i plantacje bawełny.
Bawełna pochodzenia zachodnio-afrykańskiego, jak już pisałem, stanowi jeden z najważniejszych punktów ekonomicznej polityki generał-gubernatora A. O. F.[1] i w tym kierunku robi się duży wysiłek, zarówno dla rozwoju kultury bawełny, jak też dla szybkiego i taniego jej transportu.
Irygowanie t. zw. „wewnętrznej delty“ Nigru i rejonu Bamako; zorganizowanie pokazowych stacyj doświadczalnych na obszarze Sudanu i Wysokiej Wolty; współpraca specjalistów jak inż. Belime i amerykanin Forbes; szeroko rozrzucona sieć wspaniałych dróg automobilowych, któremi kursują traktory; organizacja stocków bawełny w pewnych punktach; ścisły dozór władz nad rzetelnością handlu; prowadzenie kolei od Grand Bassam (Wybrzeże Kości Słoniowej) na Buaké, Bobo-Diulasso i Uagadugu; zachęcanie tubylców i nauczanie ich współczesnym sposobom uprawy roli dla bawełny; propaganda pługów i nawozów — wszystko to już dało dobre rezultaty, zwiększając urodzaj włókna ze 100 kg z hektaru do 600 — 800 kg.
Bawełna już się eksportuje nietylko do Francji, lecz nawet do Polski, szczególnie do Żyrardowa. W Sudanie i Wielkiej Wolcie już się zjawiły wielkie przedsiębiorstwa bawełniane, jak naprzykład paryskiego bankiera Hirscha około Segu i Tombuktu, fabryczki dla „grenage“ czyli oddzielenia włókna od ziarna bawełnianego, racjonalnego opakowania w bele etc.
Gubernatorowie Sudanu i Wysokiej Wolty osobiście z wielką miłością i oddaniem się kierują tą sprawą.
Naturalnie, że pozostało jeszcze bardzo dużo do zrobienia w tej dziedzinie, bo są to dopiero początki racjonalnej gospodarki bawełnianej.
Potrzebne są kapitały, drogi, koleje i udział prywatnych przedsiębiorców-plantatorów. Tymczasem jest zaledwie jeden, który wkłada wielkie kapitały. Jest nim p. Hirsch — i jego plantacja w Sama nad Nigrem wygląda bardzo poważnie, świadcząc o zdrowej idei, położonej w podstawy całego przedsiębiorstwa. Ludzie rozpoczęli tu walkę z suchym klimatem, wycieńczającym glebę, i z zabójczym wschodnim wiatrem, który można nazwać gorącym mrozem, ponieważ odgrywa taką samą rolę, jak północny mróz, regulując bieg i tempo życia roślinnego i zwierzęcego.
Ten wschodni wiatr na pewien czas wstrzymuje życie roślin i, wprowadzając świat roślinny w stan uśpienia, do śmierci podobnego, daje mu możność nabrania, akumulowania nowych sił dla następnego wybuchu przejawów życia we wszystkich jego formach. Z tym wiatrem, z tą potęgą natury afrykańskiej rozpoczęły walkę kolonjalny rząd i prywatne przedsiębiorstwa. Zadanie to ciężkie, wymagające cierpliwości, długich lat wytężonej pracy i studjów najpoważniejszych.
Ten wielki wysiłek obserwowałem na całej przestrzeni zwiedzonej części Sudanu i w Wysokiej Wolcie, gdzie planowo wykonywa się szeroko zakreślony „program Carde’a“. Władze niezawodnie widzą szereg błędów technicznych i psychologicznych, lecz nie zrażają się tem i pracują, naprawiając usterki i dążąc wytrwale do celu.
Prawie tuż obok tych prac kulturalnych płynie nienaruszone niczem życie tubylców. Murzyni różnych szczepów, oddawna mieszkający wpobliżu Nigru, w jego szerokiej dolinie, trudnią się rolnictwem i rybołówstwem.
Zawdzięczając uprzejmości p. gubernatora Sudanu, zorganizowano dla nas w Segu tradycyjny połów ryb, przy udziale setek łodzi (pirog) i paru tysięcy rybaków, przybyłych z okolicznych nadbrzeżnych wiosek ze swemi sieciami, harpunami i włóczniami do zabijania ryb.
