Wśród czarnych/W Senegalu i Gambji

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Wśród czarnych
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Narodowego im. Ossolińskich
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Zakładu Narodowego im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa – Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
W SENEGALU I GAMBJI.

Pierwszym naszym etapem przed Gwineją był Dakar, administracyjna stolica Senegalu (Senegambja).
Uderzył nas barwny tłum tubylczy. Mężczyźni w białych lub niebieskich szatach, przypominających arabskie burnusy lub wprost długie koszule, kobiety przepysznie strojne. Owijają one w bardzo malowniczy sposób ciało powyżej piersi barwną, przeważnie granatową, fioletową rzadko żółto-zieloną wzorzystą tkaniną, tworzącą rodzaj długiej spódnicy, na to wkładają dobrany w tonie szeroki pas, którego końce otaczają tors. Na głowach kobiety senegalskie noszą chustki, zawiązane w postaci turbanów, niby barwne, wielkie kwiaty, również ściśle dostosowane do ogólnego tła ubrania. Nagie, czarne, a bardzo zgrabne wysmukłe ramiona, dumne, a pełne dzikiej, żywiołowej namiętności twarze o dużych, połyskujących oczach, tworzą barwną i estetyczną całość. Powolne, pełne kobiecości i południowego, skwarnego lenistwa ruchy — oznaka „dobrego tonu“, dopełniają ten obraz, taki niezwykły dla oka Europejczyka. W tym tłumie, szczególnie na rynku, suną też często czarne, nagie postacie kobiet, nieraz do karjatyd ze spiżu lub hebanu podobne.
Jako naród muzułmański oficjalnie, posiadający nietylko meczety, lecz nawet „żyjących świętych“ — marabutów, zdradzają Senegalczycy sporo hipokryzji, bardzo dla nas nieprzyjemnej, gdyż kobiety niechętnie się fotografują, uciekają od naszych aparatów jak od dżumy. Jednak zdążamy zrobić kilka zdjęć migawkowych, a gdy ustawiamy aparat kinematograficzny i długo go przygotowujemy, pozornie nie zwracając żadnej uwagi na gapiący się zdala tłum, ciekawość rośnie, podstępny zaś aparat tymczasem z cichym szczękiem robi kilkanaście metrów filmu, ku wiekiemu pewnie zgorszeniu surowego proroka, zakazał on bowiem wytwarzania posągów i obrazów, wyobrażających istoty żyjące, co, podług jego zdania, ma stanowić zamach na przywilej Allacha, gdyż tylko On może z niczego formować różne twory.
W ten zdradliwy sposób udało się nam wyłowić kilka bardzo charakterystycznych scen z życia dakarskich Senegalczyków.
Za miastem na drogach, przebitych wśród balzatowych skał i znikających w chaszczach kłujących krzaków, oplecionych pajęczyną, gdzie zdobywamy drapieżnego olbrzyma-pająka, spotkać można bardziej pierwotne stroje tubylców, zbliżone do szat naszych rajskich prarodziców.
Na przybrzeżnych skałach, gdzie się rozbijają fale Atlantyku, wiecznie złe i miotające pianę na wyżarte przez nie bazalty, roi się od krabów, walczących o szczątki zgniłej ryby lub o wyrzucone na brzeg muszle. Powietrze przecinają duże mewy i hałaśliwe rybitwy, a wyżej — niby zawieszone pod sklepieniem nieba na rozpostartych, potężnych skrzydłach — orły, sępy i jastrzębie.
Dakar — duży, doskonale zorganizowany port handlowy, stał się siedzibą poważnych firm hurtowych, banków, przedsiębiorstw transportowych i asekuracyjnych. Wszelkie operacje i transakcje handlowo-bankowe mogą tu być załatwiane. W środku miasta wznosi się wspaniały pałac jednego z najbardziej energicznych wielkorządców kolonjalnych, generał-gubernatora zachodniej Afryki, p. Juljusza Carde’a.
Dakar jest jednocześnie bardzo ważnym punktem zastosowania kolonjalnej polityki Francji, a szczególnie polityki o charakterze moralnym. Tu się formują kadry inteligentnych i wykwalifikowanych tubylców, ponieważ do Dakaru posyłają z całej kolonji umysłową elitę tubylczą, wybraną z pośród najzdolniejszych i najinteligentniejszych wychowanków i wychowanic średnich szkół. Tu odbywa się dalsza selekcja. Na położonej naprzeciwko portu wyspie Goré mieści się szkoła, z której wychodzą nauczyciele, nauczycielki, pracownicy biurowi i inni. Z tej liczby najzdolniejsi mają się poświęcić zawodowi lekarskiemu. Specjalna szkoła w Dakarze kształci lekarzy, felczerów i akuszerki; wychowankowie tej szkoły walczą z chorobami, trapiącemi mieszkańców „brousse“, a akuszerki w znacznym stopniu zmniejszyły już ilość śmiertelnych wypadków wśród matek i nowonarodzonych dzieci.
