W Nazarecie
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W Nazarecie |
Pochodzenie | Legendy Chrystusowe |
Wydawca | Polska Y.M.C.A. |
Data wyd. | 1946 |
Druk | O.G.I. |
Miejsce wyd. | Rzym |
Tłumacz | Wanda Młodnicka |
Tytuł orygin. | I Nasaret |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Razu jednego, w tym czasie kiedy Jezus miał dopiero lat pięć, siedział na progu warsztatu swego ojca w Nazarecie i z bryłki miękkiej gliny, którą dostał od garncarza z przeciwka, urabiał gliniane kukułki. Był uszczęśliwiony jak nigdy przedtem, gdyż wszystkie dzieci z sąsiedztwa uprzedziły Jezusa, że garncarz to nieużyty człowiek, który nie da się wzruszyć ani uprzejmymi spojrzeniami, ani słodkimi jak miód przymówkami, nigdy więc nie odważył się prosić go o cokolwiek. Sam nie wiedział, jak się to stało, dość, że Jezus, stojąc raz na progu sąsiada, przyglądał się pracy jego około naczyń, garncarz odgadując jakoby ciche pożądanie we wzroku dziecka, wyszedł ze swego warsztatu i sam dał mu tyle gliny, że wystarczyłoby na duży dzban do wina.
Na schodku przed domem tuż obok, siedział Judasz, brzydki rudy chłopak, z twarzą pełną sińców, w sukniach potarganych w nieustannych bójkach z ulicznikami. W tej chwili siedział cicho, nie drażnił nikogo, nie targał się z nikim, jeno obrabiał także kawałek gliny, równie jak Jezus. Gliny tej nie dostał od garncarza; nie śmiałby był pokazać mu się na oczy, sąsiad bowiem obwiniał go, że rzucał kamieniami w jego kruchy towar i byłby go kijem przepędził; Jezus podzielił się z nim swoim zapasem.
Obaj chłopcy, wykończywszy swoje kukułki, poustawiali je przed sobą w półkole. Wyglądały one tak, jak po wszystkie czasy wyglądają kukułki z gliny, miały dużą czerwoną bryłę zamiast nóg, aby stać mogły, krótkie ogonki, żadnej szyi i ledwo widoczne skrzydła.
Bądź co bądź wkrótce pokazała się różnica w robocie małych towarzyszy. Judasza ptaszki tak były koszlawe, że się ciągle przewracały i jakkolwiek wysilał swe sztywne drobne palce, nie mógł przecie utworzyć nimi zgrabnych kształtów. Spozierał niekiedy ukradkiem na Jezusa, aby podpatrzyć jak on to robi, że jego ptaszki gładkie są, jak liście dębu w lasach góry Tabor.
Z każdą, nowo ulepioną ptaszyną stawał się Jezus szczęśliwszym. Jeden wydawał mu się piękniejszym od drugiego, i poglądał na nie z dumą i miłością. Miały mu być towarzyszami igraszek, jego małym rodzeństwem, miały spać w jego łóżeczku, rozmawiać z nim, śpiewać mu piosenki, kiedy go matka samym w domu zostawiła. Nigdy nie czuł się tak bogatym, nigdy już nie będzie się czuł samotnym albo opuszczonym.
Stary nosiwoda przeszedł mimo, zgięty pod ciężarem swego bukłaka, a zaraz po nim nadjechał przekupień warzywa, który się kiwał, siedząc na ośle między dużymi, próżnymi koszami z wikliny. Nosiwoda położył rękę na jasnej kędzierzawej główce Jezusa i zapytał go o ptaszki, a Jezus powiedział, że mają imiona i że umieją śpiewać. Wszystkie jego ptaszki przyleciały do niego z obcych krajów i opowiadały mu różne rzeczy tylko im i jemu wiadome. A Jezus mówił w taki sposób, że tak nosiwoda jak handlarz jarzyn na długą chwilę zapomnieli o swych zajęciach, przysłuchując się dziecku.
Kiedy się już zwracali aby odejść, wskazał Jezus Judasza mówiąc:
— Patrzcie, i on ładne ptaszki robi!
Wtedy zatrzymał handlarz jarzyn dobrodusznie swego osła przy Judaszu i zapytał, czy i jego ptaszki mają nazwy i czy umieją śpiewać. Ale Judasz nie odpowiedział, milczał uparcie i oczu nie podniósł od swego zajęcia; gniewnie kopnął handlarz jego ptaszka z podstawki i pojechał dalej.