Na czele olbrzymiej flotyli łodzi stoi „wódz połowu“ i jego rozkazom każdy rybak podlega.
Na dany przez wodza znak, zbite przy brzegu w bezładną kupę łodzie zaczynają formować szyk bojowy. Z kupy jedna po drugiej wysuwają się łodzie i zaczynają przecinać rzekę. Po pewnym czasie szeroki na dwa kilometry Niger zostaje przegrodzony całkowicie od brzegu do brzegu łańcuchem, którego każde ogniwo stanowi łódź rybacka. Łańcuch ten, znoszony prądem, wygina się coraz bardziej, tworząc olbrzymi łuk i grożąc przerwaniem się, lecz co chwila widać mknące z różnych stron coraz to nowe i nowe łodzie. Czarni, nadzy wioślarze, nisko pochylając zgrabne, lśniące się na słońcu grzbiety, zaciekle pracują krótkiemi wiosłami, migającemi w powietrzu tak szybko, że oko ledwie łapie ruch okrągłych łopatek, umieszczonych na ich końcach.
Popychana 24 wiosłami, długa piroga ledwie dotyka powierzchni wody, zdaje się, że leci, zlekka tylko muskając czuby niewysokich fal. Te nowe łodzie wciskają się w utworzony łańcuch, zajmują swoje miejsce i zamykają wszystkie luki.
Od brzegu odbija piroga z wodzem, trzymającym w ręku flagę na wysokim drążku. Wódz coś wykrzykuje, wymachując flagą, a jego komendę przerzucają sternicy od jednej łodzi do drugiej, aż nagle rybacy zaczynają wrzucać do wody, ciężkie, brunatne sieci, robiąc hałas umyślnie, aby nastraszyć ryby. Czarne postacie rybaków co chwila skaczą w nurty rzeki, poprawiają splątane sieci i związują je w jedną olbrzymią ścianę, przegradzającą bieg rzeki.
Tłum murzynów idzie brzegiem, podtrzymując skrzydła sieci, która powoli, wraz z dwiema pirogami płynie z prądem, wyginając się jak wąż, lub się znowu wyprężając, jak cięciwa łuku.
Długo płyną łodzie, podtrzymujące sieć, lecz rybacy nie odpoczywają i nie próżnują. Prawie wszyscy oddawna już stoją, wbiwszy oczy w wodę i trzymając w ręku harpuny i włócznie o zazębionych ostrzach.
Co chwila widać, jak któryś z rybaków, odrzucając wtył piękne, spiżowe ciało, ciska harpun w wodę i wyciąga go z wijącą się na nim i bijącą ogonem rybą. Ile tu pięknych torsów, wspaniałych, atletycznych postaci, przypominających wykute z czarnego marmuru lub onyksu posągi, a jeszcze bardziej obrazy z dawnych czasów potężnego Rzymu, któremu „Mauritania Caesarea“ dostarczała najpiękniejszych i najsilniejszych czarnych niewolników z Sudanu!
W miarę tego, jak sieć posuwa się dalej i dalej z biegiem Nigru, coraz częściej widzę wyskakujące z nurtów ryby. Są to karpie i tak zwane „capitaine“, żarłoczne i drapieżne ryby z potwornemi kolcami na grzbiecie. Rozumieją one grożące im niebezpieczeństwo, bo już dotknęły sieci, więc z rozpędu wyskakują z wody i usiłują przeskoczyć przegrodę, uformowaną z łodzi. Kilka razy widziałem szerokie srebrzyste ciała, błyszczące w powietrzu i z pluskiem wpadające do rzeki już z drugiej strony groźnej przegrody, złożonej z pirog murzyńskich i sieci.
Piroga wodza miga wszędzie i coraz to w innem miejscu powiewa barwna chorągiewka.