Z Dakaru statek płynie dwa dni do Konakry — prawdziwej perły całego wybrzeża. W drodze statek nasz zatrzymał się na kilka godzin w Bathurst, porcie angielskiej Gambji. Kilkanaście mil płynęliśmy szeroką, chociaż niegłęboką rzeką Gambją. Bathurst — małe, schludne miasteczko, ślicznie wygląda na tle palm kokosowych, olbrzymich „serowców“ (Eriodendron anfractuosum), o konarach, tworzących grzebienie, a nadających drzewu nadzwyczajną moc, baobabów (Adansonia digitata), drzew „kola“ (Sterculia kola) i t. d. Od strony rzeki szereg zabudowań europejskich — sklepy, biura, dom gubernatora, komora celna, prywatne wille. Podczas wielkiego upału przebiegamy miasto, chcemy pić, wypocząć w cieniu. Próżna nadzieja! żadnego hotelu, żadnej restauracji lub kawiarni znaleźć nie mogliśmy. Bathurst to miasteczko dla stałych mieszkańców, którzy mają swój „home“, więc hotelów i restauracyj nie potrzebują. A — przejezdni? Nic nie mają tu do roboty. Kto zaś prowadzi interesy, ten powinien mieć znajomych, aby mógł gdzieś stanąć, zjeść obiad, wypić szklankę zimnej soda-whisky.
Ludność dostatnia, tubylcy wytresowani, używający sportu, sądząc z tego, że widziałem gołonogich dżentelmenów, grających z wielkim zapałem w foot-ball i w tennisa. Życie tu widocznie oddawna zorganizowane, a praworządna ludność cieszy się dobrobytem i zdrowiem.
Widziałem tu przykład zaszczepienia angielskiej praktyczności tubylcom. Mówię żartem w danym wypadku. Spotkaliśmy już za miastem wpobliżu szpitala Czerwonego Krzyża małe murzyniątko, czarne jak tajemniczy posążek nieznanego bożka, wesołego „gri-gri“. Widocznie pomagał matce w gospodarstwie, nosząc wodę w blaszance od nafty. Szedł właśnie od kranu wodociągowego w najstraszniejszy upał, a czuł się wybornie ze swoją blaszanką na kędzierzawej, krótko ostrzyżonej główce, ponieważ blaszanka była w kilku miejscach dziurawa, a cienkie strugi wody zlewały hebanowe ciałko dzieciaka. W ten sposób mógł pracować, mieć przyjemną kąpiel, a jednocześnie cośniecoś wody do domu przynosił. Był to zabawny a bardzo miły obrazek.
Dopłynęliśmy do Konakry późną nocą. Woddali na tle bujnej, gęstej roślinności migają światła w porcie. Żona moja dała na statku pożegnalny koncert, wymieniliśmy z p. J. Soeters, kapitanem naszego „Kilstrooma“, pożegnalne mowy, poczem udaliśmy się na spoczynek. Wczesnym rankiem byliśmy już w Konakrze, gdzie władze francuskie, uprzedzone o przybyciu mojej ekspedycji przez nader uprzejmego p. Carde’a, zarezerwowały dla nas pokoje w hotelu. Po oficjalnych wizytach i przyjęciu, urządzonem przez p. Simona, zastępcę gubernatora Gwinei, rozpoczęliśmy czynne życie.
Zwiedziliśmy wyspę Tamara, jedną z archipelagu Loos. Jest to masyw bazaltowo-laterytowy, pokryty bujną roślinnością. Na północnym jej końcu wznosi się na skale latarnia morska, a w środkowej części — więzienie, jedno z najcięższych w kolonjach, gdzie pokutuje około 250 największych zbrodniarzy.
Brzmi to ponuro i przerażająco.
