<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Wśród lodów polarnych
Wydawca Księgarnia J. Przeworskiego
Data wyd. 1932
Druk „Floryda“ Warszawa
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Désert de glace
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXV.
Góra Hatterasa.

Zmęczeni trudami dni poprzednich, podróżni nasi niebawem pogrążyli się w śnie głębokim.
Jeden tylko Hatteras nie mógł usnąć. Podniecona wyobraźnia kapitana, jego zdenerwowanie i jakaś, trapiąca go myśl, nie pozwalały mu, pomimo utrudzenia, zasnąć na chwilę.
Gdy wczesnym rankiem, zbudzili się towarzysze kapitana, nie dostrzegli go już w grocie. Zaniepokojeni jego nieobecnością, wybiegli na dwór.
Hatteras stał wpatrzony w szczyt góry; trzymał on w rękach narzędzia i rozmyślał nad czemś.
— Moi przyjaciele, rzekł wzruszony kapitan ujrzawszy ich, dziękuję wam za odwagę, wytrwałość i nadludzkie wysiłki, dzięki którym dotarliśmy do tego, nie osiągniętego dotąd przez nikogo, punktu.
— Kapitanie, odpowiedział Bell, spełniliśmy tylko nasz obowiązek, słuchaliśmy twoich rozkazów i tobie tylko przypada w udziale chwała tego odkrycia.
— Tak jest! odezwał się Hatteras, nie wszyscy jednak umieli spełnić ten obowiązek, niektórzy nie wytrwali. Lecz trzeba wybaczyć zarówno tym, którzy zdradzili, jak i tym, którzy się dali do zdrady namówić! Biedni! przebaczam im! Ty mnie rozumiesz, doktorze!
— Tak, odrzekł doktór, mocno zaniepokojony egzaltacją Hatterasa.
— Nie chcę również, mówił dalej kapitan, aby utracili ten mały majątek, który ich skłonił do odbycia tej dalekiej podróży. Nie, w rozporządzeniach moich nie zajdzie żadna zmiana; niech będą bogaci... jeśli kiedykolwiek powrócą do Anglii!
Nie można było powstrzymać się od wzruszenia, słysząc te słowa z głębi serca pochodzące.
— Ależ kapitanie, rzekł Johnson żartobliwie, wygląda to, jakbyś pan testament robił.
— Być może! odpowiedział poważnie Hatteras.
— Masz pan przed sobą długie i pełne sławy lata, mówił stary marynarz.
— Kto to wie! zauważył Hatteras.
Po tych słowach nastąpiło długie milczenie; doktór nie miał odwagi szukać ich znaczenia, lecz Hatteras sam je wyjaśnił i głosem stanowczym rzekł:
— Moi przyjaciele, posłuchajcie! Wieleśmy dotąd zdziałali, ale pozostało jeszcze bardzo wiele do zrobienia.
Wielkie zdziwienie zapanowało wśród słuchaczów.
— Tak, jesteśmy na gruncie biegunowym, ale nie u samego bieguna!
— Jakto? spytał Altamont.
— Nie rozumiem! zawołał doktór zaniepokojony.
— Tak! powtórzył Hatteras z naciskiem, powiedziałem, że Anglik pierwszy postawi nogę na biegunie i Anglik tego dokona!
— Co?.. zapytał doktór.
Jesteśmy od tego nieznanego punktu oddaleni o 45 sekund, i ja dotrzeć doń muszę!..
— Ależ tym punktem jest szczyt wulkanu.
— Dojdę tam!
— Miejsce niedostępne!
— Nic nie znaczy!
— Jest to krater, buchający ogniem!
— Nie przestrasza mnie wcale!
Doktór przemówił, usiłując wytłomaczyć Hatterasowi niewykonalność jego zamiaru, przytaczał rozmaite powody, wogóle zrobił wszystko co mógł, nie zdołał jednak wpłynąć na zmianę postanowienia kapitana.
— Jeśli tak, rzekł on, będziemy ci towarzyszyli.
— Dobrze, rzekł kapitan, do połowy góry, nie dalej. Wy powinniście przywieść do Anglii kopię protokółu o naszem odkryciu w razie...
— Jednakże...
— Rzecz jest załatwiona, a jeżeli prośba przyjaciela nie wystarcza, kapitan wam rozkazuje.
Doktór nie nalegał i po upływie kwadransa podróżni, poprzedzani przez Duka, ruszyli w drogę.
W miarę posuwania się wyżej, pochód ten stawał się coraz trudniejszy; zbocza góry były nadzwyczaj strome należało więc zachowywać się nader ostrożnie aby się nie osunąć na dół.