Tak minęło popołudnie a słońce schyliło się tak nisko, że promień jego mógł wejść w niską bramę miejską, która strojna w orła rzymskiego wznosiła się na końcu ulicy. Światło słoneczne, padające na schyłku dnia, było zupełnie różowe, jakby z krwią zmięszane, nadawało też tę barwę wszystkiemu, co napotkało, płynąc przez wąską uliczkę. Barwiło naczynie garncarza, równie jak deskę, zgrzytającą pod piłą cieśli i chustę białą, okalającą oblicze Marii.
Jednak najpiękniej połyskiwał blask słońca w małych kałużkach, jakie się zgromadziły pomiędzy dużymi chropowatymi płytami bruku ulicznego. I nagle wyciągnął Jezus rękę do najbliższej kałuży. Wpadło mu na myśl, żeby pomalować szare ptaszki połyskującym światłem słońca, które nadaje tak piękny kolor wszystkiemu wokoło, wodzie i ścianom domów.
A słońce rade dało się chwytać, jak farba z palety i gdy Jezus muskał nim swe gliniane ptaszki, zostawało na nich i okrywało je niby diamentowym blaskiem.
Judasz, który od czasu do czasu rzucał okiem na Jezusa, aby zobaczyć czy nowe i czy ładniejsze ptaszki urabia od niego, wydał okrzyk zachwytu, widząc, że Jezus maluje swoje kukułki gliniane słońcem, nabieranym z ulicznych kałużek. Więc Judasz zanurzył także rękę w połyskującej wodzie i chciał blask słońca pochwycić.
Ale słońce nie dało mu się ująć. Wyślizgiwało się między palcami i jakkolwiek usiłował chwytać szybko, umknęło mu zawsze i nie potrafił zebrać ani odrobiny pozłoty dla swych biednych ptaszków.
— Czekaj, Judaszu, — rzekł Jezus — przyjdę i pomaluję ci ptaszki.
— Nie potrzebuję, rzekł Judasz — ani mi się ich dotknij. Są zupełnie dobre takie, jakie są.
Wstał z chmurnym czołem i zaciśniętymi ustami. Szeroką stopą zdeptał swoje ptaszki jedne po drugich tak, że się zmieniły w spłaszczone gomółki.
Zniszczywszy swoje ptaszki, poszedł do Jezusa; ów siedział, głaszcząc swoje, które połyskiwały jak klejnoty.
Chwilę przypatrywał się im Judasz w milczeniu, potem uniósł nogę i zdeptał jednego.
Kiedy stopę cofnął i ujrzał ptaszka zgniecionego, doznał takiej radości, że się śmiać zaczął i zbliżył się ponownie, aby zdeptać drugiego.
— Judaszu! — zawołał Jezus — co ty robisz? Czyż nie wiesz, że one żyją i umieją śpiewać?
Ale Judasz roześmiał się i zdeptał jeszcze jednego. Jezus obejrzał się za pomocą, Judasz był duży, Jezus nie miał siły powstrzymać go. Oglądał się za matką. Była niedaleko, ale zanim by nadeszła, już by mu Judasz wszystkie ptaszki poniszczył. Łzy stanęły w oczach Jezusa. Judasz zdeptał już cztery, zostawały tylko trzy ptaszki.
Miał do nich urazę, że tak nieruchomo stały i dały się deptać, nie umykając przed niebezpieczeństwem. Klasnął więc w dłonie, aby je zbudzić i zawołał:
— Lećcie! umykajcie!
A ptaszki zaczęły bić skrzydełkami i trwożliwym lotem wzniosły się na brzeg dachu, gdzie już były bezpieczne.
Kiedy Judasz zobaczył, że ptaszki na słowo Jezusa ruszają skrzydłami i podlatują, zaczął płakać. Wydzierał sobie włosy, jak to widywał u starych, gdy byli w wielkim strachu lub zgryzocie i rzucił się do nóg Jezusa.
Leżał tedy i tarzał się w prochu jak pies, całował stopy Jezusowe i prosił, żeby i jego tak zdeptał stopą jak on przedtem deptał ptaszki.
Judasz lubił Jezusa, podziwiał go, ubóstwiał i nienawidził zarazem.
Ale Maria, która cały czas poglądała na zabawę dzieci, wstała, podniosła Judasza, wzięła go na kolana i pocieszała!
— Biedne dziecko! — mówiła do niego. — Ty ani wiesz, że chciałeś dokonać czegoś, czego nikt nie potrafi. Nie porywaj się na to nigdy więcej, jeżeli nie chcesz być najnieszczęśliwszym z ludzi!
Co by się z nami stało, gdybyśmy chcieli w zawody z tym iść, który słońcem maluje i martwej glinie daje tchnienie życia?