Jednak z tymi „zbrodniarzami“ poznaliśmy się tuż u stóp latarni morskiej. Posłano ich po nas z hamakami, aby zanieśli nas do swojej przymusowej siedziby, którą chcieliśmy obejrzeć, korzystając z uprzejmości inspektora więzienia p. Pourroya, towarzyszącego nam w tej wycieczce. Droga szła przez gęste zarośla krzaków z rozrzuconemi tu i owdzie domkami tubylców polami manjoku, plantacjami bananów i kokosów. Zdobyliśmy olbrzymią czerwoną stonogę, długości 20 cm, kilka gatunków motyli i mrówek i wreszcie dotarliśmy do więzienia — „najcięższego w kolonjach“. Niewysoki mur, ubity z gliny, otaczał obszerny plac ze stojącemi na nim chatami tubylców i długim budynkiem z szeregiem zamkniętych drzwi. Brama więziennego podwórza była otwarta naoścież, a czarni więźniowie pracowali na polu, w lesie lub w warsztatach koszykarskich. Kilku zaledwie strzelców senegalskich stanowi straż więzienną. W celach pozostają pod kluczem tylko ci, którzy przekroczyli przepisy więzienne lub odznaczyli się niepohamowanym, gwałtownym charakterem. Otworzono cele, abyśmy się mogli przyjrzeć zbliska tym typom; p. Pourroy razem z nami obchodził cele, przyjmując reklamacje więźniów. Byli tu, jak już zaznaczyłem, najstraszliwsi zbrodniarze, mordercy, złodzieje bydła, dezerterzy i t. p. Wszyscy jednak byli spokojni i bardzo łagodni.
Na cześć mojej żony p. Pourroy wypuścił z pod klucza dwóch więźniów, przenosząc ich na ogólny régime, czyli do zwykłych chat murzyńskich, z trybem i układem życia domowego. Gdy patrzyłem na to więzienie, na aresztantów-zbrodniarzy, na wijącą się wężową linję wyspy Tamara, gdy słuchałem reklamacyj więźniów, myśl moja mimowoli przeniosła się daleko na północny wschód, na inną wyspę wygnania, — na daleki Sachalin.
Co za różnica! Tam — białych ludzi, swoich rodaków, rząd carski traktował jak dzikie zwierzęta, jak istoty bezprawne, które obrazić, pohańbić, a nawet zabić mógł każdy z żołdaków licznej straży więziennej; tu — ludzi, prawie pierwotnych, traktuje się życzliwie i sprawiedliwie, starając się, aby zrozumieli, że są ludźmi.
Gdyby rosyjskich więźniów kryminalnych wsadzono do więzienia na Tamarze, w przeciągu godziny poderznęliby oni gardła administracji, straży i nam — przypadkowym gościom wyspy. Ten murek, otaczający więzienie, te zamknięte cele — nie byłyby dla aresztantów rosyjskich trwalsze od papieru, i w każdej chwili zbrodniarze sachalińscy potrafiliby z nich wyjść na wolność. Tu zaś ci „straszliwi czarni więźniowie“ spokojnie czekali na koniec terminu swej kary.
Na uboczu od więzienia, w lesie, za płotem z liści palmowych wznoszą się dachy kilku trzcinowych chat.
Jest to więzienie, gdzie mieszczą się „kobiety-pantery“.
Dwanaście kobiet mieszka tu, a wszystkie skazane są na więzienie za ludożerstwo, ponieważ zjadły swoje własne dzieci. Okropna, ale też dziwna zbrodnia! Rozpytywaliśmy o jej przyczynę. Okazało się, że te kobiety są pogankami i działały pod wpływem czarownic, być może — w celach rytualnych, być może — pod wpływem hipnozy lub histerji, być może — z głodu.
Nie rozumiały one, za co właściwie je skazano, a nawet myślały, że spotkała je nagroda bóstwa za spełnienie woli czarownic, bo oto mają dach nad głową, ubranie i pożywienie aż trzy razy na dzień za darmo, nie miały nic pilnego do roboty, nikt się nad niemi nie znęcał…
Mimo to nie wywarły na nas te kobiety dobrego wrażenia, nie wzbudziły litości. Były to typy dzikie, zupełnie zwierzęce, zbrodnicze i ciemne.
Wśród aresztantów wyróżniają się rysami twarzy, dostojnemi ruchami, dumną, spokojną mową tubylcy rasy Fulah.
— Jesteśmy wychodźcami z Egiptu, — mówią z dumą, — lecz praojcowie nasi przyszli do Egiptu ze Wschodu, mówią, że z Indyj. Należymy do szczepu królewskiego!