Łatwo zrozumieć jak niebezpieczną była podobna wyprawa na górę. Powziąć ją mógł tylko człowiek szalony.
Hatteras wdzierał się na górę z niezwykłą zręcznością, nawet bez pomocy swego okutego kija wchodził na najbardziej strome spadki.
Niebawem doszedł on do sterczącej skały, która tworzyła rodzaj płaszczyzny, dookoła rozlewał się strumień wrzącej lawy, rozdzielający się na dwie odnogi na wierzchołku wyżej położonej skały. Hatteras zuchwale wstąpił na nią. Tu zatrzymał się i zaczekał na towarzyszów.
Od trzech godzin trwało już wdzieranie się na górę, pomimo to Hatteras nie zdawał się być zmęczonym, towarzysze jego natomiast zaledwie na nogach utrzymać się mogli.
Wierzchołek wulkanu zdawał się być niedostępnym. Doktór postanowił bądź co bądź nie dozwolić Hatterasowi na dalszy pochód. Próbował naprzód dobrocią, lecz egzaltacja kapitana graniczyć poczęła z obłędem. Już podczas wznoszenia się na górę zauważyć było można oznaki szaleństwa, a kto go znał i widywał w różnych okolicznościach życiowych, nie mógł się temu dziwić.
— Hatterasie, rzekł doktór, dość już! dalej iść nie możemy!
— A więc zostańcie! odpowiedział Hatteras, ja pójdę wyżej!
— Byłoby to zbytecznem! jesteś tu już przecież u bieguna ziemi!
— Nie, nie, wyżej!
— Przyjacielu, ja, doktór Clawbonny, mówię do ciebie. Czyż mnie nie poznajesz?
— Wyżej! wyżej! powtarzał gorączkowo kapitan.
— Nie! nie! My nie pozwolimy!..
Doktór nie dokończył jeszcze tych słów, gdy Hatteras z nadludzkiem wysileniem przeskoczył potok lawy i oddzielony został od swych towarzyszy, którzy nie mogli udać się za nim.
Wydali okrzyk przerażenia, sądząc, iż Hatteras runął w ognisty strumień, lecz kapitan padł na drugą stronę, a za nim skoczył Duk, który swego pana nie chciał opuścić. Znikł za zasłoną dymu i usłyszano jego głos, który brzmiał zdala coraz słabiej.
— Na północ! na północ! wołał. Na szczyt góry Hatterasa. Pamiętajcie o górze Hatterasa!...
Hatteras ukazywał się niekiedy wśród słupów dymu i popiołu. Czasami znów dojrzeć było można to rękę, to znów głowę jego, potem znikał aby ukazać się wyżej.
Towarzysze kapitana z przestrachem śledzili jego ruchy. Postać jego malała ciągle.
Straszne to widowisko walki z chwiejącemi się skałami, lawą i popiołem trwało już prawie godzinę. Wreszcie dotarł on do wierzchołka wulkanu i stanął przed otworem krateru.
Zobaczywszy go stojącego w tem miejscu, doktór miał nadzieję, że osiągnąwszy cel zamierzony, kapitan ruszy z powrotem, mając do przezwyciężenia raz już przebyte przeszkody.
Raz więc jeszcze zawołał:
— Hatterasie! Hatterasie!..
Rozpaczliwy okrzyk doktora wzruszył Altamonta do głębi.
Z okrzykiem — Ja go ocalę! przesadził on ognisty potok, znikając wśród skał. Stało się to tak szybko, że doktór nie miał go czasu powstrzymać.
Kapitan, dotarłszy do szczytu wulkanu, posuwał się nad przepaścią po wystającej skale. Dookoła niego padał grad kamieni. Duk znajdował się obok swego pana; biedne psisko traciło widocznie przytomność.
Hatteras, w jednem ręku trzymał banderę, drugą zaś wskazywał na zenicie biegun sfery niebieskiej. Zdawało się, jak gdyby nie był on jeszcze zupełnie pewnym. Szukał on matematycznego punktu, w którym schodzą się wszystkie południki, a na którym to punkcie chciał on stanąć.
Nagle skała, obsunęła się pod jego stopami, sam on znikł...
Okrzyk rozpaczy wydarł się z piersi jego towarzyszów. Wszyscy uważali go już za straconego.
Był tam jednak Altamont i Duk. Pochwycili oni nieszczęśliwego, w chwili gdy miał on wpaść w otchłań.
Hatteras ocalony został mimo swej woli. Po upływie kwadransa, obłąkany Hatteras leżał na rękach swoich przyjaciół.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Anonimowy.