Na komendę łańcuch łodzi odrywa się od przeciwległego brzegu i zaczyna wypływać na środek rzeki, zbliżając się do Segu. W środku miotu uwijają się małe pirogi, a wioślarze umyślnie robią straszliwy hałas, bijąc wiosłami i harpunami i krzycząc wniebogłosy. W ten sposób straszą ryby, które w popłochu wpadają w sieć. Gdy końce sieci dotrą do brzegu, rybacy zaczynają je wyciągać na płaski brzeg, wtedy pracują harpuny i włócznie, jak z łodzi, tak też z brzegu. Starzy i mali chłopcy biją niemi wyskakujące z wody ryby.
Nieraz trafi się tu krokodyl lub wielki żółw, rzadziej — lamantyn (Halicore dujong) — duże zwierzę ssące, które nieraz spotkać można w małych błotnistych rzekach afrykańskich. Krokodyla murzyni najczęściej z honorami wypuszczają na wolność, ponieważ wśród rybaków znajduje się jakiś fetyszysta, którego „totemem“ — czyli zwierzęciem-przodkiem jest właśnie krokodyl.
Nieraz bardzo dużą ilość ryb wyciągają sieci murzyńskie. Chociaż opisany sposób połowu jest rabunkowy, jednak potężny Niger posiada w swych nurtach i dopływach nieprzebrane dotąd zapasy ryb. Wystarczy ich jeszcze na setki lat dla murzynów, aż przyjdzie biały rybak, który potrafiłby wyciągnąć z rzeki wszystko, co ona posiada, lecz taki biały „konkwistador rybacki“, jakich spotykałem na Alasce i na wschodzie Azji, będzie odrazu ujęty regulaminem racjonalnym a surowym zarazem.
Od Segu ruszamy na południe ku Sikasso i dalej — już w granice Wysokiej Wolty.
Drogi wszędzie piękne; nasz samochód mknie z szybkością 60 km na godzinę, a ciężko naładowany naszemi bagażami 2-tonnowy „kamion“ zaledwie o godzinę pozostaje za nami.
Po drodze w zaroślach suchej, zwarzonej przez słońce trawy i w gęstych krzakach ciągle widzimy małe antylopy, czasami mignie na dalekiej polanie stadko pręgowatych antylop, roi się tam od dzikich perliczek i kuropatw, a więc mamy poddostatkiem mięsa i dla siebie i dla służby, a nawet często robimy prezenty z jakiegoś soczystego „gigot“ lub pary tłustych pentad.
Po drodze słyszymy ciągle opowiadania, że tam i owdzie lew porwał tubylca, rozszarpał wołu lub, leżąc na drodze, nie chciał przepuścić samochodu jakiegoś kupca.
Bóg widzi, że nie uchylamy się od spotkania z królem zwierząt, nieraz włazimy w największy gąszcz dżungli lub włóczymy się po nocach z naszemi lampami, marząc o wypróbowaniu polskich karabinów na lwach. Spotkanie się z niemi w gąszczu jest jednak kwestją wypadku, szczęścia oraz długiego czasu, a my mamy go coraz mniej i mniej, bo już nieraz liżą czarne niebo migotliwe, trwożne błyskawice. Świadczy to, że zbliża się okres „tornado“ — burz, a po nim — ulewny okres. Jeżeli złapie on nas daleko od portu — będziemy zmuszeni pozostać w Afryce aż do października, a to nie wchodzi wcale w moje plany.
Zresztą, doprawdy, chociaż jestem zawołanym myśliwym, nie czuję się pokrzywdzonym, mimo, że mało stosunkowo tu poluję. Zbyt dużo interesujących, wprost porywających myśl i wyobraźnię zjawisk spotykam tu na każdym kroku, a to w zupełności wystarcza mi, gdyż daje olbrzymi, niespożyty materjał dla pisarza.
Chociażby te ciągłe kontrasty! Cywilizacja i pierwotni murzyni, szkoły-farmy i ślady hipopotamów na brzegach pobliskich rzek, „biali ojcowie“ z ich bardzo szlachetną działalnością i jakiś fetysz „kponintan“, na którego głowie „wierni“ zabijają ofiarne białe koguty, przecież to materjał, jakiego w Europie, kraju giełd pieniężnych i politycznych, znaleźć niepodobna!







  1. Afrique Occidentale Française.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.