Tak twierdzą Fulah i z pogardą spoglądają na innych więźniów ze szczepów Bobo, Sussu, Malinke, których przewyższają inteligencją i jakąś szlachetnością zewnętrzną, fizyczną. Fulah — są to myśliwi, przebiegający całą „brousse“. Są postrachem dla lwów i panter ci wojownicy, którzy nieraz krwią zalewali obszary, należące do innych szczepów murzyńskich.
Przygotowując się do dalszej wyprawy do dolnej Gwinei, spędziliśmy kilka dni w Konakrze, zwiedzając to może jedyne na świecie miasto, gdzie niema biedaków, żebraków i nędzarzy. Ludzie pracują tu uporczywie a mądrze, szybko dochodzą do znacznych fortun i odjeżdżają do Francji, pozostawiając na swych plantacjach i w swoich przedsiębiorstwach innych ludzi, przechodzących tę prawdziwą szkołę przedsiębiorczości i energji. Co dwa lata urzędnicy i przemysłowcy porzucają kolonję na kilka miesięcy i wypoczywają zdala od ognistego, pełnego wilgoci klimatu Gwinei — we Francji. Jest to jedyny sposób zachowania równowagi fizycznej i moralnej.
O! Słońce Gwinei jest straszne, niemiłosierne dla białych ludzi! Niemiłosierne nietylko w dżungli, lecz i w malowniczej Konakrze, gdzie tyle cienia pod wspaniałemi „frommagers“, baobabami, palmami, mangowcami i mimozami, gdzie tak zacisznie i przewiewnie w domach-klatkach, w mrocznych ulicach-alejach i na bulwarach, wzorowo utrzymanych.

A cóż dopiero w dżungli?! W tej dżungli, którą człowiek wyrąbuje i pali, aby zdobyć sobie teren dla plantacji prosa, kukurydzy, bananów, ananasów, ryżu!
Płomiennemi kaskadami wylewa słońce swe promienie na dżunglę, gdzie pasą się na nieznanych człowiekowi polanach antylopy i bawoły, gdzie czają się płowe lwy, płochliwe a krwiożercze lamparty i gdzie, rzadko widziany, toruje swem przedpotopowem cielskiem drogę całemu stadu olbrzymi słoń-samiec.
Z błotnistego koryta rzek wypełzają krokodyle, a nocną ciszę rozdziera najstraszliwszy na świecie ryk hipopotama, który coraz bardziej emigruje na północ i wschód, kierując się do rzeki Niger i do jej dopływów.
Znajdziemy je tam!
Zwiedziliśmy część dolnej Gwinei pomiędzy Konakrą, Forekariah i Formoriah, przepłynęliśmy znaczną część rzek Mellakore i Koja, gdzie nam bardzo dopomogli w dokonaniu tej podróży państwo Martin-Chartrie. Zawdzięczając im, ujrzeliśmy oko w oko wprost straszliwą dżunglę, przyglądaliśmy się, fotografowaliśmy i filmowaliśmy słynne „tam-tam“, czyli tańce tubylcze, wykonywane przez piękne, półnagie tancerki ze szczepu Sussu. Tańce te, odbywające się przy dźwiękach balafonów i bębnów, odznaczają się niezwykłem poczuciem rytmu, ruchami powolnemi, pełnemi zatajonego a zawsze seksualnego znaczenia, lub ruchami szalonemi, zawrotnemi, obnażającemu ciała tancerek, ciała gorące i namiętne, tak szybko dojrzewające dla miłości i tak szybko więdnące — na zawsze.
Jak już wspomniałem, nasze karabiny nie miały tam celu przed sobą, zato używał nasz kinoaparat, utrwalając różne sceny i momenty z życia i tańce Sussu.
Jednak muszę skończyć!
Jutro przed świtem mamy jechać do Dubreka, gdzie w małej, błotnistej rzeczce roi się podobno od krokodyli. Chcemy zrobić kilkanaście metrów filmu z polowania na te gady, a także zdobyć trochę skór dla naszych zbiorów. Musimy jeszcze opatrzyć naszą broń, a praca to nielada! Mamy ze sobą cały arsenał broni i amunicji. Pokładamy wielkie nadzieje w polskich karabinach, bo są bardzo precyzyjne, zrobione specjalnie dla mojej wyprawy i starannie skontrolowane.
Zresztą zobaczymy, bo raj myśliwski jeszcze przed nami, tam, w górach Futa-Dżalon, w Sudanie, w Wysokiej Wolcie, na wybrzeżu Kości Słoniowej…
W każdym razie będziemy się starali…





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.